Wczoraj pojawił się na naszych łamach tekst o nowym filmie spod znaku „Suicide Squad” i jakimś cudem nie znalazłem na fsgk.pl swojej recenzji poprzedniej odsłony co niniejszym naprawiam, dziś zdanie może miałbym nieco inne, ale zostawiam oryginalny tekst, pisany zaraz po seansie. Miłego czytania!
SF
Legion samobójców brzmi jakby co najmniej było ich kilka tysięcy. Kolejny raz warto było zostawić oryginalny tytuł i nie robić z tłumaczenia żenady, ale przecież to nasza specjalność, więc czemu nie? A sam film, moim zdaniem, nie jest taki zły, jak opisują go krytycy, ani taki dobry, jakim malują go niektórzy widzowie i fani DC.
Fabułę zdradzały kolejne zwiastuny więc rozpisywać się nie będę. Ameryka w osobie Amandy Waller (świetna Viola Davis) zbiera do kupy ekipę przestępców, którzy dla odmiany – i w zamian za kablówkę, ekspres do kawy czy skrócenie wyroku – mogą zrobić dla społeczeństwa coś dobrego. Parszywa dwunastka w wersji komiksowej, nikt tu nie wymyśla koła na nowo, bo i po co? Gorzej, że uzasadnienie dla takiego ruchu jest, mówiąc wprost, kretyńskie. Znany również z trailera tekst – „a co jak następny Superman będzie zły?” – jest tak nieprzystający do „Suicide Squad”, że bardziej się nie da. No bo co przeciw ewentualnemu psychopacie z planety krypton (Generał Zod? Halo!) zrobi wariatka, która używa kija bejsbolowego, super-snajper, człowiek-krokodyl, albo piwożłop rzucający bumerangiem? Jedyne indywidua, które nie są skazane na śmierć tzw. jednostrzałowca w starciu z kimś o mocy Supermana, to El Diablo i Entchantress. Reszta zginie, zanim kurz bitewny zdąży się w ogóle wzbić. Rozumiem konwencję i przymykanie oka, ale jakaś logika musi tu działać, choćby w ramach własnej konwencji.
No właśnie… logika… Scenariusz to jedna z dwóch największych wad filmu. Dziurawy, nielogiczny, do bólu przewidywalny i nijaki. W dodatku pcha akcję od jednej efekciarskiej sceny do drugiej, ani razu nie pozwalając się zatrzymać i odsapnąć, pokazać coś więcej niż tylko bezmózgą jatkę… wróć! Jest jeden taki moment i (niespodzianka) to zarazem najlepsza scena. Kiedy bohaterowie siedzą przy barze i mogą po prostu pogadać. Dowiadujemy się od nich czegoś więcej na temat przeszłości, zaczynamy rozumieć rodzące się między nimi emocje i relacje. Szkoda, że reszta to chaos. Główny czarny charakter jest kompletnie nieinteresujący, bezpłciowy i nudny, a w dodatku straszy (tzn. „straszy”), robiąc głupie miny, machając rękoma i tańcząc hawajskie hula przez większość czasu. O tym, że zachowuje się bez sensu, żal już wspominać. Nie zachwyca też przedstawienie bohaterów. Zamiast zrobić to w sensowny sposób, pokazując ich na ekranie w konkretnych sytuacjach, mamy retrospekcje, migawki i Amandę Waller czytającą ich charakterystykę. To jest poziom pisania scenariusza przez ucznia w liceum. Nie może być jednak inaczej jeśli David Ayer dostaje całe 4 czy 6 tygodni na napisanie scenariusza. WB/DC chyba nie rozumie przemysłu filmowego, nie wiem, jak inaczej wyjaśnić tak idiotyczne decyzje na poziomie produkcji i planowania. Zresztą, do tego jeszcze wrócimy.
Żeby nie brzmieć jak Gandalf Zwiastun Burzy, napiszę, co mi się podobało. Przede wszystkim casting. Zatrudnienie Willa Smitha jako Deadshota to strzał w dziesiątkę. Chodzący wulkan charyzmy pokazuje wszystkie swoje oblicza, od dowcipkującego klauna, przez bezlitosnego zabójcę, po kochającego ojca. W tyle nie zostaje Margot Robbie, ba! Napisałbym, że to najjaśniejsza gwiazda filmu. Jej Harley Quinn jest w stu procentach taka jak powinna: niestabilna emocjonalnie, pin-upowo seksowna, porywcza, zabawna, ale też brutalna i bezlitosna. Fantastyczna kreacja! Zadziwił mnie Jai Courtney. Facet, którego w poprzednich filmach główną zaletą było to, że nie pojawiał się w każdej scenie, tutaj naprawdę daje radę. Kapitan Bumerang pije browary, tłucze się z kim się da, cwaniakuje i próbuje podrywać wszystko co się rusza. El Diablo jest super do pewnego momentu, który bardzo psuje jego postać, bo pojawia się znikąd, ale znów – to nie wina aktora tylko kretyńskich dialogów. Reszta ekipy dostała mniej czasu na ekranie (Killer Croc), albo została wciśnięta do filmu na siłę i nie ma tu kompletnie nic do roboty (Katana, Slipknot).
