W życiu każdego mężczyzny przychodzi moment, kiedy staje przed Wyzwaniem. Pojawia się okazja, potrzeba chwili, jak zwał, tak zwał, w każdym razie trzeba wybrać film do obejrzenia z żoną/dziewczyną/koleżanką. Niektórzy w tym momencie popełniają (wiel)błąd i walą z grubej rury, proponując maraton Gwiezdnych wojen, albo jeszcze lepiej wersji reżyserskich Władcy pierścieni. Plus takiego rozwiązania jest taki, że po 10 minutach można już się skupić na oglądaniu, bo towarzyszka odpłynęła w objęcia Morfeusza. Minus jest taki, że ona wam tego nie zapomni… Głupstwa spod znaku latających ludzi w kolorowych rajtuzach, tudzież inny Bruce Willis zabijający wszystkich na śmierć to też umiarkowanie dobry pomysł, bo nastroju się na tym nie da zbudować. Oczywiście żeby nie wyjść na pantofla, nie można przesadzić w drugą stronę, odpadają więc wszelkie Titaniki i inne łzawe historie, które nie licują z powagą prawdziwego macho. No ale jakiś kompromis trzeba znaleźć, a film kostiumowy to dobry trop. Idźmy więc krok dalej i wybierzmy sobie adaptację klasycznej powieści o dorastaniu, rozgrywającej się w XIX-wiecznych amerykańskich realiach, do tego zabarwioną wyraźnie feministycznym przesłaniem i reżyserowaną przez młodą kobietę. Co może pójść nie tak?
Wspomniana przed chwilą Greta Gerwig szturmem wdarła się do czołówki Hollywood swoim poprzednim filmem pt. Lady Bird. Po sporym sukcesie, tak artystycznym, jak i finansowym poprzedniej produkcji, porwała się na siódmą (!) adaptację jednej z klasycznych, uwielbianych za oceanem powieści, zebrała imponującą obsadę i… zrobiła kawał świetnej roboty. Małe kobietki to historia czterech sióstr, którym przyszło dorastać w burzliwych czasach Wojny secesyjnej. Jo – uparta, gwałtowna i nieokiełznana, początkująca pisarka. Piękna Meg, która całe życie będzie bezskutecznie próbowała wyrwać się z biedy. Chorowita i delikatna Beth. I wreszcie najmłodsza z sióstr – Amy, która pragnie być artystką i za tym marzeniem wyjeżdża z ciotką do Europy. Cztery „małe kobietki“ u progu dorosłości. Cztery różne osobowości, połączone wielką siostrzaną miłością. Na szczęście jakimś cudem Gerwig udało się uniknąć przesadnego lukrowania, może po części dzięki umiejętnemu podzieleniu opowieści na dwa przeplatające się plany czasowe. Zamiast linearnej historii przemieszczamy się ciągle pomiędzy czasami kończącego się dzieciństwa a początkiem dorosłości i to w taki sposób, że najpierw poznajemy skutki, a dopiero potem przyczyny pewnych zdarzeń. Niby drobiazg i raptem kilka cięć na stole montażowym, a efekt znakomity. Jakby tego było mało, celowo fragmenty wcześniejsze skąpane są w ciepłych barwach, podkreślając beztroskę i przytulność rodzinnego domu, natomiast te późniejsze, gdzie proza życia niejednokrotnie daje wszystkim w kość, są zdecydowanie chłodniejsze. Należy przy tym podkreślić, że poza wspomnianymi zabiegami, film jest do bólu tradycyjny i przewidywalny, ale nie o zaskakiwanie widza tu chodziło.
Z pewnością wojujące feministki zakrzykną, że pokazywanie kobiet w tak zwanych “tradycyjnych rolach” i portretowanie ich jako towarzyszek swoich mężów, dla których najwyższym dobrem powinno być założenie rodziny i tworzenie ciepła domowego ogniska, jest delikatnie mówiąc archaiczne. Oczywiście można Małe kobietki tak postrzegać. Coś, co w XIX wieku było postępowe, dziś jawi się często jako patriarchalny relikt, nie ma co się z tym sprzeczać. Ale czy na pewno tylko tyle można wyczytać z tej historii? Śmiem wątpić. Dla mnie to była naprawdę mądra i bardzo pozytywna opowieść o dążeniu do realizacji własnych marzeń (jakie by one nie były!), o tym, jak realia warunkują nasze możliwości, o niezależności ale i odpowiedzialności za innych. A przede wszystkim o tym, jak ważna powinna być rodzina. Tylko tyle, może banalnie, ale może właśnie takie banały najczęściej nam umykają. Gdyby Gerwig zrobiła ten film słabo, nudno i bez “iskry”, pewnie byłby ciężkostrawną kostiumową ramotą. Ale nie zrobiła. Jest lekko, pozytywnie (co nie znaczy, że cukrowo) i ze swadą.
