Dziewiąty film Quentina Tarantino zagościł w naszych kinach ze skandalicznym opóźnieniem. Dlatego recenzja, dostosowując się do trendu, też pojawia się ze sporym poślizgiem. To jednak nie tyle wyraz protestu, co potrzeb niżej podpisanego. Potrzebowałem bowiem sporego kawałka czasu, żeby przetrawić „Pewnego razu w… Hollywood” i odpowiedzieć sobie na pytanie: kolejna zabawa formą reżysera-figlarza czy coś więcej? A może oba na raz?
Rick Dalton (DiCaprio), gwiazda telewizyjnych seriali, dochodzi do momentu, w którym wszystko, co najlepsze, wydaje się być już za nim. Popada w kryzys. Przed całkowitym załamaniem się próbuje go uratować Cliff Booth (Pitt) – dubler i kaskader oraz człowiek, który od życia wymaga niewiele i dobrze mu z tym, co ma. Zastępuje Daltona w niebezpiecznych scenach, ale też jest dla niego przyjacielem, ramieniem do wypłakania się, szoferem i złotą rączką. Opiekuje się też domem Ricka – wystawną rezydencją przy Cielo Drive, po sąsiedzku z Romanem Polańskim (Rafał Zawierucha) i Sharon Tate (Margot Robbie). Jest rok 1969…
Film nie posiada klasycznej struktury. Ciężko wyróżnić klasyczne trzy akty, czy w ogóle opisać sensownie fabułę jako ciąg przyczynowo-skutkowy. To raczej obraz epoki, którą kocha reżyser. Pietyzm, z jakim odmalował życie w Hollywood, może wprawiać w zachwyt. Charakterystyczne miejsca w całym Los Angeles, wszechobecne papierosy, legendarne postacie takie jak Steve McQueen czy Marvin Schwarz, hipisi, atmosfera rewolucji seksualnej i wyzwolenia, pełna wolność i beztroska. Tarantino nigdzie się nie śpieszy, potrafi poświęcić kilka minut na ujęcia, jak Booth jedzie samochodem przez ten kolorowy świat, żeby widz mógł razem z nim napawać się widokami. Pooddychać tym światem. Poczuć się jego integralną częścią. Nie uświadczymy ani dialogu, ani czegokolwiek, co mogłoby popchnąć historię do przodu.
Wspomniałem zresztą już – historii tu nie ma. Jest skondensowany ekstrakt z roku 1969. Zestaw scen, sekwencji, dialogów, w których biorą udział nasi bohaterowie. Dalton zmaga się z samym sobą, Booth po prostu sobie żyje i cieszy się tym, co ma, a Sharon Tate jest symbolem niewinności tamtych czasów. Przemarsz ulicami Hollywood, wśród sklepów i witryn, aż do kina, w którym potem ogląda samą siebie i widzi, jaki wpływ ma jej praca na ludzi – te kilka minut ocieka miłością Tarantino do przeszłości. Dlatego też tak mocno postacie fikcyjne przewijają się tu z rzeczywistymi. Reżyser uznał okrutne morderstwo Tate (a także jej przyjaciół: Jaya Sebringa, Wojciecha Frykowskiego, Abigail Folger i będącego przypadkiem w pobliżu Stevena Parenta) za symboliczny koniec epoki. Wieku wolności i niewinności. Stąd w nieuchronnym finale… o nie. O tym za chwilę i w sekcji wyraźnie oznaczonej jako spojler.
Pod kątem kunsztu aktorskiego „Pewnego razu w… Hollywood” jest ucztą dla kinomanów. Każda z postaci tak na pierwszym, jak i na drugim planie, jest zbudowana bardzo szczegółowo i wiarygodnie. Leonardo DiCaprio jako neurotyczny i wrażliwy Dalton świetnie kontrastuje nie tylko z bohaterami, których gra na ekranie – typowi macho, najczęściej czarne charaktery, w najlepszym razie bezlitośni mściciele – ale też z Bradem Pittem, którego Cliff Booth to twardziel jakich mało. Weteran wojenny z bardzo podejrzaną przeszłością. Największym zaskoczeniem był właśnie Pitt, bo moim zdaniem jego postać jest w filmie najbardziej niejednoznaczna, a przez to najciekawsza. Margot Robbie zagrała dobrze, ale jej udział w filmie jest bardziej symboliczny niż można by się spodziewać po zapowiedziach i zwiastunach.
