Nostalgia potrafi płatać człowiekowi paskudne figle. Pamięta się rzeczy fajniejszymi niż były. Coś, co budziło zachwyt, po latach może wywoływać zażenowanie, a filmy, które kiedyś kochaliśmy na zabój, dziś mogą okazać się zbyt niestrawne, by dało się je obejrzeć na raz.
Czytałem w Bravo streszczenie w formie tzw. „foto story”, śledziłem pilnie wszystkie doniesienia, robiłem wycinanki z innych gazet i katowałem piosenkę Roxette („Almost Unreal” – polecam!) bez opamiętania. Kiedy w końcu dorwaliśmy z bratem kasetę VHS, od razu wylądowała w magnetowidzie. Pełen zachwyt, a potem seans co kilka dni aż do praktycznie fizycznego zużycia nośnika.
Jakież zdziwienie ogarnęło mnie lata później, kiedy za pomocą internetu odkryłem jak wielką klapą finansową było „Super Mario Bros.”. Mało tego, recenzenci nie zostawili na produkcji suchej nitki. Powodów na to, że film wygląda, jak wygląda, było wiele.
W sieci można przeczytać całe elaboraty o kilkukrotnych zmianach scenarzysty (w sumie przy scenariuszu pracowały trzy osoby), reżysera (sztuk: cztery!), czy nawet samej koncepcji na film. O przepisywaniu połowy scen w ostatniej chwili. O zmianach dialogów w momencie kręcenia, które doprowadzały Denisa Hoppera do furii (wyobraźcie sobie krzyki w stylu Christiana Bale’a z planu „Terminator: Ocalenie” tylko przez… 45 minut ciurkiem). Mało? Bob Hoskins złamał na planie palec, a potem przyznał się, że popijał regularnie whisky razem z Johnem Leguizamo, żeby przetrwać ten koszmar. Tak jak pisałem: aktorzy wspominają pracę na planie jak horror, ale jak jest z samym filmem?
Nie wiem. Nie wiem, czy dalej tkwi głęboko we mnie nostalgia i oglądając znów jestem beztroskim dzieciakiem, czy może „Super Mario Brothers” po prostu nie jest aż taką katastrofą, jak twierdzi wiele osób?
Obejrzałem niedawno i owszem, efekty specjalnie nie powalają (chociaż wierzcie na słowo, w 1993 roku robiły wrażenie), dialogi czasem nie powalają, a wciskanie na siłę scen, gdzie potrzeba pomocy hydraulika, jest pokraczne. Tylko że poza tym mamy lekką przygodę dwóch niezdarnych typów w niesamowitym świecie. Tak, niesamowitym! Mieszanka cyberpunku i dystopijnej wizji świata równoległego do teraz wygląda naprawdę oryginalnie, ciekawie i przywodzi na myśl „Blade Runnera” i „Pamięć absolutną”. Kolorowo, brudno i psychodelicznie. Do tego sporo slapstickowego humoru, naciągany romans i kilka elementów całkowicie absurdalnych (taniec gumbasów w windzie).
Jednym z większych zarzutów było totalne rozjechanie się z legendarną grą, która użyczyła produkcji tytułu. To się akurat zgadza, bo jak pisałem – momenty, gdzie pojawiają się stroje podobne do oryginalnych czy nazwy typu „mushroom kingdom”, rażą sztucznością i wpychaniem na siłę.
Jeśli spojrzy się jednak na „Super Mario Bros.” bez uprzedzeń, to – moim zdaniem – do dziś można spokojnie obejrzeć bez zażenowania, bez doszukiwania się w filmie bycia „tak złym, że aż dobrym”. Miewa dziury logiczne, słabsze momenty i niespecjalnie dobrze napisane dialogi, ale ma też zwariowaną przygodę dwóch hydraulików z Brooklynu, która nie powinna zostać skazana na zapomnienie. Chociaż jak pisałem – mam świadomość nostalgicznej pułapki i nie zdziwię się, jeśli będę jednym z niewielu obrońców ekranowych Braci Mario, a wy dacie tej produkcji oczko/dwa/trzy mniej.
Super Mario Bros. (1993)
-
Ocena SithFroga - 6/10
6/10
PS Film kończy się tradycyjną (z dzisiejszej perspektywy, wtedy niekoniecznie) sceną zapowiadającą sequel, ale do realizacji nigdy nie doszło. Biorąc pod uwagę fakt, że do dziś cała ekipa albo nie przyznaje się do udziału w produkcji, albo opowiada o tym niemal jak na sesji terapeutycznej – chyba nikt nie jest zdziwiony brakiem kontynuacji.
