Skoro tu jesteście, pewnie znacie już część pierwszą przeglądu, bez szumnego wstępu zapraszamy na dalszy ciąg:
Drugi paździerz to opowieść tak typowa, że aż ciężko się czegoś doczepić – „Świąteczny spadek”. Ot, bogata dziedziczka fortuny, szykowana na przyszłą prezes rodzinnej firmy, robi lekką chryję na świątecznej imprezie jakiejś fundacji. Żeby udobruchać ojca wymyśla, że zrobi coś ekstra, żeby mu pokazać, że jest poważna – tyle, że nie wie co. Ma na to pomysł jej ojciec: wysyła ją do swojego rodzinnego miasta, w którym się to wszystko zaczęło, żeby do rąk własnych oddała świąteczny list do wspólnika ojca, zwanego przez nią wujkiem. Taka tam świąteczna tradycja, że co roku wspólnicy osobiście sobie wręczają odręcznie napisany list i się przy okazji spotykają. Sprawa niby prosta, ale ojciec oczywiście ma na to trochę lepszy pomysł, niż „polecę, oddam list i wrócę”, jak to widzi bohaterka. Warunkiem jest to, że ma ona tam się pojawić incognito, z jedynie stówką dolarów w kieszeni i obowiązkowo musi list oddać do rąk własnych wujkowi.
Zaczyna się więc całkiem śmiesznie, gdy ona szykuje się na lotnisko, na co jej zdumiony narzeczony (obowiązkowo zblazowany bogacz) stwierdza, że chyba nie widziała ona biletów, które dał jej ojciec. Zamiast lotniska bohaterka wbija więc na dworzec autobusowy, z trzema walizami pełnymi fatałaszków i jedzie na tę obowiązkową prowincję tuż przed świętami (cyk, zaliczamy standardowe zawiązanie akcji). Po lekkiej konsternacji przy wybieraniu miejsca w autobusie i zachwycie świąteczną atmosferą miasteczka po przyjeździe, jej waliza przypadkiem wjeżdża pod koła taksówkarzowi, który trochę się na nią wkurza, trochę jej pomaga zgarniać z drogi ten majdan i który ostatecznie oferuje, że podwiezie ją za darmo do pensjonatu, gdzie się zakwaterowała. W pensjonacie się okazuje, że ten taksówkarz tak naprawdę nie jest taksówkarzem, za to prowadzi ten pensjonat (cyk, przypadkowe i niezbyt przyjemne pierwsze spotkanie głównej pary odhaczone).
I tu się zaczynają schody dla głównej bohaterki – wujka nie ma, nikt nie wie, gdzie pojechał i kiedy wróci. Przystojny i wycofany właściciel pensjonatu zaczyna się jej podobać, bo ma dobre serce, wszystkim pomaga, wszyscy go kochają i ma super ciocię (tu niespodzianka, Andy MacDowell we własnej osobie gra kobietę-anioła, co to wszystko widzi, wszystkiego się domyśla, wszystko rozumie i nade wszystko nie chce, by ktoś skrzywdził jej biednego siostrzeńca.
Przy okazji: cyk, kolejny obligatoryjny element świąteczny, czyli skrzywdzony-bohater-świetna-partia do zaznaczenia na checkliście). W trakcie och jak strasznej śnieżycy (po której można bez problemów spacerować w świetle księżyca), okazuje się, że głównej bohaterce bardzo się podoba, jaki to główny bohater jest pomocny, a on nagle jest zachwycony, bo ona odstąpiła łóżko matce z dwójką dzieci i przyprowadziła do pensjonatu bezdomnego (o którym on notabene zapomniał) – cyk, mamy świąteczną miłość instant. Z pewną przeszkodą, bo wydzwania narzeczony i każe jej zostawić te głupie listy i wracać do niego, ale główna bohaterka już widzi, jaki on płytki i nic nie rozumie (cyk, facet do odstrzelenia podpada i nic, nawet jego niespodziewany przyjazd po narzeczoną, mu nie pomoże). Dalej – okazuje się, że główny bohater zaangażowany jest w organizację wigilijnej, charytatywnej kolacji z Mikołajem (cyk, jest świąteczna impreza, którą żyje miasteczko), ale przez śnieżycę i w ogóle ogólną zajebistość nie miał czasu postarać się o porządne fanty na cichą aukcję (cyk, mamy zagrożenie dla tej och jak ważnej imprezy).