Magia Tarantino (czy się jej ktoś poddaje czy nie, to inna kwestia) nie tylko wydobywa z aktorów co najlepsze. Daje nam też sceny czy dialogi, które pamięta się latami, nawet jeśli sam film nie przypadł do gustu. Podejrzewam, że do kanonu przejdzie co najmniej kilka scen z dziewiątej produkcji reżysera. Cały epizod na ranczu George’a Spahna, gdzie mieszkali członkowie „rodziny” Charlesa Mansona, to mistrzostwo w budowaniu napięcia. Niezależnie od tego, jak cała sekwencja się kończy, w jej trakcie powietrze w sali kinowej można kroić nożem i pakować w pudełka z napisem „ciężki klimat”. Jest więcej takich momentów. Pojedynek Bootha z Brucem Lee (który nie wiedzieć czemu jest przedstawiony jako pozer i skończony dupek), spacer Mansona wokół willi Polańskich, rozmowa Daltona z młodą aktorką czy wreszcie wydarzenia poprzedzające feralną noc 8 sierpnia 1969 roku. Każda z tych scen jest małym arcydziełem pod kątem realizacji. Znalazło się nawet miejsce na pewną wymianę zdań dotyczącą seksu z nieletnią – niechybnie szpila wbita Polańskiemu. U Tarantino nie wierzę w przypadki.
Ciekawie przedstawiono hipisów. Nie są to wesołe dzieci-kwiaty, naiwni idealiści walczący o pokój i miłość dla wszystkich. Na ekranie widzimy patologię i zepsucie. Bród, smród i gęby pełne frazesów o złym kapitalizmie. Banda obdartusów, frajerów i nieudaczników. Niespodziewany obraz, szczególnie ze strony akurat tego reżysera. Nie wiem, czy to wyraz zgorzknienia, czy może karykatura mająca na celu ośmieszyć i obedrzeć z powagi morderców inspirowanych przez Mansona, ale jest to zaskakujący obraz. W jednej ze scen w samochodzie dochodzi do dialogu między mordercami na temat przemocy w mediach i na ile inspiruje ona działania ludzi w rzeczywistości. Domyślam się, że to mógł być dialog Tarantino z krytykami (wiadomo, jak wygląda przemoc w jego filmach, i jak dużo jej jest) albo nawet dialog ze sobą samym i przeszłą twórczością. Problem w tym, że wypadło to dość sztucznie i zbyt mocno łamało tak zwaną czwartą ścianę. Może to być element na chwilę wybijający widza z rytmu, psujący imersję.
Technicznie produkcja stoi na najwyższym możliwym poziomie. Scenografie, kostiumy, zdjęcia – wszystko dopieszczone tak, że Hollywood z 1969 roku żyje własnym życiem i wylewa się z ekranu. Można niemal poczuć jego zapach i zobaczyć blask. Jak przystało na film Quentina Tarantino, ścieżka dźwiękowa jest zróżnicowana i składa się z takich utworów, że nie pozostaje nic tylko przesłuchać. Najlepiej więcej niż raz. A potem znów.
Finał jest – można rzec – typowo tarantinowski. Trochę akcji, trochę napięcia, trochę przerysowanej przemocy. Jeśli ktoś martwi się o sposób, w jaki potraktowano morderstwo na Cielo Drive… może być spokojny/spokojna. Nie znajdzie na ekranie nic kontrowersyjnego ani odpychającego.
Nie napiszę, co dokładnie się dzieje w ostatnich scenach. Obawiam się, że nawet niejednoznaczny akapit może jednak popsuć komuś seans, stąd oznaczenie spojlerem. Tarantino napisał własną, alternatywną historię. Taką, jaką sobie wymarzył. Taką, która nie kończy wieku niewinności w fabryce snów. Jak mały chłopiec zatopiony w myślach, bawiący się w „co by było, gdyby”. Z jednej strony – jego prawo i licentia poetica, z drugiej – osobom znającym detale okrutnej zbrodni pobratymców Mansona może być bardzo ciężko oglądać momenty kulminacyjne. Można odczuć wręcz fizyczny dyskomfort patrząc na pieczołowicie odtworzone wydarzenia tego wieczoru, wiedząc, gdzie kończy się fikcja i jak wyglądała rzeczywistość.
