Witamy na łamach fsgk.pl nową autorkę! Poznajcie letniewino, lekko złośliwą i ironiczną miłośniczkę komedii romantycznych, która specjalnie dla was opisała kilka swoich ostatnich seansów. Dzięki niej przeczytacie całkiem zabawny tekst (rozbity na 2 części) i zaoszczędzicie masę czasu, bo przecież każdy z nas szukając „czegoś na Netflixie” mógłby niechcący wdepnąć w jeden z prezentowanych obrazów. Miłej lektury!
SithFrog
***
Sezon na świąteczne filmy został rozpoczęty – jako fanka komedii romantycznych nie mogę przejść obok nich obojętnie, bo to na ogół są rom-kromy, tyle że w świątecznej scenerii i z obowiązkową, świąteczną „checklistą”. Problem w tym, że oglądając, co nam w tym okresie serwują kina, telewizje i inne Netflixy, w zdecydowanej większości przypadków natkniemy się na świąteczne paździerze. Jak rozpoznać świąteczny paździerz i spróbować ominąć go przy wybieraniu romantycznego filmu w bożonarodzeniowym klimacie? Najlepiej skorzystać z doświadczeń tych, którym się to nie udało!
Świąteczne filmy komediowo-romantyczne dzielę roboczo na trzy kategorie: filmy wybitne/klasyki (typu „Love Actually”, „Holiday” czy „Ja cię kocham a ty śpisz”) – komentarz do kategorii mam nadzieję jest zbędny. Druga kategoria to filmy dobre i całkiem dobre w swoim gatunku. Przede wszystkim na ogół opowiadają jakąś spójną historię (która ma ciąg przyczynowo-skutkowy, na który się uważa przez cały film), cechują się dobrym wyważeniem proporcji pomiędzy „komedią” a „romantyczną”, można się na nich zaśmiać, można się na nich wzruszyć, można miło spędzić czas bez bólu głowy i bez wyłapywania niedoróbek scenarzystów. Od kategorii „wybitne/klasyki” dzieli je zwykle nie aż tak wiele: może nieco zbyt duży brak oryginalności, nawet jak na wymogi gatunku, może jakieś nie do końca fortunne skróty scenariuszowe, może lekkie przegięcie w tej całej świątecznej „checkliście”, może brak wielkich nazwisk w obsadzie, które jednak klasyki i filmy wybitne ciągną do góry. Niemniej jednak, ogląda się je dobrze i bez poczucia bezpowrotnie straconego czasu.
I tu czas na głównych bohaterów mojej opowieści, czyli świąteczne paździerze. Niby wykonane według tej samej recepty, co filmy wybitne i dobre, niby podobny punkt wyjścia, niby podobne rzeczy do odhaczenia w scenariuszu, ale… Ale coś po drodze poszło mocno nie tak. Przy czym jednak, zanim zacznę się na dobre pastwić nad tymi filmami, muszę im oddać, że określenie „paździerz” dla niektórych z nich jest krzywdzące. Część z nich to także filmy zgrabnie nakręcone, nie najgorzej zagrane, z ciekawym pomysłem lub przystępną historią, w którą w innych okolicznościach można by było uwierzyć. Czemu więc lądują w tej kategorii? Najczęściej z powodu braków scenariuszowych i pójścia na zbyt duże skróty, które mają na celu tylko i wyłącznie upchanie możliwie największej liczby świątecznych „must-have” na metr kwadratowy taśmy filmowej.