Na minus zaliczam Enchantress, która gra na poziomie braci Mroczków i niewiele lepiej wypadającego Ricka Flaga. Ten ostatni jest żołnierzem mającym zapanować nad ekipą samobójców (o, to byłby lepszy tytuł). Idzie mu to dość opornie. Może dlatego, ze sam aktor ma tyle charyzmy co wóz z węglem? Jego szefowa, Amanda Waller, czyli Viola Davis, wypada świetnie. Emanuje autorytetem władzy, bezwzględną skutecznością i charakterem, niepotrzebnie dorzucono jej jednak pewną brutalną scenę, żeby pokazać jak daleko może się posunąć. Raz, że fabularnie było to głupie, dwa – niekoniecznie było to potrzebne – i bez tego łopatologicznego wkładania nam do głowy „patrzcie jaka brutalna” było widać, że nie cofnie się o krok.
Last but not least, Joker. Postać legendarna i wielbiona jako jeden z najlepszych czarnych charakterów w historii popkultury została wsadzona do filmu na jakieś pięć minut. Może osiem. Nie, to nie jest żart. Joker pojawia się w kilku scenach, kompletnie niczego nie wnosi do fabuły i równie dobrze mogłoby go nie być. Niespecjalnie podobał mi się też pomysł (no właśnie, czyj? Reżysera? Jareda Leto?) na sportretowanie najsłynniejszego klauna. Raz oglądamy miks gangstera z raperskich klipów skrzyżowanego z Tonym Montaną, a w innym momencie jest jak gorsza wersja Heatha Ledgera z „The Dark Knight” Nolana. Miałem wrażenie, że za każdym razem pojawiał się trochę inny Joker i wyszedł z tego swoisty misz-masz. Film zdecydowanie obszedłby się bez tej postaci, a dużo lepiej wypadło wrzucenie w kilka scen Batmana. Jego widzieliśmy w pełnej krasie w osobnym filmie, a pojawienie się w Suicide Squad ładnie dopełnia spójność budowanego z takim trudem DCU.
Wspomniałem wcześniej, że film ma dwie zasadnicze wady. Druga to chaotyczny, beznadziejny, sprzeczny z każdą szkołą filmową montaż. Niektóre sceny nie mają sensownego początku i końca, inne powtarzają się jedna po drugiej i pokazują to samo (dosłownie, Amanda Waller tłumaczy dwa razy pod rząd to samo, tylko innym osobom). Do tego dochodzi CGI na poziomie późnych lat 90. – brat Entchantress wygląda jak żywcem wyjęty ze Stargate czy pierwszej Mumii. Inne ujęcia kompletnie nie pasują do miejsca w filmie, w którym się znalazły – ogólny chaos przyprawia o ból głowy. Mało tego, film naszpikowano nieprawdopodobną ilością hitów popowych. W pierwszym akcie w dwie minuty słuchamy trzech kawałków, od Eminema po Guns’n’Roses. Wygląda to jak ciąg klipów z youtube, a nie pełnometrażowa produkcja filmowa. Montaż scen z tymi hitami robi się irytujący i dekoncentruje już po drugim utworze.
Przypadek? Nie, albowiem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Suicide Squad to nie wizja Davida Ayera tylko praca zbiorowa. Ponoć autorzy świetnych zwiastunów zostali zaproszeni do prac nad montażem i to jest chyba najbardziej skandaliczna i najgłupsza decyzja w historii produkcji filmów fabularnych. Raz, że dzięki temu zapewne zamiast dobrych scen mamy listę przebojów lat 90. Dwa – nie pozwolono dobremu reżyserowi ulepić całości według swojej własnej wizji. WB/DC spanikowało po sukcesie Deadpoola i porażce BvS, więc zdecydowano, że trzeba dorzucić trochę humoru i groteski. Z uwagi na to film cierpi na schizofrenię. Bez żadnej płynności przeskakuje z klimatu mrocznego w pełen humoru i z powrotem. Jakby ktoś chciał upchnąć dwa filmy w jednym (to i tak sukces, w BvS próbowano pięciu filmów w jednym). Akurat tutaj mroczność byłaby na miejscu, bo przecież członkowie ekipy to kryminaliści i nierzadko mordercy. Na ekranie tego nie widać. Mamy grupę ludzi, w miarę sympatycznych, którzy może gdzieś, kiedyś zabłądzili, ale już są spoko. Zresztą, wystarczy porównać pierwszy zwiastun z kolejnymi, żeby zobaczyć jak wizję Ayera zastępowano bałaganem pod batutą smutnych panów w garniturach z zarządu WB/DC. Najsmutniejsze, że nigdy nie zobaczymy jak ten film miał (i powinien był?) wyglądać.