Zrozumiem każdego, kto powie, że ledwie wytrzymał te 2 godziny i 41 minut. Brak historii opowiedzianej w klasyczny sposób może dać taki efekt. Mnie Quentin Tarantino uwiódł piękną, szczegółową i spójną wizją Hollywood roku 1969. Pokochałem widoki, samochody, miejsca, bohaterów i razem z nimi dałem się zabrać w podróż w czasie. Przez ponad 150 minut byłem zupełnie poza teraźniejszością i przeżyłem całą feerię emocji. Nie wiem, czy „Pewnego razu w… Hollywood” zostanie moim ulubionym filmem Tarantino, ale na pewno trafi do pierwszej trójki. Jeśli dacie się ponieść – czeka was przygoda. Jeśli nie – musicie poczekać na dziesiąty film reżysera i liczyć na to, że wróci do bardziej klasycznej narracji (jak w swoich dwóch poprzednich produkcjach).
Pewnego razu... w Hollywood (2019)
-
Ocena SithFroga - 9/10
9/10
Moze z Bruca Lee zrobili pozera bo nim był ? Spójrz na yt na jego „wallki” gdzie przeciwnik nawet nie udaje, że walczy na serio…
Nie wiem czy był aż takim burakiem, ale przyjmuję argument 😉 Chodziło mi raczej o to, że inne historyczne postaci QT trochę zmienił (chociażby Tate, w porównaniu do tego co o niej czytałem), a Lee to modelowy pozer i dupek.
Dupek czy nie, sekwencja z jego udziałem to było złoto czystej próby. I po tym humorystycznym akcencie od razu nastąpiło wspomniane przybycie Mansona do rezydencji Polańskich, co było dla mnie jak uderzenie bejsbolem w czoło.
Tak, potrafi operować emocjami jak mało kto.
[spoiler]W każdym innym filmie narzekałbym na budowanie napięcia które kończy się niczym (se facet odjeżdża, nic się nie stało), a tutaj cokolwiek by nie dał na koniec sekwencji, ja i tak już obgryzłem wszystkie paznokcie i kawałek palca.[/spoiler]
Film wyborny. Do smakowania i odkrywania. Jestem pewien, że nie wychwyciłem nawet ułamka nawiązań i mrugnięć okiem. W finale dałem się całkowicie zaskoczyć. Pewnych rzeczy się spodziewałem, ale na pewno nie w takiej formie, w jakiej to rzeczywiście zrobiono.
Fajne jest to, że Tarantino bawi się kinem i taśmą, ale nie jest to zabawa dla samej zabawy. Owszem, forma jest tu na pierwszym miejscu, ale postacie i epizody są tu nie mniej ważne. Jest tu może niezbyt dużo historii, ale zawartość filmu w filmie, jego „gęstość” są bardzo duże.
No właśnie w tym rzecz. Sztuka dla sztuki i przerost formy nad treścią to pułapki, w które przy takiej produkcji bardzo łatwo wpaść. Wtedy już po godzinie masz dość zabawy formą i chcesz wyjść z kina, bo ile można? A tu po 2h i 41 min ja się zdziwiłem, że to już. Obejrzałbym reżyserską, 3,5 czy nawet 4-godzinną wersję z dziką rozkoszą.
„Nie wiem, czy “Pewnego razu w… Hollywood” zostanie moim ulubionym filmem Tarantino, ale na pewno trafi do pierwszej trójki. ”
a zdradzisz jaka to trójka? 😀
Do teraz to były Wściekłe Psy, Pulp Fiction i Inglorious Basterds. Teraz jedno z nich musi ustąpić. Prawdopodobnie Bękarty.
No i jednego filmu jeszcze nie widziałem. Nie przyznam się głośno, ale w końcu nadrobię i wrzucę recenzję tutaj 🙂
moimi ulubionymi(nie-najlepszymi, bo takich chyba nie potrafilbym wskazac xd) są kill bill i sin city, chociaż jeszcze też nie widziałem wszystkich, np. wscieklych psów, chyba trzeba nadrobić 🙂
Sin City to trochę naciągany wybór. Miller z Rodriguezem zrobili 95% roboty. Tarantino chyba tylko kilka scen reżyserował. O, tak jak mówię:
„3 directors received credit for Sin City: Miller, Rodriguez, and Quentin Tarantino, the last for directing the drive to the pits scene in which Dwight talks with a dead Jack Rafferty (Benicio del Toro). Miller and Rodriguez worked as a team directing the rest of the film.”
