W ubiegłym tygodniu opublikowaliśmy pierwszą część naszej redakcyjnej dyskusji o Gwiezdnych wojnach. To, co miało być zwyczajną recenzją Epizodu IX, dość szybko przerodziło się w coś znacznie bardziej obszernego i chcąc nie chcąc, zaczęliśmy zahaczać o coraz to nowe tematy. Liczba komentarzy pod częścią pierwszą pozytywnie nas zaskoczyła, ciekawe więc, czy będziecie równie aktywni tym razem. W części drugiej bierzemy na warsztat najbardziej aktualne wydarzenia, czyli drugi sezon Mandalorianina i co jego niewątpliwy sukces oznacza dla całego uniwersum. Lojalnie uprzedzamy, że podobnie jak tydzień temu, w tekście pojawiają się mniejsze lub większe spoilery (w tym jeden bardzo poważny, dodatkowo oznaczony) dotyczące przygód Dina Djarina.
Crowley: Zastanawia mnie, co teraz – po katastrofalnych wynikach Solo i niewiele lepszych Skywalker – Orodzenie zrobi Disney. Z jednej strony przejechał się przeokrutnie na „nowatorskości” Ostatniego Jedi. Z drugiej strony niby skrojony pod mało wymagającego fana Epizod IX zebrał solidne lanie wśród krytyków i przyniósł stosunkowo niewielki zysk. Oczywiście problemem jest tu nie tyle ilość tak zwanego fan-service, ile nieudolnie napisany scenariusz i koszmarny misz-masz fabularno-wątkowy. Mam jednak wrażenie, że fani Excela w księgowości mogą nie rozumieć powagi i przyczyn sytuacji, co doprowadzi do powstania kolejnych potworków, które dopełnią obrazu zniszczenia. Czy dla Gwiezdnych wojen jest jeszcze (nowa) nadzieja?
DaeL: To dobre pytanie. Wydaje się, że Mandalorianin wskazuje nową drogę. Favreau i Filoni stają na głowie, żeby przyciągnąć znów starych fanów (a jednocześnie nie narażać się za bardzo osobom, które w nowych Gwiezdnych Wojnach ceniły pewną polityczną poprawność). Mają do tego błogosławieństwo George’a Lucasa oraz Marka Hamilla. I ambitne plany odbudowy Gwiezdnych Wojen przez seriale, które dopiero po kilku latach zaowocują filmami kinowymi. Myślicie, że Mandalorianin to dobry fundament na budowę takiego nowego uniwersum Gwiezdnych Wojen? I czy nie będzie w tym przeszkadzało widmo trylogii sequeli?
Crowley: Według mnie wartość artystyczna Mando jest poważnie przeceniana. To wcale nie jest wybitny serial, co starałem się udowodnić w recenzji pierwszego sezonu, który był sprawnie zrealizowaną drobnostką, obliczoną na udobruchanie fanów. Internet zdaje się tymczasem traktować Mandalorianina jako zbawienie dla Gwiezdnych wojen, nowe otwarcie i ósmy cud świata. Nikt już nie mówi o Rey, Finnie i kto tam jeszcze miał być nowymi twarzami Star Warsów. Teraz liczy się Mando i Baby Yoda. Z drugiej strony pewnie właśnie tak trzeba było zrobić nowe otwarcie, a wartość marketingowa serialu okazuje się być ogromna. Zamiast koślawego remake’u Nowej Nadziei, trzeba było zrobić właśnie Mandalorianina, który na każdym kroku przypomina różne detale ze starych filmów i do tego łączy je z prequelami oraz animowanymi Wojnami klonów i Rebeliantami. W dodatku daje ogromne pole do popisu w kwestii kontynuacji i rozwijania wątków. Mamy wskrzeszonego Bobę Fetta i Dartha Maula. Mamy Ahsokę i Baby Yodę. Mamy Luke’a, Thrawna i Gideona. Ten ostatni pojawił się na chwilę, a ma więcej charyzmy od wszystkich czarnych charakterów trzeciej trylogii. Naprawdę nie potrzeba byłoby już wyciągać z szafy tego nieszczęsnego Imperatora.