„Suicide Squad” przypomina mi „Fantastic 4” z zeszłego roku. Gdzieś tam w środku majaczy film z wielkim potencjałem, ale został zasypany lawiną klipów muzycznych, humoru wrzucanego na siłę, beznadziejnego scenariusza i fatalnych decyzji podczas montażu. Przypomina mi też coś innego, genialną (polecam wszystkim, bezwzględnie) polską komedię „Pół serio”. Młodzi scenarzyści chcą zrobić film i zmieniają jego wersję za każdym razem, dostosowując się do kretyńskich uwag i zastrzeżeń producenta. Tak sobie właśnie wyobrażam powstawanie „Suicide Squad” i niestety efekt jest dużo gorszy niż mógłby być. Nie odradzam jednak pójścia do kina, bo chyba warto. Obsada i interakcje między postaciami ratują film przed kompletną katastrofą i sprawiają, że chcę zobaczyć więcej Harley, Deadshota i Boomeranga w nowym filmie. Byle tylko dać reżyserowi wolną rękę i pozwolić realizować jedną spójną wizję. Słyszy mnie tam ktoś w kwaterach głównych WB i DC? Halo!
Legion samobójców (2016)
-
Ocena SithFroga - 5/10
5/10
Zab, idziesz na Zielonego Rycerza?
Afkorz, jak tylko znajdę czas.
:3 to czekam na recke
Oj jaram się tym filmem i oby nie był totalnie zepsuty przez jakieś dziwactwa. Pan Gawen i Zielony Rycerz to moja ulubiona historia ze świata arturiańskich mitów.
Oj pewnie teraz ta recka nie byłaby taka łaskawa dla filmu. Nadal uważam, że Will grał tak totalnie drętwo, sztywno i w ogóle beznamiętnie, że aż się chciało zwrócić obiad, Margot Harley była totalnie irytująca i idealnie pod tym względem dobrała się z Jaredem Jokerem, a ten Killer Croc – to już naprawdę jakaś prowokacja totalna – tak nijakiej postaci w superbohaterskich filmach nie widziałem w życiu. I nie wiem czy nie wstydzisz się trochę słów „Nie odradzam jednak pójścia do kina, bo chyba warto. Obsada i interakcje między postaciami ratują film przed kompletną katastrofą i sprawiają, że chcę zobaczyć więcej Harley, Deadshota i Boomeranga w nowym filmie.” W tym filmie beznadziejne jest absolutnie wszystko, zaczynając od scen walk przez efekty specjalne, a kończąc na aktorach – bo moim zdaniem tylko Viola Davis ma świadomość jaki ten film powinien być. 3/10 w tym momencie to była by łaskawość
Wstydzić się nie wstydzę, ale na pewno na moją recenzję miał wpływ medialny szum. Wszyscy wszędzie mówili, że to TAAAAAKI crap i tak zły film i w ogóle nie da się oglądać, że nastawiłem się na poziom Daredevila, Kobiety kot albo nie wiem, Electry. A tak źle nie było 🙂
Oglądałem Suicide squad 2016 dzień po seansie filmu Gunna w kinie (niestety nie w Imaxie, bo w Krakowie aktualnie brak) i chociaż nie pamiętam Kobiety kot, czy Daredevila to jednak Legion samobójców to crap i w zasadzie prawie niczym się nie broni
No jednak Kobieta Kot czy Dardevil to o klasę gorsze filmy niż pierwszy Legion Samobójców, albo nawet dwie 😉
W Legionie można doszukiwać się jakiś pozytywów, tam natomiast jest to trudne
Dokładnie, pierwszy SS można od biedy obejrzeć do kotleta, wzruszyć ramionami i zapomnieć. Na wymienionych filmach można się za to męczyć okrutnie.
Zgadzam się z Tobą w całej rozciągłości. Nawet jakby Ayer jakimś cudem wywalczył wersję reżyserką to i tak ten film pozostawiałby wiele do życzenia ze względu na beznadziejne efekty specjalne, beznadziejne kostiumy kostiumy (które jakimś cudem dostały Oscara XD) i jeszcze gorszą grę aktorską. Obsada niby gwiazdorska, ale jakoś w ogóle tego w ogóle nie widać. Tak Will Smith, on tam był za karę? Bo tak to wyglądało. Harley też mega irytująca i nie wiem skąd ten hype na nią. Co do Jokera to powiem tyle, Jared Leto. To powinno starczyć za komentarz. Cała reszta to statyści bez osobowości.
Bez przesady z tym Leto, w kilku filmach zagrał przyzwoicie, a czasem nawet więcej niż przyzwoicie. Po prostu tu nie było miejsca dla Jokera, a już w wersji Leto słynny clown stał się pośmiewiskiem.
Wiesz, Natalie Portman też się zdarza zagrać przyzwoicie a mimo to boję się jak widzę ją w obsadzie, bo potrafi kłaść role. Tak samo Leto. W Blade Runnerze 2049 był zdecydowanie najgorszym elementem całego filmu. Rozwalał każdą scenę, w której jest. Autentycznie oglądałem go i nie miałem zielonego pojęcia jakie emocje chciał wyrazić.
A to ciekawe, bo w BR2049 akurat mi się podobał jako geniusz sfrustrowany swoimi ograniczeniami i szukający świętego Graala, którego sam nie potrafi wymyślić.