Do Pulp Fiction to sporo brakuje. Ten film najlepiej wyszedł Tarantino. Patrząc jak spada szybko ocena na IMDB najnowszego filmu Tarantino wychodzi, że będzie to najniżej oceniany jego film z 9 lub ewentualnie będzie jedynie miał lepszą od Jackie Brown, ale nawet tu powątpiewam, bo teraz ma już 8,0, a jak wiadomo na IMDB w ciągu 5-10 lat ocena leci w dół o ok 0,5-0,6. Pulp Fiction właściwie podoba się wszystkim, bo po 25 latach na IMDB ma 8,9 przy ponad milionie głosów.Django – 8,4, Wściekłe psy i Bękart wojny 8,3. Kill Bill – 8,1. Kill Bill 2 – 8,0. Nienawistna ósemka – 7,8. Jackie Brown – 7,5.
Wiesz, statystykami można się fajnie pobawić, ale nie robiłbym z tego fetyszu. Ani bazy do wyciągania daleko idących wniosków. Bo wtedy okaże się, że Mroczny Rycerz to czwarty najlepszy film w historii kina 😉
Rozumiem ludzi, których film urzekł, jednak ja do nich nie należę. Z jednej strony faktycznie fajna „laurka” tamtych lat, ale z drugiej, to jednak od filmu wymagam w miarę sensownej fabuły, bo zwyczajnie pod koniec seansu czuć, że czegoś zwyczajnie brakuje. Moi znajomi, z którymi byłem w kinie, nie wyłapali niektórych nawiązań (np. Mansona na terenie rezydencji – w filmie nie było wspomniane, kto to, to trzeba było wiedzieć/domyślić się samemu) wynudzili się strasznie. Czy film powinien być „tylko dla wtajemniczonych”, czy powinien się bronić jednak sam? Według mnie jednak to drugie. Co nie znaczy, że uznaje pieniądze wydane na kino za stracone – ode mnie 6/10, zwłaszcza za typowo tarantinowskie zakończenie. Ale w całości to go ponownie z pewnością długo nie obejrzę.
W pełni rozumiem. Oglądanie „Pewnego razu…” bez znajomości (i to naprawdę dobrej, nie takiej pobieżnej) filmów z tamtego okresu i morderstwa na Cielo Drive odbiera więcej niż połowę zabawy. Tu masz rację, to bardzo hermetyczny film. Bez wspomnianej wiedzy można się nacieszyć dobrym aktorstwem i kilkoma scenami, ale całość będzie tylko zbitką średnio interesujących obrazków. 6/10 to w takim wypadku uczciwa ocena.
Quentin często robi takie filmy które się ciągną. W przypadku Wściekłych Psów czy Nienawistnej Ósemki wyszło to wyśmienicie. Kill Bill, Jackie Brown czy Deathproof zaś mnie zanudziły na śmierć. Na szczęście Pewnego razu w Hollywood należy do tej pierwszej grupy. Film wciąga jak bagno klimatem, atmosferą i nawiązaniami, finał zaś zupełnie zaskakuje, jak w Bękartach wojny. Złoto.
Ha, mi znowuż Hateful 8 nie podeszła za bardzo. Pomysł super, wykonanie też, ale dodatki w stylu opowieści o ssaniu Johnsona skutecznie mnie odrzuciły. Natomiast:
„Film wciąga jak bagno klimatem, atmosferą i nawiązaniami, finał zaś zupełnie zaskakuje, jak w Bękartach wojny. Złoto.”
Ja finał przewidziałem sporo przed tym jak się wydarzył, ale co do reszty: zgadzam się w 150% z każdym słowem. Złoto.
Kuźwa, nie mam jak obejrzeć tego filmu. Zamiast tego w kinie w moim miescie zaraz przez równo miesiąc będzie trzy razy dziennie leciec gowno-polityka. Nie czytam samego tekstu, ale jak sithfrog daje 9/10 to jeszcze bardziej jestem wkurzony, że jeszcze filmu nie obejrzałem i nie wiem kiedy go obejrzę. Choć to pierwsza tak wysoka ocena jaka widzę. W Internecie widziałem trzy recenzje gdzie najwyżej bylo 5/10 a filmowi zarzucano kiczowatosc i slaba forme reżysera, który powiela stare pomysły i nie wymyślił nic nowego oraz, że bardzo malo jest w filme Zawieruchy.