SithFrog: Macie rację, ale nie do końca. Czym innym jest główna saga, uważana (słusznie) za trzon świata SW, a czym innym Rogue One, Clone Wars czy właśnie Mandalorianin. To są twórcze rozwinięcia świata przedstawionego, ale na mniejszą skalę. Też narzekałem na biedę scenariusza do Mando, ale w tym serialu nie chodzi o wybitną historię i zwroty akcji. Chodzi o poczucie dawnej magii plus wejście w ten świat na małą skalę. Jeden Mando, jeden Grogu, czasem jakieś znane gęby, ale kameralna opowieść. Pod koniec drugiego sezonu robi się bardziej spektakularnie, ale nie do przesady.
DaeL: Ja natomiast, w przeciwieństwie do SithFroga, mam wrażenie, że Mandalorianin to nie jest taki projekt poboczny, a większość tego serialowego uniwersum ma pozwolić na budowę nowego trzonu Gwiezdnych Wojen. I tu pytanie do was – czy oglądając przyzwoity drugi sezon Mandalorianina i jego wzruszające zakończenie, nie poczuliście znów magii Gwiezdnych Wojen? Ja już naprawdę postawiłem kreskę na disneyowych Star Wars, ale gdy zobaczyłem
Luke’a…
SithFrog: We mnie też. Pierwszy raz od starej trylogii (i z wyjątkiem dla Łotra 1) poczułem ścisk na gardle i magię SW. Mam tylko jedną uwagę. Przez niesławną nową trylogię wiemy jak to się skończy. Wiemy, że bohaterowie nie odegrają znaczącej roli, a pojawiające się tu i tam znane postacie… skończą jak skończą. To bardzo mocno ogranicza ewentualne kierunki narracyjne i we mnie trochę zabija emocje. Skoro wiem, że wszystko i tak zakończy się groteskowym Najwyższym Porządkiem i bandą nieudaczników znaną jako Ruch Oporu to ciężki mi się w pełni zaangażować.
DaeL: Oczywiście zakładając, że trylogia sequeli będzie kanoniczna. Ostatnio modne są różne cuda z odmiennymi liniami czasu… Ale nie uprzedzajmy faktów.
Crowley: Ja się obawiam, że podekscytowanie z powodu sukcesu Mandalorianina sprowadzi na nas inną plagę w postaci zalewu kolejnymi umiarkowanie udanymi projektami. Disney niedawno ujawnił plany kilkunastu serii i nowych filmów, praktycznie w każdej możliwej stylistyce i tematyce. Mało tego! Równocześnie właśnie wystartowała tak zwana “Wysoka Republika”, czyli event, w ramach którego będziemy śledzić wydarzenia mające miejsce 200 lat przed Skywalkerami. To oznacza niezliczone książki i komiksy, a w przyszłości pewnie też animacje, filmy i seriale. Nie ma siły, żeby to wszystko stało na chociaż przyzwoitym poziomie, nawet jeśli poprzeczka nie wisi wysoko.
DaeL: Właśnie. O Mandalorianinie trzeba powiedzieć jedno. Ten serial – tak jak wcześniej Rogue One – pokazał, że naprawdę nie trzeba się silić na coś nadzwyczajnego, by zainteresować fanów Gwiezdnymi Wojnami. Łotr 1 to był przeciętny film wojenny, zresztą ze sporymi problemami, ale dorzucił odrobinę gwiezdnowojennej nostalgii, a scenarzyści utrzymali względny szacunek dla kanonu i voila, mimo iż film sam w sobie jest nie rzuca na glebę, to ogląda się go miło. Nawet kilka razy. Z Mandalorianinem jest podobnie. To nie jest serial wybitny. To zbiór historyjek, w większości skradzionych ze spaghetti westernów i kina japońskiego (toż nawet zrobili własną wersję Siedmiu Samurajów, a z niektórych filmów ujęcia kopiowali jeden do jednego). Nie ma to wielkich ambicji, konstrukcja fabuły jest banalnie prosta, ale przywiązujemy się do postaci i z wypiekami na twarzy śledzimy ich losy. Zresztą… przecież podobnie było z Nową Nadzieją. To też prosta historia, trochę “kradziona”, ale zrealizowana w sposób wystarczająco kompetentny i pomysłowy od strony technicznej, by stać się początkiem legendy. A rezultat podejścia, jakie zaserwował nam Jon Favreau jest taki, że po dwóch odcinkach los tytułowego łowcy nagród był dla mnie istotniejszy od tego, co się działo z całą plejadą bohaterów nowej trylogii. Ba! A Mayfeld, czyli postać odgrywana przez Billa Burra to dla mnie nowy Han Solo. Do tego śmieszniejszy.
