W dzisiejszych czasach, gdy każdą wielką premierę filmową poprzedza wysyp koszmarnych, tanich podróbek, stworzonych przez pozbawionych elementarnego warsztatu filmowców, którzy nawet nie kryją tego, że ich intencją jest oszukanie nieuważnych widzów, chciałbym, abyśmy przenieśli się do lat 60. Nie zrozumcie mnie źle – zwyczaj wypuszczania koszmarnych podróbek stworzonych przez pozbawionych elementarnego warsztatu filmowców, którzy nawet nie kryli tego, że ich intencją było oszukanie nieuważnych widzów, istniał już wtedy. Ale przynajmniej te podróbki nie były tanie.
Tajemnicza organizacja Thanatos ma prawdziwie zbrodnicze plany. Przy pomocy generatora fal magnetycznych, chce zatrzymać wszystkie maszyny na naszej planecie. To otworzy drogę dla dominacji Thanatos (dowodzonej przez dwóch mężczyzn – Alphę i Betę) na naszej małej planecie. Kto może powstrzymać te plany? Pierwszym wyborem byłby najsłynniejszy brytyjski szpieg. Niestety, jak tłumaczy nam film, jest on chwilowo nieosiągalny. Zastąpi go zatem brat – światowej sławy chirurg plastyczny, który w wolnych chwilach trudni się hipnozą, czytaniem z ruchu warg i łucznictwem. Dziwnym trafem akurat te umiejętności przydadzą się na misji, na którą wyśle go brytyjski wywiad.
A kto konkretnie. Otóż nie nikt inny jak Bernard Lee, który w Bondach z epoki Seana Connery’ego wcielał się rolę M, oraz Lois Maxwel, którą wszyscy znamy jako pannę Moneypenny. I tu bondowska obsada się nie kończy, bo w filmie zobaczymy m.in. Danielę Bianchi z Pozdrowień z Rosji, Adolfo Celiego z Operacji thunderball, Anthony’ego Dawsona z Dr. No i Yasuko Yamę z Żyje się tylko dwa razy. Włoscy producenci filmu bardzo chcieli, aby film do złudzenia przypominał przygody agenta 007. Kogo więc zatrudnili w roli naszego protagonisty? Brata Seana Connery’ego – Neila.
Trzeba tu dodać, że Neil naprawdę przypomina brata. I ponoć nawet brzmi dokładnie tak jak on. Piszę ponoć, bo film pochodzi z tej epoki w historii włoskiego kina, kiedy głosu aktorów nie nagrywano na planie i wszystkie kwestie dogrywano w po fakcie w studiu. A tak się niefortunnie złożyło, że Neil Connery po zdjęciach filmowych był już niedostępny ze względu na problemy zdrowotne, więc w filmie mówi cudzym głosem. Z amerykańskim akcentem.
To zresztą tylko jedna z wielu śmiesznostek, jakimi uraczy nas film. Cała produkcja miała z definicji być bardziej komediową wersją przygód Bonda, ale tak po prawdzie, to tam, gdzie scenarzyści chcieli nas rozbawić, zazwyczaj nic śmiesznego nie ma. Za to przezabawne są inne sceny, gdzie niezamierzony humor wypływa na przykład z seksizmu (kobieciarstwo agenta 007, nawet w wersji Connery’ego, to pikuś, włoski film na serio robi wszystko, by co chwile pokazywać nam skąpo ubrane niewiasty, nawet gdy nie ma to najmniejszego sensu), błędów logicznych scenariusza czy wreszcie natrętnych aluzji do Bonda. A, skoro o tym mowa, to wart nadmienić, że postać, którą odgrywa w filmie Neil Connery to… Neil Connery. Producenci w połowie kręcenia filmu uznali, że nazwanie bohatera Bondem mogłoby jednak być krokiem za daleko. A jednocześnie chcieli wszystkim przypomnieć, że to brat Seana Connery’ego. Więc został Connery. Ba, nawet jeden z tytułów filmu (jeden, bo testowano kilka, sprawdzając, jak daleko można się posunąć z aluzjami do Bonda na różnych rynkach) to O.K. Connery.
Oprócz niespodziewanego humoru warto też wspomnieć o dwóch innych zaletach tej produkcji. Pierwszą jest budżet. Zgoda, nie jest tak duży jak w prawdziwych kinach hollywoodzkich, ale znacząco odstaje od tego, czego można byłoby spodziewać się po „podróbce”. Lois Maxwell wspomniała nawet, że na tym jednym obrazie zarobiła więcej, niż na wszystkich swoich rolach w Bondach. I nie wszystkie pieniądze poszły na obsadę, bo w filmie zobaczymy też parę ciekawych lokacji i znośną (na ogół) scenografię. Widać, że ktoś wierzył w kasowy sukces obrazu. Drugą, niezaprzeczalną zaletą filmu jest czas jego trwania. Na papierze to 104 minuty, w praktyce można odjąć od tego pierwsze 10 minut, przez które film katuje nas piosenką tytułową. A że akcja toczy się wartko (bo nie krępują jej prawa logiki), to i sam film ogląda się bez większych zgrzytów. Owszem, jest kiepski i nonsensowny. Ale może dostarczyć przyjemności z seansu.
-
Ocena DaeLa - 4/10
4/10
Zawsze zastanawiało mnie kto i po co robi takie filmy? Przecież przy tym budżecie można by zrobić całkiem widowiskową, oryginalną produkcję, której szanse na sukces byłyby przynajmniej nie mniejsze. :/