Punktem wyjścia jest na ogół fakt, iż główna bohaterka lub bohater, którzy obowiązkowo niedawno stracili rodzica lub rodziców, bądź stało się to dużo wcześniej (bo tak pasuje fabularnie), ale przeżywać muszą to tak, jakby to się stało wczoraj (bo to też pasuje fabularnie – tu od razu zaznaczam, że nie deprecjonuję niczyjej żałoby ani poczucia straty po śmierci najbliższych. Problem leży jedynie w tym, że scenarzyści świątecznych filmów wyeksploatowali ten motyw do tak najgłębszych jego pokładów, że czasem ciężko potraktować go poważnie), z przyczyn zawodowych musi jechać z dużego miasta na jakąś zapadłą prowincję. Tam – również obowiązkowo – w święta organizowana jest jakaś wielka impreza, kiermasz świąteczny, aukcja charytatywna, cokolwiek, czym społeczność tej mieściny żyje przez cały film. Na miejscu bohaterka (bo to jednak częściej kobiety są) spotyka jakiegoś gbura, który jej nie chce pomóc lub któremuś ona coś niechcący rozwala, albo jedno i drugie. Na dzień dobry więc się muszą pokłócić, by się potem okazało, iż ten gbur to najlepsza partia w mieście, którego wszyscy kochają i wszyscy chcą go koniecznie zeswatać z jakąś fajną dziewczyną, ale to nie takie łatwe, bo jest on samotny nie bez przyczyny. O nie, jemu też – obowiązkowo – ktoś zmarł (żona lub narzeczona, lub też rodzice) i on nie potrafi po tej śmierci cieszyć się życiem albo ktoś (w sensie – zła kobieta) go tak skrzywdził, że on nie potrafi nikomu zaufać. Dobre dusze z drugiego planu już ich oczywiście widzą głównych bohaterów razem (choć o niej wiedzą tylko tyle, że jest miła), ale to nie takie proste.
Główna para musi się jeszcze w międzyczasie ze sobą nieco pokłócić (podczas gdy widz już odlicza czas do ich pierwszego pocałunku) aż tu nagle pojawia się straszny problem: ta mega ważna świąteczna impreza wisi na włosku. Okazuje się, że uratować ją może tylko główna bohaterka – i robi to, bo jej też się udzielił ten wszechogarniający nastrój ogólnej miłości i szczęśliwości w tej mieścinie w święta, czego nigdy nie przeżyła w swoim wielkim mieście. Gdzieś pomiędzy problemami z organizacją imprezy a jej udanym przebiegiem główni bohaterowie muszą zwierzyć się jeszcze kto komu zmarł – wtedy także obowiązkowo się okazuje, że rozumieją się jak nigdy z nikim dotąd, powiedzieli sobie coś, co jeszcze nigdy nikomu i gdy już się wydaje, że zmierzamy do szczęśliwego końca przychodzi ta oto straszna wiadomość: ona musi natychmiast, teraz, już, do jutra do 9.00, w święta, wracać do siebie do miasta, bo jak nie to ją zwolnią/nie zostanie wspólniczką w kancelarii/straci klienta o którego zabiegała cały rok – generalnie nastąpi jakaś katastrofa, najczęściej zawodowa. I ona musi wybierać i wybiera (o zgrozo) powrót do miasta. I on najpierw się o to obrazi (epizod fochowy), ale potem dojdzie do wniosku, że nie może bez niej żyć i albo za nią poleci i w tym wielkim mieście dojdą do wniosku, że będą razem, albo zdoła ją złapać jeszcze przed wylotem, choćby miał się położyć na pasie startowym. Jeśli komukolwiek wydaje się, że przesadziłam, to spieszę z krótkim sprawozdaniem z tegorocznego oglądania świątecznych paździerzy.
A więc (w tym miejscu słyszę wszystkie polonistki świata krzyczące „Nie zaczyna się zdania od a więc!”) zacznijmy od pierwszego z nich. W związku z tym, iż miało to miejsce w połowie listopada, to żeby nie przesadzać, jak galerie handlowe, które 3 listopada wyglądają tak, jakby wigilia była jutro, moim pierwszym wyborem były zeszłoroczne, netfliksowe „Kalifornijskie święta”. Jakoś tak czułam, że święta w ciepłym miejscu nie będą aż tak świąteczne, a i opis fabuły wskazywał na to, że będą one tam bardziej na doczepkę, żeby tylko można było dać święta w tytule i liczyć na widzów poszukujących romantyczno-świątecznych opowieści. I tak właśnie było. O czym jest film?