Crowley: Jestem nadal trochę rozdarty co do swoich odczuć na temat tego serialu. Dobrze się go ogląda, ale luźna struktura i epizodyczność opowieści sprawiają, że nie czuję presji na kolejne odcinki. Nie usunięto zresztą żadnego z problemów trapiących pierwszy sezon – nachalnego rzucania nawiązaniami, lenistwa w kwestii designu, wiecznie powracających postaci i małej oryginalności samych historyjek. Nie wiem, jak długo zamierzają to tak ciągnąć, chociaż finał drugiego sezonu sugeruje, że kolejny będzie niejako nowym startem. Może dopiero wtedy wjedziemy na właściwe tory? Potencjał jest bardzo duży, pojawienie się sami wiecie kogo okazało się być bombą atomową (taką samą powinien być powrót Palpiego w Skywalkerze, gdyby scenariusz i kampanię reklamową pisał ktoś z głową), która sprawiła, że Mando stał się tymi Gwiezdnymi wojnami, których wszyscy tak wyczekują. Mam jednak co do tego finału dwie uwagi. Po pierwsze – niech ktoś wreszcie zrobi coś z tymi komputerowo odmładzanymi twarzami, bo po prostu straszą. Po drugie, w porównaniu z wejściem Vadera w Łotrze 1, finałowe wejście smoka pokazało, że Mandalorianin jest tylko serialem. Brakowało mi filmowego rozmachu, bo ta scena to przecież na zmianę ujęcia mordowania złych robotów i ekipy gapiącej się w monitory. To było fajne z emocjonalnego punktu widzenia, ale technicznie raczej przeciętne. Scena z Vaderem była po prostu perfekcyjna. Zresztą chyba pojawienie się Ahsoki było dla mnie dużo ciekawsze i po prostu fajniejsze. Szkoda, że zapowiedzieli ją wcześniej, bo gdyby to było z “zaskoka”, to piałbym z zachwytu. Ona jest fantastyczną bohaterką, której zabrakło we wszystkich nowych filmach.
SithFrog: A widzisz, możesz mieć rację tylko… ja tego nie wiem. Znam Ahsokę dosłownie z tych kilku scen w serialu i pokazali ją na tyle skąpo, że ani nie mam ochoty na więcej pani Jedi, ani też nie mam nic przeciw, żeby wróciła. Po prostu nie znam jej kompletnie. Natomiast nie mam żadnego problemu z tym, że wejście
Skywalkera
Crowley: Ahsoka to fantastycznie wykreowana postać i radzę zapamiętać to imię. Mam nadzieję, że będzie jedną z podpór “uniwersum Filoniego”, które zdaje się powstawać na naszych oczach. To, czego tak bardzo brakowało w ostatnich filmach: spójność i większa wizja, można odnaleźć w tym, co tworzą Jon Favreau i Dave Filoni w opozycji do tego, czym zarządza Kathleen Kennedy. Dość powiedzieć, że nawet serie komiksowe i książkowe, uruchomione po premierze Przebudzenia mocy, skupiały się w znacznej mierze na postaciach ze wcześniejszych filmów, jakby nikt nie wierzył w moc nowego pokolenia (całkiem słusznie zresztą). I wtedy wchodzi wspomniany duet – głowa nisko, łokcie szeroko, Baby Yoda pod pachą. Nagle zabawki znowu zaczynają się sprzedawać, a serial sam ciągnie Disney+. Bomba na koniec drugiego sezonu spowodowała, że nagle The Mandalorian stał się już nie tylko “duchowym następcą” dzieła Lucasa, ale pełnoprawną kontynuacją, co z jednej strony na pewno cieszy księgowych, a z drugiej musi strasznie wkurzać ludzi, którzy nie chcą płacić Georgowi tantiem za używanie stworzonych przez niego postaci.