Kwestia gustu i znajomości tematu (kina i wydarzeń związanych z morderstwem Tate). Jak ktoś nie jest zorientowany to wynudzi się okrutnie, a wielu scen po prostu nie zrozumie bez kontekstu historycznego.
Gdzie Ty mieszkasz, że takie problemy?
Łowicz – taka dziura w woj. Lodzkim miedzy Łodzią a Warszawą. Jest jedno kino Feniks, żałośnie małe i z beznadziejnym repertuarem. Patryk Vega wygrywa tu o sto długości z Quentinem Tarantino.
Zaraz tam dziura. Dobre dżemy robią! Poza tym nie marudź pan, panie Kuba. W piątek seans o 20:00, w sobotę o 17:00 i 20:00. Do kina Feniks marsz!
Od razu trzeba było do Sithfroga napisać masz pan udziały w tym kinie czy jak. Wczoraj ani widu ani słychu dzisiaj proszę tyle seansów. Cud i to nie w święta 🙂
Polecam się!
https://media2.giphy.com/media/3o7TKP9ln2Dr6ze6f6/giphy.gif
Sporo kontrowersji wywołał ten Bruce Lee. W tekście zabrakło mi kilku słów o naszym zawieruszym akcencie 🙂
Będą Oscary?
Szczerze? Poświęciłem Zawierusze w tekście dokładnie tyle uwagi ile QT poświęci postaci Polańskiego. Pojawia się 2-3 razy gdzieś w tle i ma może 2 linijki tekstu kompletnie bez znaczenia nie tylko dla fabuły, ale nawet dla tej konkretnej sceny. Gdyby nie ten szum wokół „łohoho polski aktor u Tarantino” to bym chyba zapomniał, że Polański w ogóle był w filmie.
Na „Jokera” czekam. Phoenix jest zawsze co najmniej bardzo dobry, temat świetny, a zwiastuny tylko nakręcają niezdrową podnietę. Będę musiał się przed premiera obkładać lodem, żeby nie „przehajpować”.
Zawierucha podobno położył rolę tak, że QT go musiał wykastrować. W scenariuszu było więcej scen z Polańskim, ale aktor z „Na Wspólnej”, czy tam innej „Diagnozy” ku zaskoczeniu wszystkich wypadł na tle hollywoodzkich gwiazd tak naturalnie, jak naturalnie wypada Sokół Millenium w rzymskim Koloseum.
Możliwe, że coś więcej będzie pana Zawieruchy w wersji reżyserskiej, która to ma trwać 4h.
A film świetny, jeden z lepszych Tarantino. I sorry, ale na QT się chodzi przygotowanym, więc argumenty wieśniackich malkontentów, chodzących na „komedie” i potem zdzwiwionych, że „mało śmieszne” z filmweba proszę sobie wsadzić dość głęboko. Konieczna jest znajomość zarówno stylu reżysera, jak i wydarzeń z którymi splata się filmowa fikcja. Jest miód 🙂
A to nie wiedziałem, że miało być go więcej. Ciekawe. Dziwnie brzmi położenie roli. Nie sprawdzali go na castingu? QT zazwyczaj sam dobiera aktorów, byłoby to cokolwiek zaskakujące, ale zobaczymy. Poczekamy na blu-ray.
Tarantino w moim 'must see’ lekko spadł z powodu jednego takie świra. Ktoś jeszcze czeka na 'Jokera’???
*takiego
Staram się nie nakręcać na Jokera, żeby mi potem bokiem nie wyszło. Liczę tylko na to, że Phoenixa w końcu docenią, chociaż jeśli cokolwiek wygra, to tak jak DiCaprio nie za to, co powinien.
To niedługo będzie wyznacznik tych najlepszych. Oscar pocieszenia za występ/film, który nie jest nawet w trójce najbardziej cenionych. DiCaprio, Oldman, Scorsese, Phoenix następny?