Oczywiście całość ratuje główna bohaterka, która za pomocą doświadczenia w marketingu, uroku osobistego i ciasteczek przekonuje nawet największych skąpców, by rzucili coś na aukcję – i dostaje, od jednego komputer, od drugiego wypasiony sprzęt sportowy, od trzeciego jakieś fatałaszki, generalnie: takich fantów na aukcji to jeszcze to miasteczko nie widziało (i ciekawe, kto to kupi, a my dokładamy kolejny obowiązkowy element: bohaterka ratuje imprezę). Dalsza część fabuły – do przewidzenia. Ale co ciekawe – źle się tego nie oglądało. Aktorka grająca główną bohaterkę była super dobrana – atrakcyjna i z pazurem, ale nie jakaś tam pomnikowa piękność po solarium i siłowni. Andy MacDowell to klasa sama w sobie i jak ona się przejmowała, to i mnie się przejmująco robiło. Aktor grający głównego bohatera wydawał się niby drętwy, ale w sumie to drętwy był bohater, więc jak się człowiek zorientował, w którą stronę płynie drętwość, to wszystko pasowało.
Generalnie, naprawdę ten film da się przeżyć bez palpitacji serca i rwania włosów z głowy. Czemu więc paździerz, skoro nie było tak źle? Bo po bardziej komediowym i całkiem zgrabnym początku potem skupiono się standardowo na sztywnych i głębokich rozmowach o życiu, komu zmarła mama (10 lat temu głównej bohaterce), kogo w wielkim mieście żona zdradziła z maklerem giełdowym (głównego bohatera, całe jego rodzinne miasto to przeżywało), kto kogo oszukał (niby główna bohaterka głównego bohatera, że mu nie powiedziała, że i ona jest z tych złych z dużego miasta, ale to mocno naciągany epizod fochowy), kto jest złym i nieczułym narzeczonym, bo nie rozumie, że list musi być oddany do rąk własnych i komu scenarzyści włożyli w gębę smętne i bezsensowne przytyki do ludzi z prowincji (niedoszły mąż głównej bohaterki), i tak dalej. Niektóre wątki czy działania bohaterów były klecone na słowo honoru, bo akcję trzeba było pchnąć dalej, a świąteczna checklista się sama nie uzupełni.
Poza tym…. Jest w tym filmie coś takiego, co można nazwać minięciem się komentarza odautorskiego z realiami. Widzimy, że główny bohater jest kreowany na takiego co to go wszyscy znają i kochają, a on jest takim uosobieniem dobroci, że tylko mu aureoli nad głową brakuje, ale jego postępowanie nie zawsze na to wskazuje. Tu niby cierpi od X lat, bo go żona zdradziła, ale zaręczoną z innym gościem (o czym wiedział) dziewczynę wyciągnął na nocny spacer do rzeźb lodowych (poważnie mówię, to nie żadna gra słów z mojej strony) i gdy miał ją całować, a ona sobie przypomniała, że ach nie, ona nie może, bo przecież narzeczony, to skomentował to jakimś tam „Niepotrzebnie cię tu przyprowadziłem”, czy czymś podobnym (co nieźle mnie ubawiło przed telewizorem: myślałam, że on jej naprawdę chciał rzeźby pokazywać, tymczasem gość wprost powiedział, jakie były jego zamiary). Tak więc on niby taki nieskazitelny od pierwszej do ostatniej minuty filmu, tyle, że nie. Ale jakbym miała komuś wybrać film typowo świąteczny, ze wszystkimi tymi obowiązkowymi punktami i bez żadnych zaskoczeń, żeby się go dało spokojnie i bez wkurzania się obejrzeć, to byłby ten.
***
Kolejny paździerz: „Wigilijne wesele”. Dosyć ciekawie rozpoczęty – główna bohaterka chce się rozwijać jako organizatorka imprez i jako pierwsze, duże zlecenie dostaje organizację świątecznego ślubu bliskiej kuzynki. Czyli nie ma, że musiała gdzieś pojechać, bo coś tam, wszystko na miejscu i niemal w jej chałupie się dzieje. Natomiast wokół imprezy, jej rodziny i samej kuzynki zaczął kręcić się jej (kuzynki) były, przed którym ostrzega główną bohaterkę jej ciocia, a mama panny młodej. Bohaterka postanawia go załatwić swoją stanowczością i odpowiedzialnością za imprezę i rodzinę, lecz dostaje od gościa zaskakującą odpowiedź na pretensje, po co przyjechał i po cholerę się wtrąca w życie swojej byłej. Otóż jest on detektywem i dostał zlecenie na sprawdzenie przed ślubem, czy narzeczony kuzynki jest faktycznie taki fantastyczny, na jakiego pozuje, czy jednak lepiej by było, gdyby do ślubu nie doszło.