Ano, bogaty milioner-playboy jedzie z dużego miasta gdzieś do jakiegoś środka niczego w Napa Valley. Tam stoi zadłużone ranczo, które jego firma chce koniecznie przed Bożym Narodzeniem przejąć i zrobić tam magazyny. Milioner jedzie tam wypasionym autem z szoferem, ale że po drodze oblewa się kawą i musi się przebrać w przypadkowe ciuchy, to wpada na pomysł, że pojedzie tam na luzie, bez tego całego ubraniowo-samochodowego zadęcia, co by niechętną właścicielkę rancza przekonać do jego sprzedaży poprzez bycie równym gościem. Dociera na miejsce, gdy główna bohaterka akurat odbiera poród cielaka (poważnie). Po tym, jak pomaga jej w całej operacji, zostaje uznany za parobka, który miał dotrzeć na farmę nazajutrz. Przy okazji słucha od właścicielki kilku gorzkich rzeczy o ważniaku z miasta, który ma przyjechać, by kupić posiadłość, ale ona go pogoni. Główny bohater dochodzi do wniosku, że na razie lepiej przez chwilę udawać tego parobka – woli zdobyć zaufanie właścicielki jako przyjaciel i doradzić jej sprzedaż zadłużonego rancza w dobrej wierze, niż wyskakiwać z informacją, że on właśnie jest tym ważniakiem z miasta do pogonienia.
Co było dalej – do przewidzenia. Jak widać, jest tu niezły, choć niezbyt oryginalny punkt wyjścia, że główny bohater musi udawać kogoś innego i robić coś, czego nigdy nie robił. Do tego film miał pewne komediowe zacięcie, bo ktoś musiał znaleźć właściwego parobka i przytrzymać go z dala od farmy (szofer, który potem pił z nim całymi dniami wino i grał w gry).
Czemu więc paździerz? Przede wszystkim, przez za bardzo odjechane realia, klecone byle jak, byle tylko stanowiły ładne tło dla romantycznej historii. Po pierwsze, za bardzo skupiono się na wyglądzie owej ranczerki (aktorka, która ją grała, jest także autorką scenariusza, więc to może być przyczyna) – ja rozumiem, że musimy oglądać parę młodych i atrakcyjnych ludzi, co by im kibicować, ale fajnie by było zachować minimum realizmu i zrobić nieco mniej widoczny makijaż kobiecie, co to właśnie świeżo cielaka z krowy wyciągnęła.
Po drugie, można było wymyślić ze sto niezłych pretekstów na zantagonizowanie firmy głównego bohatera i farmy głównej bohaterki, ale ktoś postanowił wybrać sto pierwszy: wielka firma musi robić jakieś hiper pilne magazyny pośrodku niczego – bardzo oczywiste i autentycznie wyglądające. Po trzecie i w sumie przelewające czarę goryczy – organizacja pracy tej farmy też była sklejona na kolanie. Farma niby mleczna, krowy dojone ręcznie (! – nie, nie było nic na temat, że to jest ekogospodarstwo i tutaj się stosuje tylko tradycyjne metody), a wystarczy jeden parobek (i to taki trochę nieznający się na robocie), żeby główna bohaterka mogła z matką i siostrą organizować sobie pikniki. Dodam jeszcze, że głównej bohaterce tata zginął wraz z narzeczonym (w sensie – jej narzeczonym) w jednym wypadku trzy lata temu, farma była zadłużona, bo tata zainwestował w winnicę, w którą wierzył i która ich na końcu uratowała, a oni robili najbardziej zajebiste wino z całej okolicy, ale go nie sprzedawali, tylko ot tak rozdawali znajomym. Nie wiem zresztą, kto niby to wino miał robić, skoro całą farmę ogarniała główna bohaterka, bo jej matka była chora na raka, a siostra miała 10 lat. No tak, od czasu do czasu zatrudniała jednego parobka, bo na więcej ich nie było stać, ale mimo wszystko dwie osoby to nieco mało jak na farmę i robienie wina na dokładkę. Wprawdzie wino mógł zrobić jej ojciec, kiedy zainwestował w winnicę, a oni po prostu je od tamtej pory mają, w końcu trzyletnie wino czerwone to żadna rzadkość, jednak główna bohaterka mówiła „robimy wino” w czasie teraźniejszym.