Muszę obejrzeć, choć uważam, że Tarantino robi coraz gorsze i głupsze filmy, więc naprawdę powinien kończyć. Już Django i Nienawistna 8 były do dupy, ale Amerykanów z ich kompleksami mogły jeszcze zainteresować. Jednak Bękarty Wojny to mózgojebne badziewie i chyba najgorszy film, jaki w życiu widziałem (serio mówię!) i dałbym sporo, żeby móc go odzobaczyć. Ale historia Romana Polańskiego i ogólnie tamte lata w Hollywood zawsze mnie intrygowały, więc dam mu jeszcze jedną szansę.
Mi się Django podobało…[spoiler]do momentu ubicia Waltza.[/spoiler] Potem było słabo, ale to tylko ostatnie 20-30 minut.
Hateful 8 było bardzo nierówne, widziałem tylko raz. Sporo elementów fajnych, sporo kiepskich.
Natomiast Bękartów będę bronić. Fantastyczny, surrealistyczny obraz 2WŚ i wzorowy pokaz jak zbudować emocjonującą scenę. Dialog w chatce Landy z gościem ukrywającym Żydów albo scena w piwnicznym pubie – majstersztyki.
Chociaż tak naprawdę każdy film Tarantino może nie wejść i w pełni zrozumiem. Ja na przykład do dziś dnia nie pojąłem fenomenu Kill Bill, szczególnie pierwszej odsłony.
Ja będę lepszy: nie za bardzo podobały mi się Wściekłe psy. 😀 Ale Django i Bękartów będę bronił. Ten pierwszy to moim zdaniem najlepszy i najbardziej kompletny film Tarantino. Ten drugi absolutne mistrzostwo świata, jeśli chodzi o budowanie nieznośnego napięcia. Te dwie wspomniane przez Żabskiego sceny były tak intensywne, że można było pęknąć przed ekranem.
„Ja będę lepszy:”
Dziwnie piszesz „gorszy”.
Każdy film Tarantino ma jakieś fajne sceny. Niestety, dla tych kilku scen nie potrafię nie zauważyć jak fatalnie debilna jest cała reszta. Nie potrafię się nimi bawić, kiedy 90% seansu to luźne wariacje na temat jak mały Johnny wyobraża sobie życie pod niemiecką okupacją. Po prostu, Tarantino wziął się tym filmem za temat o którym nie ma zielonego pojęcia, poza kilkoma typowo amerykańskimi stereotypowymi kliszami. W USA, gdzie większość widzów prezentuje podobny poziom odporności na wiedzę, jakoś to pewnie przechodzi, ale dla Europejczyka to po prostu zniewaga. Owszem, próbowano już i wcześniej robić komedie o holocauście, nie jesteśmy sztywniakami, ale robili to ludzie znacznie bardziej utalentowani od Tarantino i o niebo lepiej zorientowani w temacie (Radu Mihaileanu, Roberto Benigni). To nie ta liga. Gdy totalną rozpierduchą i rzucanymi zewsząd głupkowatymi tekstami próbują nas rozbawić współcześni gangsterzy, nie jest to może kino wysokich lotów, ale może od biedy się podobać. Jednak gdy to samo robią ludzie przebrani w kostiumy nazistów, partyzantów, Żydów, żołnierzy, jest co najwyżej żałosne. A niczego innego poza tą konwencją Tarantino zrobić nie potrafi.
To już kwestia indywidualnej wrażliwości. Idąc na film QT nawet dziejący się teoretycznie w naszej rzeczywistości, wiem, że idę na zabawę formą i kompletne oderwanie od tejże rzeczywistości. Nie miałem poczucia, że to jest nieetyczne czy bezcześci czyjąś pamięć. To była jak zwykle u QT luźna wariacja z przytupem i jako taka – moim zdaniem – sprawdziła się wyśmienicie. Chociaż rozumiem, że może się nie podobać. Zresztą nie wiem za bardzo gdzie te amerykańskie klisze. Pierwsza scena to mistrzostwo świata i mnie uwierała potem przez cały seans, bo zakładałem, że będzie wesoło, a tu taki strzał na dzień dobry.