Główna bohaterka najpierw twierdzi, że jak tak, to powodzenia, na pewno niczego nie znajdziesz, a ślub i wesele się odbędą, ja go znam, on jest super, i tak dalej. Ale potem przypadkowo sama widzi coś, co jej się w zachowaniu pana młodego mocno nie podoba i wzbudza jej niepokój. Postanawia więc zawrzeć kilkudniową sztamę z detektywem, by sprawdzić, czy to, co widziała było faktycznie czymś niestosownym i groziło kuzynce, że zamiast fajnego męża będzie miała u boku zdradzającego hulakę. Film jak na świąteczny kom-rom był niezły, całkiem zabawny, wywoływał raczej sympatię, niż zniecierpliwienie i przez ¾ swojego trwania pretendował do kategorii „dobre”, po czym ktoś sobie przypomniał, że przecież scenariusz napisany jest na podstawie któregoś tam harlekina, więc pospieszono z nadrabianiem dramatyczno-romantycznych zaległości. I to tak pospieszono, że na koniec dostaliśmy pokojówkę w ciąży (nie, nie cofnęliśmy się do XIX wieku), tajemnice z przeszłości z domniemanym szantażem nie do końca wiadomo za co włącznie, detektywistyczne zlecenie zza światów i tyleż natychmiastowy co niespodziewany ślub po kilkudniowej miłości. Było sporo możliwości, by ten węzeł gordyjski rozwiązać w sposób lżejszy, dostosowany do realiów i niezbyt poważnego tonu pierwszej części filmu, a ślub głównych bohaterów wystarczyło poprzedzić planszą „rok później” – i już by widz nie krzywił się podczas napisów końcowych. Ale nie, musiało się skończyć jak zwykle.
Ale te powyższe to pikuś. Przy odrobinie dobrej woli i odpowiedniego nastawienia da się je obejrzeć, no może nie całkiem bez narzekania (bo jednak nie są w kategorii „Dobre i całkiem dobre w swoim gatunku”, tylko w dalszym ciągu „Świąteczne paździerze”), lecz doceniając zamysł, pomysł, coś tam z wykonania, jakieś niezłe sceny, wartko dziejącą się akcję, chemię między głównymi bohaterami, cokolwiek. Plus omawiając, jak niewiele trzeba było, żeby było lepiej.
***
Tymczasem udało mi się trafić na taki paździerz, że głowa mała: zrealizowany na podstawie znów jakiegoś harlekina film „Święta z widokiem”. Film, w którym nic nie działa tak, jak trzeba (no, może ten widok, ładnie tam mają). Człowiek ogląda i oczom nie wierzy, co tam się odstawia, a właściwie, co się nie odstawia. Gdyby tam się coś działo, to można by było w tym jakiś ukryty potencjał na fajny film dostrzec. Ale to jest film, w którym akcji właściwej (jakiejkolwiek) jest może z kilka minut, a reszta to… Chyba muszę zacząć od początku.
Super-kucharz celebryta, który właśnie wygrał jakieś kulinarne show (nie wiem, na jakiej podstawie, bo tam nikt nawet fartucha sobie nie zabrudził), przyjeżdża do jakiegoś chyba znanego, chociaż to nie do końca wynikało z fabuły (a co tam wynikało…) kurortu górskiego, by pracować w nowoczesnym i znanym hotelu jako szef kuchni. Punkt wyjścia jest więc świetny: przyjeżdża znany na całe Stany, młody, przystojny i samotny gość do jakiejś małej mieścinki w górach. Można sobie wyobrazić te tabuny paparazzi, którzy rozdeptują mieścinkę i nie dają żyć mieszkańcom, tłumy fanek, ogólny rozgardiasz, być może jakąś intrygę innej celebrytki, która dla popularności chce zostać jego dziewczyną, przyjeżdża w ślad za nim i robi z tego w necie relację na żywo. W tym wszystkim rozkwita miłość głównej pary, która chce się za wszelką cenę ukryć przed całym światem… Toż to temat złoto, co może pójść nie tak?