Film skończył się paździerzowo pełną parą, podczas świątecznej imprezy, wszyscy są zadowoleni i nawet główny antagonista, który wyśledził, kim jest niby-parobek i wydał go właścicielce, na końcu mówi do niej „Daj mu jeszcze jedną szansę”, na co się przed telewizorem zastanawiałam, co takiego się stało poza kadrem, że z trybu „Wrócisz do miasta w jednym kawałku tylko dlatego, że jej to obiecałem!” przeszedł on na tryb miłego misiaczka, który też kibicuje głównej parze (zwłaszcza, że sam się widział u boku właścicielki rancza). Ogólnie, pomimo tych paździerzowych niedociągnięć film da się obejrzeć, tylko trzeba być świadomym, że całość jest podporządkowana historii miłosnej, resztę ponaciągano jak się tylko dało, co by za bardzo nie przeszkadzała w romansie.
CDN…
Przegląd świątecznych, rom-komowych paździerzy okiem letniewino, część I
-
Ocena letniewino dla Kalifornijskie święta (2020) - 4/10
4/10
Jeżeli chodzi o słowo ”paździerze”, to mój mózg tak bardzo związał ten zwrot z pewną parą Youtuberów, że potrzebowałem dłużej chwili, aby przestawić się na inne ”uniwersum”. Jednakże miło jest wiedzieć, że jest ktoś tutaj, kto jest w stanie polecić dobry film na Netfliksie.
O, czyżby chodziło o Sfilmowanych? 😁
Muszę przyznać, że nie wiem, o kogo chodzi. Mam nadzieję, że to jakieś pozytywne skojarzenia 😉
Ha, już mi się podoba. 🙂
Dziękuję. Tekst jest raczej pewnym eksperymentem, więc cieszę się, że ktoś się dobrze bawił czytając 🙂
A to widziałam, na długo przed recenzją. W tłumie ujdzie, choć tak naprawdę niewiele się po nim spodziewałam. Chyba nawet grałam w czasie seansu na telefonie.
Joseph jest całkiem ładny, ale za cukierkowy. Na pierwszy rzut oka widać, że farmy to on nawet z daleka nie widział. Ale gdzie ja się sensu dopatruję, w filmie świątecznym? XD
Z Josephem to prawda, ale i z Callie twórcy także przesadzili. Sterana życiem kobieta-Hiob, opiekująca się śmiertelnie chorą matką i małoletnią siostrą, będąca nie tak długo po tragicznym wypadku, gdzie życie straciło jej dwóch bliskich, ogarniająca zadłużoną farmę, pracująca po nocach w barze, i tak dalej, ma jeszcze czas na to, by pomyśleć o makijażu idąc do brzemiennej krowy 😉 Ale spokojnie da się go na luzie obejrzeć, w tym także niezbyt uważając – mimo nagromadzenia tych wszystkich nieszczęść plotu się nie traci, bo i tak wszystko podporządkowane jest naszym dwóm gołąbeczkom, więc się człowiek połapie odrywając się na chwilę od ekranu. Ja rozwiązywałam krzyżówkę i piłam wino, więc te winne wątki pod koniec mnie nawet wciągnęły 😉 Chociaż oczywiście one też były klejone na kolanie, bo trzeba było główną parę ekspresowo pogodzić, na czym jak zwykle cierpi realizm (poupychali w nocy parę krzaczków słupkami i mamy winnicę ratującą zadłużoną farmę).
W normalnym filmie Callie powinna być w rozsypce, a nie to wszystko tak sprawnie ogarniać. A jeśli już, to wypadek powinien być znacznie bardziej oddalony czasowo. Jak pojawi się recenzja Świateł, to się wypowiem, co sądzę o następnym traumatycznym wydarzeniu i reakcji Callie na nie.