SithFrog: Pytanie na ile to bomba i faktycznie uniwersum pójdzie powoli w tę stronę, o której mówisz, a na ile to jest pojawienie się kolejnej znanej gęby na 2-3 odcinki. Jak wspomniana Ahsoka. Albo znów wrócimy do opowieści “z dzikiego, gwiezdnowojennego zachodu”, albo faktycznie wokół tych postaci zaczną budować trzon nowych Star Warsów. A wtedy pewnie coraz mniej będzie się mówić o trylogii sequeli, aż w odpowiednim momencie – za 3-5 lat – Disney ogłosi jej niekanoniczność czy inny multiverse i będzie udawać, że nic się nie stało. Sam nie wiem co byłoby lepsze. Można było po prostu zrobić te filmy dobrze, ech…
A o tym, co nas faktycznie czeka w przyszłości i jakie obrazki z odległej galaktyki chcielibyśmy zobaczyć, dowiecie się z trzeciej części naszej gwiezdnowojennej dyskusji.
Moim zdaniem dalszy los SW zależy od rozgrywek personalnych i tego czy K.Kennedy wyleci na zbity pysk i nastąpi przestawienie wajchy (czego bym sobie życzył, ale nie bardzo w to wierzę) ? Dopóki towarzyszka K.K , działająca na odcinku popkultura i rozrywka, działa i ma władzę nic dobrego ze świata SW nas nie czeka.
Kontrakt Kennedy wygasa w drugiej połowie roku, tymczasem projekty, które „pilotuje” zapowiedziano z kilkuletnim wyprzedzeniem. Ponadto „Wysoka Republika” to też chyba jej oczko w głowie. Nie spodziewałbym się, że ją zwolnią, skoro przetrwała turbulencje po Epizodach VIII i IX.
To, że przetrwała, pokazuje jedynie jak studio ma w nosie widzów, fanów, odbiór własnych produktów ( nie tylko filmów ale i parków rozrywki czy gadżetów) i wyniki finansowe, co jest chyba najbardziej kuriozalne. Potwierdza to jedynie podejrzenia, że SW jak wiele innych, stały się ofiarą wojny ideologicznej i platformą propagandową. Nie są to już przedsiębiorstwa nastawiane głównie na zarabianie i zdobywanie jak największej rzeszy klientów/fanów/odbiorców poprzez dostarczanie im dobrego i spełniającego oczekiwania produktu .
Robienie z czegoś niekanoniczności już się zdarzały i nie tylko w Star Wars z Legendami. Pamiętam były takie plotki aby wywalić z kanonu 3 i 4 część serii Obcy i sprawić aby Ellen Ripley i Kpt. Hicks powrócili oraz to co studio Pirania Bites zrobiło z Gothic: Zmierzch Bugów i Arcanią. Czy było więcej takich sytuacji i główne pytanie: czy kiedykolwiek cofnięto nałożenie na coś niekanoniczności?
Jeszcze raz porównam sytuacje z Marvelem, tam filmy nie muszą być wybitne i nowatorskie, żeby stanowiły świetną rozrywkę i zarabiały miliardy. Może taka powinna być też droga StarWars. Pytanie tylko na ile rynek na takie mało ambitne kino jest nienasycony jeszcze?
Z tą rozrywką to bym polemizował. Prawdę mówiąc zastanawia mnie fenomen Marvela, bo większość filmów spod tego znaku uważam za co najwyżej przeciętne (a część po prostu za straszne kasztany). Nie wiem, czy chciałbym, żeby Gwiezdne wojny poszły w tym kierunku.
Myśle ze filmy marvela za jakiś czas będą synonimem kiczu. Odejdą w niepamięć niczym wiekszosc westernów. W nich jest pełno scen służących tylko do tego żeby bohater mógł napiąć mięśnie, albo żeby zrobić „fajny” plakat. Jak w poerwszy avengersach gdy kamera krąży wokół drużyny zamrożonej w „bohaterskich” pozach. Moim zdaniem to jest żałosne.
Wiem ze w stanach pełno jest grubasów i niezbyt atrakcyjnych ludzi ale kult „piękna” w tych filmach dla mnie jest ciężki do przetrawienia.