Twórcy chyba słyszeli polskie powiedzenie o „potrzymaj mi piwo”, bo im wszystko poszło nie tak. W (filmowej) rzeczywistości, przyjechał sobie młody, samotny i przystojny Amaro na jakieś zatyle, gdzie jest jedną z głównych atrakcji i nic z tego nie wynika, poza tym, że od czasu do czasu zawracają mu głowę dwie (słownie: DWIE) niezbyt kulturalne i wiecznie podchmielone damy, których nikt normalny nie potraktuje poważnie. Poza główną bohaterką, która widzi, z jakim typem „fanek” ma do czynienia, ale gdy zobaczy je z nim na kawie, to oczywiście strzeli focha z odwłoka. Ale że wcześniej gość jej nie chciał pocałować, bo „nie chce, by ona patrzyła na niego przez pryzmat programu” (ja przed telewizorem: „Jakiego kurna programu?! Aaaaa, bo on coś tam wygrał na początku…”), to w sumie mu się ten foch z odwłoka należał za problemy z odwłoka. Oprócz tego typu słownych deklaracji dla całej fabuły nie ma żadnego, ale to naprawdę żadnego znaczenia, że on jest tym super-hiper celebrytą z tv. Ma za to za sobą smutną historię (tak, rodzice mu zmarli) i generalnie jest dobry i wrażliwy. W głównej bohaterce zakochuje się ot tak, bo mu wysypała zawartość torebki koleżanki pod nogi i od razu zaczęli zaglądać sobie głęboko w oczy, szukając tam drugiego dna.
Główna bohaterka jest nieco zagadkową postacią, przez pół godziny filmu nie do końca rozumiałam, jaka jest jej rola w hotelowej restauracji. No ok, niby była kierownikiem sali, ale tu ją szef do jakichś tajnych projektów wciągał, tam wspominała ona swoją własną restaurację w Chicago, a jeszcze inni mówili, że ona tak świetnie gotuje – czemu więc nie była szefem kuchni, tylko marnowała się latając wśród gości z pytaniem, czy wszystko ok? Aha, bo gdzieś trzeba było upchnąć kucharza-celebrytę, a konflikt pod tytułem: ją degradują, by jemu zrobić miejsce, to już scenarzystom przez klawiaturę nie przeszedł, zbyt skomplikowany.
Trzeba by się było nagimnastykować, żeby z niechęci dwóch postaci zrobić wielką miłość, a tak obyło się bez tego. Oprócz tego, główna bohaterka jest fantastyczna, wszyscy ją uwielbiają, właściciele jakiegoś tam (no, może nie jakiegoś tam, bo niby ważnego dla tej pseudofabuły) pensjonaciku nieopodal kochają ją jak własną córkę, matka wprawdzie trochę ją goni do ślubu i dzieci, nie zważając, że w pojedynkę ciężko takie rzeczy ogarnąć, ale da się to przeżyć, a jak bohaterka musi być smutna (bo choć ojca nie ma, tak nie wyciąga się jej tego co chwilę, by pocierpiała), to wspomina ten nieudany biznes z restauracją w Chicago.
Po pierwszym, naciąganym jak gacie Kajka na Kokoszu epizodzie fochowym, przez pół filmu nie dzieje się absolutnie nic. Para głównych bohaterów szczerzy się do siebie, ładnie wygląda i p…..li takie farmazony (przepraszam za słownictwo, ale eleganckie synonimy i eufemizmy nie przechodzą mi przez klawiaturę), że sam Coelho powinien już pukać do drzwi autora dialogów i prosić o możliwość wykorzystania tych złotych myśli w swoich dziełach. Kolejny epizod fochowy dopiero majaczy na horyzoncie i objawia się na mniej, niż 20 minut przed końcem filmu (licząc z napisami). I to tak się objawia, że gdybym w tym momencie zrobiła spoiler, to byłby on nudny jak flaki z olejem. Mogę zapewnić, że pisanie o tym dziele trwało dłużej od tych kilku jako tako ciekawych minut w jego trakcie. Reszta, to gorzej, niż świąteczne zapychacze, to po prostu zapychacze.
Scenariusz jest tak ponaciągany, że nie tylko główny wątek jest do niczego, tam się nic ze sobą klei, do jakichkolwiek realiów twórcy się w ogóle nie przyłożyli, nawet im chyba do głowy nie przyszło, że do czegoś takiego można się przykładać. Mamy więc fancy restaurację, dowodzoną przez celebrytę, działającą przy jakimś znanym hotelu w górskim kurorcie – co robi jej personel w święta? Ma wolne, bo te tłumy klientów z dnia na dzień musiały zamienić się w ortodoksyjnych tradycjonalistów, co to święta tylko i wyłącznie we własnym domu, więc pani kierownik sali i kelnerka mogą po spokojnym siedzeniu z rodziną wybyć w Boże Narodzenia na drina (tak, pub jest za to otwarty), a potem odkrywać niecne intrygi (tak, jest tam taka, to ten nudny spoiler). Skończyłam film z bólem czoła, w które uderzałam się otwartą (na szczęście) dłonią przy każdej niedorzeczności.