W USA gry z Mario są niezwykle kultowe, a film ma z grą wspólny tylko tytuł. Zamiast uroczej bajkowe krainy, film idzie w stronę cyperpunka i dystopii. Dodatkowo całkowicie wypacza wygląd postaci (Goombasy z małych stworków z wielką głową stają się gigantami z małą).
Myślę że dlatego film jest tak nienawidzony. Bez marki Mario w nazwie film by dużo zyskał.
Tak. Zachowując proporcje: trochę jak „Joker” z Phoenixem. Wszystkie słabsze elementy związane są z przyklejaniem na siłę Wayne’ów i lore Batmana. Bez tego film byłby jeszcze lepszy.
Tu podobnie: mogło być lepiej i bardziej psychodelicznie z innym tytułem i bez wsadzania na siłę elementów z gry (stroje, nazwy, itp.).
Chociaż obstaję przy swoim: ten film naprawdę nie jest nawet w połowie tak zły jak o nim mówią.
Akurat z miesiąc temu oglądaliśmy z dzieciakami. Film mimo prawie 20 lat na karku daje się oglądać i jest całkiem zabawny. Jako dzieciak też oglądałem go wiele razy i zawsze mi się podobał.
Dokładnie, największy hejt jest za brak związków z grą, ale to dla mnie żadna wada.
Też widziałem film jako dziecko i był śmieszny. Nie wiem czy do końca zamierzenie, ale jednak. Dziś widzę sporo jego wad (dziury w scenariuszu, efekty które się zestarzały), ale na pewno nie jest to jeden z najgorszych filmów w historii.
No właśnie, a ludzie mówią, że to jest gorsze od prequeli SW. No kurde bele, gdzie Rzym, a gdzie ..ujowa trylogia Lucasa 😛
Nigdy nie potrafiłem zmusić się do obejrzenia sekwencji dłuższej niż kilka minut. I to pomimo faktu, że w Mario (oczywiście granym na konsoli zakupionej z łóżka polowego na lokalnym „manhattanie”) zagrywałem się swego czasu całymi nocami. 🙂 Chyba już tak jest, że najbardziej kultowe gry rodzą najkoszmarniejsze filmy. Weźmy choćby taki „Postal”. OMG, gad demet… :/
No właśnie w tym cały ambaras, że film ma tyle wspólnego z SMB co odwaga z odważnikiem. I jako taki jest niezły tylko kuleje niemal zerowe powiązanie z grą, ale ja – mimo bycia fanem biegania hydraulikiem w prawo – kiedy już wiem, że nie ma specjalnie związku, bawię się dobrze na seansie.
A Postala robił chyba Uwe Boll więc czego się spodziewałeś? 🙂
No nie wiem, sądzę, że nawet w oderwaniu od gry to bardzo kiepski film. Ale możliwe też, że po prostu subiektywnie nie lubię takich filmów i nie trafił w mój gust. 🙂
Jednak ktoś temu Bollowi powierzył tę robotę, prawda? To przecież nie jego prywatna inicjatywa. A nawet gdyby była prywatna, to musiał kupić prawa do ekranizacji od twórców gry. Czego się zatem spodziewali – jedni i drudzy? Nie znają go? Nie znali budżetu? Nie widzieli scenariusza? A może lali na to wszystko, wierząc, że fani gry i tak dadzą się złupić do gołej skóry? Hmm, to właśnie może być klucz do ciągłych porażek takich produkcji…
Uwe Boll miał całą serię filmów o grach, które były niemiłosiernymi gniotami, był Postal, FarCry, Dungeon Siege i chyba coś jeszcze. W porównianiu z nimi SMB jest arcydziełem.
W sumie cały podgatunek ekranizacji gier jest ciekawy. Jako jedyny pozytywny przykład kojarzę tylko poerwszą Larę Croft. Tak to jest rozstrzał od średniego WarCrafta po tragicznego Assasyna.
Tak jak napisał EJM!
Ja się nie dziwię, że Postal jest kiepski, ja się dziwię, że Ty jesteś zdziwiony. Boll to taki Eddie Edwards filmoróbstwa. Ambitny i rozkoszny w swojej nieudolności, ale w życiu nie zrobił nawet przeciętnego filmu. Same gnioty 🙂
Nie zrozumieliśmy się. 🙂 Ja się nie dziwię, że Uwe Boll zrobił kiepski film, wszak wszyscy go znamy. Ja się dziwię, że zrobienie tego filmu zostało powierzone właśnie komuś takiemu! Zupełnie jakby nikomu nie zależało na efekcie. Ani wytwórni na kasie, ani właścicielom gry na promocji, nikomu. Chyba że faktycznie ktoś tam uważa fanów gier za bandę gówniarzy i kretynów, którzy kupią i zapłacą za każde gówno pod ich ulubioną marką, więc nie warto się starać.