Baby Yoda pokazał ze ciekawa postać zawsze przyciągnie odbiorców, może na tym powinni sie skupić ? Może jakiś Jedi co traci moc ? Zamiast być coraz silniejszy staje się coraz słabszy ? I wraz z utrata siły paradoksalnie staje się coraz silniejszy. Na nowo musi nauczyć się walczyć, funkcjonować bez swojej wyjątkowości, Zaczyna rozumieć perspektywę innych ludzi a pod koniec , gdy już zdecyduje się oddać życie za ideały o których zapomniał, moc wróci dostarczając widzom piękna scene rozpier….
„Mamy Luke’a, Thrawna i Gideona. Ten ostatni pojawił się na chwilę, a ma więcej charyzmy od wszystkich czarnych charakterów trzeciej trylogii. Naprawdę nie potrzeba byłoby już wyciągać z szafy tego nieszczęsnego Imperatora.”
Ja nie rozumiem czemu zachowali Thrawna tylko dla Rebels. Toż to najlepszy czarny charakter od czasu starej trylogii.
Czemu też nie wykorzystali potencjału Hondo? Nie trzeba było wymyślać niewiadomo ile nowych postach, o których już nikt nie pamięta. Nawet o nowej Lei nikt już nie pamięta.
Wiele postaci do wykorzystania już było gotowych.
Może legenda o tym, że Disney po kryjomu musi płacić Lucasowi za używanie „jego” postaci nie jest tylko legendą? Kto wie? Thrawn faktycznie leżał na półce i wystarczyło po niego sięgnąć.
Może po skasowaniu EU nie chcieli robić nowej wersji tego samego? Miałoby to sens, gdy nie to, że przecież powstały książki i komiksy o tych postaciach, które niby stały się niekanoniczne. Pomieszanie z poplątaniem.
Przede wszystkim problemem nowych Gwiezdnych Wojen jest to, że u Disneya nikt się nie zorientował, że od czasu pierwszej trylogii upłynęło już dużo czasu. W zalewie baśniowo/science fiction filmów (przede wszystkim Marvela i DC, ale też wielu innych) same lasery i wywijanie mieczem świetlnym to za mało aby przykryć mieliznę scenariuszową (a nie oszukujmy się, nawet pierwsza trylogia to nie były szczyty fabularne) i zainteresować nowych młodych widzów. Na pierwszą część nowej trylogii szli przede wszystkim dawne dzieciaki ze swoimi dziećmi, a im dalej w las, tym widownia się zmniejszała. Świat poszedł do przodu i dzisiaj widz jest trochę bardziej wymagający. A przecież zamiast wyciągać jak królika z kapelusza nowy porządek, wystarczyło pokazać trudy scalania państwa po upadku Palpatine i walki z upadłym Imperium lub co jeszcze lepiej, pokazać, że ta dobra strona gdy zdobyła władzę, to także nie najlepiej – w końcu Moc ma się znajdować w równowadze. Ale to oczywiście tylko przykłady, wiele gier czy książek z tego świata pokazało, że można lepiej. Jest to tym bardziej wnerwiające, że w nowej trylogii były ciekawe pomysły, Kylo Ren i jego wahania co do wyboru stron i połączenie mentalne z Rey były obiecujące, ale chaos scenariusza wszystko rozwalił.
Nie da się ukryć, że Przebudzenie mocy chociaż „takie se”, dało mnóstwo możliwości rozwinięcia twórczo tej historii i wcale nie zapowiadało katastrofy. Tym bardziej dziwne jest, że nikt nad tym nie panował później. Już o tym pisaliśmy – po prostu całkowicie zawalono koordynację projektu pod nazwą Gwiezdne wojny.
Filoni/Favreau zdają się myśleć zupełnie inaczej, ale czy „ich” Starwarsy mają szansę stać się czymś kultowym?
„Przebudzenie mocy chociaż “takie se”, dało mnóstwo możliwości rozwinięcia twórczo tej historii i wcale nie zapowiadało katastrofy.”
A mnie się ten film od początku nie podobał. Nie znalazłem tam ani jednego elementu fabuły, który chciałbym poznać i ani jednej postaci, której bym kibicował (może poza starymi – Hanem, Chewbaccą i spółką, choć też w nie najlepszej formie). Pewien potencjał miało to nawrócenie się szturmowca FN-2187, ale nic za tym nie poszło. A w końcu ten wątek ostatecznie spieprzono w drugiej części, robiąc z kapitan Phasmy postać tak karykaturalną, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Zresztą to i tak potencjał co najwyżej na drobny wątek poboczny, a nie trylogię.