Pozytywny efekt: poprzednie filmy wydały mi się nie takie paździerzowe, a „Wigilijne wesele”, które też było na podstawie harlekina, to ooooo, panie! Tak urosło w moich oczach, że tylko potajemnie wydalona pokojówka w ciąży i bezsensowny ślub powstrzymują mnie, by z kategorii „Świąteczny paździerz” przesunąć to do „Wybitne”.
Mam nadzieję, że powyższe cierpienia młodej (żart sceniczny) amatorki komedii romantycznych w okresie świątecznym ustrzegą kogoś przed nieświadomym włączeniem świątecznego paździerza. A nawet jeśli, bo czasem tak się zdarza, macie ochotę na odpalenie czegoś takiego „co by się pośmiać” i to ma być akurat coś z bożonarodzeniowych romansów, to w żadnym, powtarzam w żadnym wypadku nie włączajcie „Świąt z widokiem”. Dzięki temu moje stracone ileś tam minut (nie wiem ile, mam wrażenie, że ten film trwał pół doby) nie pójdą na marne.
CD(być może:)N…
PS Od siebie (tu SF) dodam tylko, że za namową letniewino i w ramach pewnego zakładu obejrzałem ostatnią pozycję: „Święta z widokiem”. Nie nastawiałem się na wiele, bo wiadomo – scenariusz na podstawie harlequina. Mimo to film zaskoczył. Tak szpetnego (i bezsensownie użytego) CGI nie widziałem od czasów „Wiedźmina” z 2001. Aktorzy obok talentu nawet nie przechodzili, a ich uroda i drętwe dialogi przypominały mi jak żywo sceny z tzw. filmów „bezkostiumowych” gdzie zanim przejdzie się do właściwej… eee… akcji, trzeba odegrać jakąś fabularną bieda-scenkę. Nie, żebym znał takie produkcje, ale kolega mi mówił 😛
Główny bohater jeździ Teslą, która wydaje z siebie ryk silnika spalinowego, dialogi i ekspozycja są gorsze niż w „The Room” Tommy’go Wiseau, a pocałunki… Przypomniały mi się polskie seriale i filmy lat dawno minionych. Tam się tak całowali, że przykładali usta do ust i kręcili głowami. Zawsze mnie to bawiło w porównaniu z produkcjami z zachodu gdzie po prostu się całują.
Nastawiłem się na konkretny paździerz, ale to, co zobaczyłem, przeszło najśmielsze oczekiwania. Zgadzam się z oceną 1 choć tak naprawdę powinny być jakieś punkty ujemne za marnowanie sobie życia na to coś. Nie da się tego „odzobaczyć”, a ja chyba potrzebuję jakiejś terapii, bo po takim doświadczeniu nowy „Mortal Kombat” czy ostatni „Alien” od Scotta wydają się wybitne.
Przegląd świątecznych, rom-komowych paździerzy okiem letniewino, część II
-
Świąteczny spadek (2017) - 4/10
4/10
-
Wigilijne wesele (2017) - 3/10
3/10
-
Święta z widokiem (2018) - 1/10
1/10
Uprzejmie prosze o akapity. Brak podzialu tekstu na akapity znaczaco utrudnia czytanie
+milion, bo chaotycznosc tekstu jeszcze wieksza niz poprzednio, a tamten ledwo do konca dociągnałem
nie tylko akapity i wcięcia, ale tez sensowny podzial tresci. gdzie jest redaktor jakiś?
natomiast mysle, że postac takiej redaktorki od szmirsonów moze sie redakcji przydać, dlatego nie zniechęcam, a wrecz zachecam do dalszego probowania
Za brak akapitów i chaotyczność przepraszam, mam nadzieję, iż na moje – lekkie – usprawiedliwienie działa fakt, iż w oryginale, cały (długi) tekst był prywatną wiadomością (tak, niektórzy piszą takie długie maile o paździerzach ;)) i został tylko przerobiony na charakter nieco mniej prywatny i osobowy. Forma strumienia świadomości i pisania wrażeń na gorąco pozostała.