W zasadzie, to nie ma w tym nic dziwnego. Uwe Boll wpadł na pomysł wykorzystania gołej i wesołej niszy na rynku masowym. Gracze przed jego filmami nie mieli praktycznie nic – ani na co narzekać, ani z czego się śmiać. Była jakaś Lara Croft w Hollywood, ale to zupełnie inna skala budżetowa i jej średnie wyniki mocno wyhamowały zakusy branży filmowej. Ten moment wykorzystał Boll – prywatnie nawet nie-gracz, na szybko wykupując prawa do ekranizacji losowo w sumie wybranych, ale w miarę popularnych gier. Jedne zlecali mu inni, inne – później, kiedy dorobił się „marki” – sam współprodukował.
Filmy były gniotami, ale przebiły się do mainstreamu, generując znaczące profity. Znaczące, gdy wziąć pod uwagę budżety filmów – Boll nigdy nie dysponował większym niż 3 mln$. A niektóre robił za śrubki.
Gniotowatosc tych filmów wywołała rezonans w globalnej wiosce na tyle duży, że filmy stały się kultowe. W tym gorszym znaczeniu, coś jak Ed Wood, lub chyba bardziej nasz Tomasz Mazurkiewicz (Tommy Wisseau). Tak złe, tak fatalne, że znalazło się całkiem sporo fetyszystyów gotowych zapłacić za bilet w kinie, dostęp w VoD, czy płytę z filmem.
Źródełko wyschło po pewnym czasie, ale sam Uwe Boll – myślę – zanim to nastąpiło dorobił się całkiem pokaźnej fortunki.
Pewnie masz rację. Sam się często dziwię, jaka w branży filmowej – bądź co bądź obracającej niewyobrażalną kasą – panuje tak naprawdę amatorszczyzna. Aktorzy i reżyserzy dostają angaże po znajomości (albo wręcz za seks), do wielomilionowych projektów bierze się głupiego i głupszego, a scenariusze pisze ogrodnik jednego z nich. Gdyby na takich samych zasadach działały firmy produkujące samochody albo komórki wyleciałyby z rynku po paru miesiącach.
Zawsze wolałem grać jako Luigi.
A co do filmu, mi się podobał, średniak z dawnych czasów, efekty specjalne dzisiaj budzą politowanie, ale w jakim filmie o nie super najwyższym budżecie z początku lat 90. tak nie jest. Często mieszane z błotem są filmy, które tak naprawdę słabe nie są, tylko nie wpisują się w jakieś dziwne oczekiwania. Tutaj chodziło o niespójność z grą, to co by się działo w dzisiejszych czasach gdyby ktoś skrytykował film, czy serial (o tobie mówię Gro o Tron i Wiedźminie) za niespójność z oryginałem.
Nie no, GoT i Wiedźmak to jednak mają sporo z oryginałem wspólnego, a SMB z grą tylko tyle, że księżniczkę porwano i trzeba ją uratować. Cała reszta jest czymś innym 🙂
Są te same postaci, ale w innych wątkach. Z tego co pamiętam to poprostu wyjęcie postaci z gry i wsadzenie ich do własnego uniwersum. Z tego co pamiętam to chyba w grach nie było nic powiedziane, że to nasz świat czy coś w podobie. A zagorzali fani got wątpię żeby uznali za wspólne z oryginałem całkowite wycięcie ważnych dla książkowych wydarzeń postaci. Albo spłycenie wątku Firmę. A fani wiedźmina zapewne są zachwyceni tym jak w serialu wygląda Doppler nie fajna, miła istota lubiąca psikusy, a krwiożerczy psychol potwór.
Dorne nie firmę durny słownik.
Jasne, ale to co wymieniasz to mniejsze/większe detale, które zawsze się będą różnić w adaptacji filmowej (pamiętasz inbę, że nie było Toma Bombadila w LotR?). Natomiast film SMB to jakby zrobić serial o Geralcie, ale w klimatach Mad Maxa, zamiast mieczy giwery i generalnie fabuła o czymś zupełnie innym niż niecny plan przeznaczenia 😉