Przebudzenie podobało mi się do momentu spotkania Hana i Chewiego. Była tajemnica, była bohaterka (z kapitalnym tematem muzycznym!), był wspomniany zbiegły szturmowiec i Kylo Ren zatrzymujący laser w locie. Do tego poszukiwanie Luke’a (dlaczego zaginął?), efektowny pościg Sokołem, tajemnicza Maz… Zapowiadała się fajna przygoda. A potem zaczął się bezsensowny scenariusz, kalki fabularne i straszne głupoty w rodzaju Phasmy, Stakillera i generalnie im dalej, tym gorzej. Zgadzam się, że finalnie pozostał niesmak, ale jakoś te pierwsze pół godziny zapamiętałem pozytywnie. Wiem, trochę mało jak na dwuipółgodzinny film. 😀
Może gdyby Kylo Ren był jakoś inaczej pokazany (a najlepiej gdyby w ogóle był kimś innym)? Ale gdy zobaczyłem na ekranie małego Vaderka to już wiedziałem, że ten film jest stracony. 🙂 Zaś poszukiwanie kogoś lub czegoś uważam za najbardziej oklepany myk scenariuszowy z możliwych. Na tym może się opierać fabuła niskobudżetowej gry na Nintendo, ale nie wyczekiwane od lat zakończenie sagi wszechczasów. Zaś Maz Kanaty szczerze nie znoszę. Owszem, Han i Chewbacca niczego nowego nie wnieśli, ale przynajmniej miło było zobaczyć starych znajomych. 🙂 Mogę się jednak zgodzić, że w pierwszej części Rey nie była najgorsza. A o jakiej tajemnicy mówimy?
Tajemnica z tytułowym przebudzeniem mocy. Z przecieków przed premierą wynikało, że to będzie jakieś wielkie wydarzenie na większą skalę. I myślałem, że z Rey musi być jakoś inaczej niż pozostałymi jedi, których znamy. No bo przecież nie da się nauczyć mind tricku ot tak samemu w 10 minut, prawda? No i samo jej pochodzenie też miało być tajemnicą. Nic z tego nie wyjaśniono, nikt do tego nie wrócił jak należy. Bo nikt mi nie powie, że od początku miała być wnuczką Palpatine’a, albo że miała być córką nikogo.
Kylo, gdyby był ciekawą postacią, to jego wygląd tylko dodawałby mu kolorytu. Bo on faktycznie zupełnie nie wyglądał na czarny charakter i to był jego wielki walor. Niestety gorzej od niego wypadł ostatecznie chyba tylko Hux, jeśli chodzi o Najwyższy porządek.
Może na początku zaznaczę, że nie oglądałem Epizodu IX, więc mogę coś palnąć. Ale na podstawie dwóch poprzednich epizodów muszę powiedzieć, że najlepiej by zrobili, gdyby pozostawili tę Rey całkiem zwyczajną dziewczyną, która po prostu przypadkiem wplątała się w tryby wielkiej polityki. Zdarzały się takie rzeczy i w naszym świecie. Nie trzeba by wówczas czynić tych durnowatych myków z Mocą, które wysłały ją na memy. Powiedziałem w poprzednim poście, że na początku była to całkiem sympatyczna postać. Psuć się zaczęła dopiero, gdy ni z gruszki ni z pietruszki naumiała się operować Mocą. A potem było już tylko coraz gorzej. A jeżeli już koniecznie chcieli z niej zrobić użytkowniczkę Mocy to powinna przejść normalną drogę. Nie trzeba być Skywalkerem, żeby zostać Jedi. Wystarczy trochę naturalnych zdolności i szkolenie, szkolenie, szkolenie. Totalne złachanie Mocy to jedno z najważniejszych przewinień nowej trylogii. Gorsze jeszcze od tych nieszczęsnych midichlorianów z prequeli.