A postać takiej redaktorki od szmirsonów brzmi dumnie! 😉
Nie no, powinienem był ogarnąć przy składaniu do publikacji, Ty nie masz za co przepraszać. Trochę poprawiłem.
Akapity dodane, wcięć brak, bo nie ma w żadnym tekście, ja bym dał, ale Dael jest tu panem na włościach 😉
Moja culpa. Teraz lepiej? 🙂
Czy planowane są recenzję filmów „Dom Gucci” oraz „Psie Pazury” jestem ciekaw ich oceny – pierwszy podobno jest gigantycznym rozczarowaniem (choć ja tego nie widziałem, a Jared Leto to po prostu popis aktorstwa, Gaga i Pacino zresztą też) – drugi jest według Filmweba murowanym kandydatem do co najmniej kilku statuetek w tym tej za najlepszy film (tego też nie widziałem, a jeśli McPhee dostał by statuetkę byłbym bardzo bardzo rozczarowany). No i jeszcze z takich bardziej rozrywkowych – Czerwona nota – dla mnie bardzo śmieszna komedia, naprawdę dawno się tak nie ubawiłem na seansie.
Panie! Chętnie, ale jak obejrzę. Ciągle jeszcze nie widziałem Szang-czi, gołstbastersów ani eternalsów :/
Myślałem, że co na netflixie to macie już obcykane, poza tym wydaje mi się, że kilka osób robiło tu recenzje filmów. Choć w sumie to natłok teraz filmów ogromny, a jeszcze seriale. Tak jeszcze do Daela jeśli to przeczyta to mógłby kiedyś tam zobaczyć „koło czasu” i dać recke co mu się podoba a co nie mając na uwadze odniesienia do książek, które tu recenzował. A zaraz wpada nowy Pająk, Księga Boby Fetta, jest Hawkeye, dopiero co skończył się Dom z Papieru a tu wpada zaraz Wiesiek.
Premiera Wieśka koliduje z premierą drugiej części „Kalifornijskich świąt”, także tego… 😉
Widziałam fragment „Czerwonej noty” – faktycznie, dosyć zabawny film, jeśli się tu i ówdzie przymknie oko na pewne sprawy (Chociaż, czy można mieć pretensje do The Rocka, że jest The Rockiem, a do Reynoldsa… A nie, do Reynoldsa już można nieco zażaleń zgłaszać ;)) i naprawdę, ale to naprawdę podejdzie do filmu na luzie, bez spiny, bez oczekiwania cudów, fajerwerków i nie wiadomo czego za taaaaaki budżet (gaże swoje robią i w ogóle wszystko dziś kosztuje). Film pod popcorn, piwo i wieczorną rozrywkę po ciężkim dniu. Punkt kulminacyjny może i nie jest nie wiadomo jak odkrywczy, ale zgrabnie tłumaczy pewne rzeczy, które wcześniej mogły się wydawać przesadą/skrótami scenariuszowymi, więc warto wysiedzieć do końca (który to koniec już jest pewnym skrótem scenariuszowym i autostradą do ewentualnego sequela).
Mi się podobał jako komedia, ubawiłem się przednio, a najlepszym wyznacznikiem humoru w tym filmie jest występ Edda Sheerana – krótki ale tak zabawny i treściwy.
„Mam nadzieję, że powyższe cierpienia młodej (żart sceniczny) amatorki komedii romantycznych w okresie świątecznym ustrzegą kogoś przed nieświadomym włączeniem świątecznego paździerza.”
To ja! Mnie uchroniło! 😀 Bo to już ten czas, że coś ciągnie do świątecznych filmów, a abonament w netfliksie nie pomaga.
A tak w ogóle to powitać nową redaktorkę 🙂 Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej, bo styl pisania masz bardzo przyjemny.
Osobiście uważam, że najlepszy film świąteczny to Iron Man 3, ale ja zasadniczo nie jestem zbyt normalna.
Bardzo dziękuję 🙂 Cieszę się również, że uchroniło, bo to jest naprawdę zły film. Istnieje dużo lepszych, które choć paździerzowate, to wyznaczniki gatunku odbębniają co najmniej poprawnie. Ten nawet klimatu świąteczno-romantycznego nie potrafi utrzymać bez wzbudzania sterty mniejszych i większych irytacji u widza.
W „Love Hard” (tytuł nieprzypadkowy) główna bohaterka za najlepszy film świąteczny uważa „Szklaną pułapkę” będąc w opozycji do wielbicieli „Love Actually” – w kulminacyjnym momencie pojawiają się nawiązania do obu 🙂