Ogromna w tym zasługa wspaniałej obsady. Wydawać by się mogło, że ciężko będzie wyciągnąć coś ciekawego z archetypicznych i w gruncie rzeczy mało skomplikowanych postaci, a jednak drobne zmiany w stosunku do książki i ogromny luz na planie dały fantastyczne efekty. Bryluje oczywiście Saoirse Ronan w roli buntowniczki Jo. Jej pasja i energia zdają się rozsadzać ekran. Z jednej strony niezależna i próbująca nie dać się zakuć w żadne ramy, z drugiej nad wyraz dojrzała, opiekuńcza i pełna poświęcenia. Kocioł sprzeczności, wulkan emocji i po prostu znakomita umiejętność pokazania tego wszystkiego. Nominacja oscarowa w pełni zasłużona, a Ronan na pewno nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Ledwie pół kroku za nią mamy świetną Florence Pugh. Na pierwszy rzut oka potulną i pogodzoną z losem, a w jednym rewelacyjnym monologu (wymyślonym podobno na poczekaniu przez Gerwig do spółki z Meryl Streep) ujmującą kwintesencję walki o swoją tożsamość. Rola bardzo niepozorna, a bogata w małe detale, które czynią ją znakomitą. O Pugh też na pewno jeszcze będzie głośno. Ale idźmy dalej. Znakomity, rozmarzony i bujający gdzieś w obłokach Timothée Chalamet udowadnia, że zaangażowanie go do roli księcia Leto Paula Atrydy to może być strzał w dziesiątkę. Jest w nim coś hipnotyzującego, chociaż na pierwszy rzut oka może zdawać się irytującym chłystkiem, jednak kiedy trzeba daje pokaz fantastycznej ekspresji. Na drugim/trzecim planie dwie wielkie aktorki: Laura Dern i Meryl Streep. Pierwsza jako personifikacja matki idealnej – kochającej, wybaczającej, uczącej poświęcenia, altruizmu i po prostu dobra. Znowu postać płaska jak kartka papieru, a mimo to fascynująca. Nie da się być Marmee March, ale chciałoby się mieć kogoś takiego w swoim otoczeniu. Jeśli pomysleć, że w tym samym roku Dern dostała Oscara za rolę morderczej prawniczki w Historii małżeńskiej (gdzie w zasadzie powtórzyła występ z Wielkich kłamstewek i grała u męża Gerwig), to ręce same składają się do oklasków. To był jej rok do spółki ze Scarlett Johansson. O Meryl w zasadzie nie ma co wspominać, bo ona zagra wszystko. Może i szarżuje ostatnio, ale w niczym to nie odbiera przyjemności oglądania jej przy pracy. Na tym idealnym obrazie jest niestety rysa w postaci Emmy Watson, grającej najstarszą z sióstr March. Nie żeby grała źle, ale po prostu na tle reszty genialnej obsady jest co najwyżej poprawna. I pomyśleć, że podobno pierwotnie tę rolę miała dostać Emma Stone…
I cóż mam napisać w podsumowaniu tej recenzji? Że to to dobry film? Owszem, dobry. Że to dobry “babski” film? A jakże! To jeden z lepszych “babskich” filmów, jakie widziałem od dawna, chociaż w zasadzie nie powinien mi się podobać. Jest w nim jednak na tyle dużo szczerości i uroku, że zupełnie nie przeszkadza jego zachowawczość, żeby nie powiedzieć archaiczność. To klasyczna kostiumowa opowieść, ale na tyle uniwersalna, że po prostu warto ją poznać. A sposób realizacji jest bezbłędny i nie pozostaje mi nic innego, jak kibicować Grecie Gerwig w jej karierze reżyserki/scenarzystki.
-
Ocena Crowleya - 8/10
8/10
Nic dodać, nic ująć. Gdybyż tylko klasyczna literatura zawsze doczekała się tak sprawnej adaptacji.
Ehh ta recenzja ma w tekście tyle głupich stereotypów, że aż nie wiadomo od czego zacząć. No bo dziewczyny nie lubią Gwiezdnych Wojen i Władcy Pierścieni, wiadomo, a Bruce Willis w podkoszulku nie ma szans się żadnej spodobać. No i titanic do kitu, mimo że to nadal jeden z najlepszych filmów katastroficznych z efektami, które się bronią po przeszło dwudziestu latach… I złe, złe feministki, którym miały się nie podobać Małe Kobietki! (spoiler: większości się podobał).
3/4 recenzji na takie wynurzenia, to stanowczo za dużo. A film fajny, naprawdę, chociaż ja uważam, że Pugh kradnie ten film Saoirse i z niecierpliwością czekam na jej występ w MCU.
1/4 recenzji miała być, mój błąd.