Niesamowity wygląd dodaje postaci kolorytu, ale tylko wtedy, gdy nie jest karykaturalną kalką innej wielkiej postaci. Śmiem twierdzić, że choćby nie wiem jak ciekawą postacią był Kylo Ren, to w tym anturażu zawsze bardziej kojarzyłby się z Rickiem Moranisem i Spaceballs niż z kimś niesamowitym. Myślę też, że błędem było robienie go wnuczkiem Vadera. Wystarczyło dać większą rolę Markowi Hamillowi, żeby było dość w temacie Skywalkerów. Carrie Fisher i Harrison Ford może już nie mieli potencjału na duże role, ale Mark Hamill – spokojnie.
Dziwne trochę z tym generałem Huxem, że wyszedł im taki człowiek mem. Zwykle seria miała dobrą rękę do postaci ludzkich złoczyńców: Wielki Moff (czy jak było w starych Gwiezdnych Wojnach – Wielki Admirał) Tarkin, director Krennic, to postaci samograje, a tu wyskoczyli z takim błaznem?
Dodam jeszcze, że pokazanie, iż za tymi maskami też siedzą ludzie, potwierdziło swój potencjał właśnie w Mandalorianinie.
Łotr 1 to w gruncie rzeczy słaby film, uratowany przez ostatnie pół godziny i mocne wejście Vadera. Reszta to poziom nowej trylogii.
Trochę offtop: jeśli sami-wiecie-kto wziął baby Yodę pod skrzydła to chyba oznacza że Ben go zabije. Za 10-15 lat BY dalej będzie purchlakiem mieszczącym się w kieszeni.
To bardzo ciekawe, jak poprowadzą dalej ten wątek. Czy w ogóle Grogu zobaczymy w kolejnych sezonach Mandalorianina? Jeśli tak, to będzie musiał też pojawić się jego nauczyciel.
A ja wciąż się dziwię tym zachwytom nad „wejściem” Vadera w Rogue One. Toż to najgłupsza scena w tym filmie i omal nie położyła dobrze budowanego wcześniej klimatu filmu. W dodatku z d. wzięta, bo początek Epizodu IV pokazuje nam zupełnie inny przebieg wydarzeń. :/
Ja także kibicuję ekipie tworzącej serial i mam nadzieję, że durne Epizody VII-IX zostaną wysłane w niebyt niekanoniczności. Zgadzam się też całkowicie z tymi, którzy uważają, że te epizody powinny opowiadać o trudnych latach tworzenia Nowej Republiki, walce z niedobitkami Imperium, wątpliwościach natury moralnej i lojalnościowej (jak właśnie Rogue One), itd. zamiast w koło Macieju wyciągać wciąż te same pomysły. I to dosłownie – kolejne Imperium, kolejny Vader, kolejna gwiazda śmierci, kolejna Leia i kolejny Imperator (a w końcówce to już nawet ten sam). To się nie mogło udać.
„W dodatku z d. wzięta, bo początek Epizodu IV pokazuje nam zupełnie inny przebieg wydarzeń. :/. ”
Ale jak to inny ??
Inny w sensie, że w Epizodzie IV tylko szturmowcy walczą z załogą statku Lei. To oni atakują grodzie i zajmują statek. Vader nie bierze udziału w walce i zjawia się dopiero, gdy wszystko jest już pozamiatane. W Rogue One to on prowadzi natarcie i właściwie sam załatwia całą sprawę. Owszem, można to sobie wytłumaczyć, że Vader znudził się walką, albo poszedł do kibla, zostawiając najważniejsze zadanie (schwytanie Lei oraz odzyskanie danych) szturmowcom, ale nie zestawia się dwóch tak różnych wymową sekwencji w jednym ciągu zdarzeń. To błąd warsztatowy. Jeżeli chcieli dać poszaleć Vaderowi to mogli mu wcześniej stworzyć jakiś stosowny wątek.
Problemem nie jest solowy występ Vadera, a abordaż jednym małym promem, który według kanonu może zabrać max 20 pasażerów. 19 szturmowców z ich legendarną celnością przeciwko całej załodze dużego krążownika?
Na początku ep. IV szturmowcy walczą z załogą tego małego promu, który uciekł Vaderowi w końcówce R1. To nie jest ta sama walka tylko jej kontynuacja. Wszystko pasuje 😉
Obejrzyj sobie obydwie scenki jeszcze raz 😉
https://youtu.be/imn0D3MBhmc na przykład tutaj
Scenka z rougue one i początek new hope to nie są te same scenki tylko trochę zmienione żeby pokazać kozackość vadera. One następują po sobie
Także wszystko git , jak już napisał ady7
Chyba się nie rozumiemy. Ja nie twierdzę, że tu jest jakaś wpadka, typu kubek kawy ze starbucksa. Mimo rozdzielenia na dwa filmy, mamy jeden ciąg zdarzeń – pościg za skradzionymi danymi. Nie ma między poszczególnymi etapami przerw czasowych ani fabularnych. Jest walka – krótka ucieczka Lei – i znowu walka. Pierwszą część pościgu, strasznie kozacząc, prowadzi Vader. A potem nagle znika, a sprawę załatwiają szturmowcy. To tak, jakby podczas jakiejś bitwy fantasy, dajmy na to Theoden, bohatersko szturmował na czele Rohańczyków pozycje Orków. Mamy jeden szturm, orkowie wycofują się do drugiego rzędu okopów, mamy kolejny szturm. Ale nie prowadzi go już Theoden tylko jakiś randomowy kapitan. Theoden stoi sobie bezpiecznie na tyłach i wysyła rozkazy ze wzgórza. Owszem, można to sobie wytłumaczyć na tysiąc sposobów, ale to jest zwyczajny błąd warsztatowy. Złamanie ciągu zdarzeń.
No ale w Nowej Nadziei po prostu ich złapali do wnętrza niszczyciela. Po co Vader miałby kogoś gonić, albo się spieszyć? Wymyślasz pan. 😉
Ponieważ robił to 10 minut wcześniej? 😛 Dlatego właśnie mówię, że jeżeli chcieli w R1 dać pokozaczyć Vaderowi to powinni mu byli stworzyć jakąś osobną scenę w trakcie filmu, a nie wpychać go na koniec w akcję, której przebieg wszyscy znamy. Może wam to nie przeszkadza, ale mnie owszem.
Ale nigdzie nie jest powiedziane, że to było 10 minut. Co prawda do Tatooine nie jest przesadnie daleko, ale powiedzmy, że lot trwał jakiś czas. Potem ich złapali i nie mieli gdzie uciec. Koleś się zmachał, ochłonął, kazał siepaczom spacyfikować wrogą jednostkę. Nad Scarif trwała regularna bitwa, rebelianci uciekali, trzeba było się spieszyć i wziąć sprawy w swoje ręce. Jak dla mnie wystarczająco logiczne.
Jeśli już, to trzeba by się przyczepić do samego faktu obecności Lei na orbicie. Ona miała znaleźć Kenobiego, ale nie wykradać plany.
Lot nie mógł zbyt długo trwać, bo Sojusz (nie lubię określenia Rebelianci) przesłałby te dane dalej (to jest możliwe nawet przy dzisiejszej technice). Zresztą to nieistotne, chodzi o wewnętrzną spójność całej sceny (podzielonej między dwa filmy, ale stanowiącej jedną całość). Owszem, nigdzie nie powiedziałem, że to jest jakaś wpadka i można to sobie wytłumaczyć na wiele sposobów. Ale nie lubię filmów, które trzeba sobie tłumaczyć. Gdybym ja pisał scenariusz do Rogue One, to inaczej napisałbym tę scenę. Jak powiedziałem – Vader mógł pokozaczyć w jakimś innym miejscu. Najlepiej gdzieś, gdzie miałoby to więcej sensu, bo dowódca floty nie jest od szarpania się ze szturmanami.
Ahsoka to, Ahsoka tamto…
Przez Was postanowiłem obejrzeć od początku Wojny Klonów. Może wreszcie uda się do końca 😉
1 sezon to taki sobie jest. Najlepsza zabawa zaczyna się od 3 sezonu. Zresztą wtedy też zaczyna historia jeżeli chodzi o chronologie.
Ale już w drugim sezonie są fajne motywy. Odcinek z robakami przejmującymi umysły, albo rewelacyjna postać Cada Bane’a. Zresztą w kolejnych ciągle zdarzają się mielizny, żeby nie było, że to jakiś filmowy cud. 😉