Ja się łudzę, że te stereotypowe wynurzenia to tak sarkastycznie… choć może niezbyt sprawnie
A co do filmu to absolutnie genialny, będę do niego zdecydowanie wracać, Pugh przedstawiła moją ulubioną postać, też czekam na jej występ w MCU, szczególnie po Midsommar
Miałem dać gwiazdkę z wyjaśnieniem, że nic złego nie mam na myśli, ale zaufałem swoim pożal się Boże zdolnościom literackim, że uda się z sarkazmem i wdziękiem zagaić. Jak widać nie udało się za bardzo. 😀
No więc uroczyście oświadczam, że nic złego nie miałem na myśli, wręcz przeciwnie – jestem całym sobą za przełamywaniem stereotypów. Ba, Titanica oglądałem w kinie i to bez towarzyszki! Aczkolwiek anegdota o Gwiezdnych wojnach jest wzięta z życia, o czym może zaświadczyć moją szanowna małżonka, jeśli to czyta. 😉
A co do samych feministek, to ja sobie tego nie wymyśliłem. Naprawdę film był mocno krytykowany na zachodzie jako pełen stereotypów i sprowadzający kobiety do roli kur domowych.
Chyba strasznie trudno jest być mężczyzną w dzisiejszym świecie. Niby równouprawnienie pozwala już nosić bobasy w nosidełku, nie wstydzić się łez i używać więcej kosmetyków niż kobiety… a jednak co chwila (najwyraźniej) trzeba się obstawić półtuzinem gwiazdek i zastrzeżeń podkreślających, że się jest facetem i jednak co babskie to babskie i trzeba podchodzić trzymając gardę. Tak na wszelki wypadek. Stąd chyba pielęgnowanie przekonania o niechęci dziewczyn do popkultury i fandomów, bo gdyby się okazało, że ukochane Gwiezdne Wojny są „uniseks” to byłby chyba koniec cywilizacji 😀
Sama recenzja trzyma suspens. Po wstępie składającym się z samych stereotypów oraz sarkastycznych uwagach o tematyce, płci i wieku reżyserki oraz słowach „Co może pójść nie tak?”* czytelnik spodziewa się fali pomyj, a tu kurczę co zdanie to zmiana frontu. I do samego końca nie wiadomo jaki będzie werdykt. Niemal jak u Hitchcocka 😉
*zwłaszcza, że we wszystkich poprzednich recenzjach na FSGK jest to pytanie retoryczne, na które odpowiedź brzmi: WSZYSTKO, ale autor i tak nam to za chwilę wytłumaczy
Mogliby przestać robić takie hehe ŻaRtY wszędzie 🙂 I wiadomo, że kobiety nie mają dYsTaNsU do siebie, jeśli boków nie zrywają, z tego że usypiają na SW. Serio, XXI w. a na świecie jak w lesie 😀
Wiecie… Postępowość i tempo nadążania za cywilizowanym światem są odwrotnie proporcjonalne do bujności owłosienia na głowie, a FSGK zakolami stoi. 😉
przepraszam, ale mnie na przykład śmieszy humor angielski. czy to znaczy, że jestem lepszy czy gorszy w porozumieniu dzisiejszej prawicy, bo nie chcę się zgubić poza lasem w XXI wieku?
Żart to żart. wpieprzanie się ludziom do tego, z czego mają się śmiać to zaprzeczenie wolności.
Dzięki Crowley za recenzję, bo myślałem właśnie czy nie obejrzeć skoro jest na HBO GO 🙂
Kojarzę jakieś starsze wersje, ale chyba żadna nie zrobiła na mnie szału.
Zanim obejrzę i dam ocenę, to polecam Tobie i Twojej wybrance koniecznie obejrzeć serial Genialna Przyjaciółka. Wspaniały serial o dorastających dziewczynach w powojennym Neapolu. Ja zostałem nim wręcz oczarowany. Od czasów obejrzenia Leftovers nic mnie tak nie kupiło.
Czekam z niecierpliwością na kolejne sezony.
Zapiszę sobie w kajecie.
Podbiję stawkę, w ramach nadrabiania filmów obejrzałem pod rząd Małe Kobietki z 1994 i 2019 roku. I obie wersje mi się bardzo podobały i na tyle odróżniały, że seans był przyjemny.
W wersji z 2019 roku uważam tylko, że nie potrzebny była zabieg z pomieszaniem chronologii. Za to jest ona lepiej zrobiona technicznie. Wersja z 1994 roku natomiast jest według mnie lepsza aktorsko (Bale zjada Chalameta na śniadanie, a Alvarado przebija Watson). Chociaż postać Amy i Beth bardziej mnie zaciekawiła w nowszej wersji. Nie podejmę się natomiast rozstrzygnąć czy lepszą Jo jest Ronan czy Ryder.
W każdym razie oba filmy, mimo że o tym samym, są różne i warte obejrzenia.
Właśnie podejrzałem na Filmwebie. Faktycznie obsada rewelacyjna.
Timothée Chalamet gra oczywiście Paula Atrydę, nie jego ojca Leto.
Oczywiście.
Lol, nie. Możesz się śmiać z czego chcesz, ale musisz ponosić tego konsekwencje. Jeśli jesteś bucem, i wyśmiewasz się z innych publicznie, to oczywistym jest, że ktoś to może skomentować. Jakbyś się śmiał z dzieciaka w szkole, prosto w twarz, to zwrócenie Ci uwagi żebyś przestal to robić to odbieranie Ci tej wywalczonej wolnosci?