Ja rozumiem co to jest zabawa formą i konwencją. Tarantino robi to mistrzowsko np. w Kill Billu, kiedy bierze na warsztat kino kung fu i samurajskie lat 70, a udział samej ikony tego kina (David Carradine) dodaje mu jeszcze blasku. Ale tę rzeczywistość Tarantino zna, rozumie i potrafi się nią bawić. Natomiast biorąc się za okupację i holocaust porusza się z gracją słonia w składzie porcelany najłagodniej mówiąc. I nie chodzi tu o etykę czy tym bardziej o bezczeszczenie pamięci, bo podany przeze mnie przykład reżyserów dowodzi, że można robić filmy o holocauście bez popadania w martyrologię. Jednak Tarantino zwyczajnie nie zna realiów epoki, na której chciałby pracować, nie mówiąc już o jej niuansach. A bez znajomości samej formy nie da się zrobić dobrej zabawy nią. To po prostu zły film. Trochę jak nieudolne próby naśladownictwa kina Bollywood podejmowane czasem przez zachodnich reżyserów.
„Jednak Tarantino zwyczajnie nie zna realiów epoki, na której chciałby pracować, nie mówiąc już o jej niuansach.”
A możesz konkretniej z przykładami? Samo zdanie rozumiem, żeby nie było, ale ciekaw jestem jak to się bezpośrednio odnosi do Bękartów.
Oj rany, musiałbym opowiedzieć cały film. 🙂 Weźmy choćby pierwszą scenę, którą tak się zachwycacie. Naprawdę wyobrażasz sobie podobną rozmowę w rzeczywistości hitlerowskiej okupacji?! Esesmani nie wdawali się w złowieszcze rozmowy tylko wywalali całą kamienicę na ulicę i wywozili do obozu. Dalej – Żydówka właścicielką kina w Paryżu! LOL, już to widzę. Dalej – grupa amerykańskich żołnierzy żydowskiego pochodzenia. Sorry, ale Ameryka lat trzydziestych i początku czterdziestych była nie mniej antysemicka niż Niemcy, a sami amerykanie żydowskiego pochodzenia woleli robić z nazistami interesy niż ratować swoich ziomków w Europie (np. ponura historia statku „St. Louis”). Zmieniło się to dopiero po wojnie, po upublicznieniu holocaustu. I tak dalej, i tak dalej. Oczywiście, nie jest to wszystko wina Tarantino. Prawda jest taka, że Amerykanie nie mają bladego pojęcia o rzeczywistości państwa totalitarnego, bo nigdy jej nie doświadczyli. Dlatego bohaterowie filmu Company of Heroes mogą wyruszyć w podróż do Berlina pociągiem w amerykańskich mundurach. 🙂 Rzeczywistość okupacyjna z filmu Tarantino to może jeszcze nie rzeczywistość z serialu 'Allo 'Allo! ale właśnie z gier na PC.
„Naprawdę wyobrażasz sobie podobną rozmowę w rzeczywistości hitlerowskiej okupacji?! Esesmani nie wdawali się w złowieszcze rozmowy tylko wywalali całą kamienicę na ulicę i wywozili do obozu. ”
No, ale to jest dokładnie to o czym ja mówię. Tarantino nie robił filmu historycznego tylko jak zawsze wykreował własny świat. Równie dobrze można się czepiać „Pewnego razu…”, bo finał to w 100% zmyślona historia alternatywna. Jakby QT robił film o 2WŚ na serio to pewnie by było tak jak mówisz, ale on zawsze pożycza elementy tylko po to, żeby ulepić świat po swojemu. Rozumiem, że może się to nie podobać, „bo tak wcale nie było” i albo kupujesz taki pomysł, albo nie, ale nie zakładałbym, że pokazał to tak, bo nie wie jak było naprawdę. To bardzo poważne oskarżenie bez (chyba, że są) jednoznacznych dowodów. Dobrze, że wrzuciłeś do dyskusji „Allo Allo!”, bo miałem się na to powołać. Uważam, że to świetny serial i wątpię, żeby jego twórcy zakładali, że tak wyglądała Francja podczas okupacji. Albo pierwsza wielka wojna oczami autorów czwartego sezonu „Czarnej Żmii”.
W sensie: rozumiem walenie po łbie QT za to, że jego wizja alternatywna 2WŚ jest do bani, nie podoba się i nie przystoi tak robić. Nie rozumiem założenia, że to miałoby wynikać z jego ignorancji.
No nie wiem. Kiedy oglądam ‘Allo ‘Allo! albo Czarną Żmiję instynktownie czuję, że autorzy po prostu robią sobie jaja z tematu, który doskonale znają. Przy Bękartach Wojny mam natomiast odczucie, że autor porusza się po terenie zupełnie sobie nieznanym. To jedyny film Tarantino, przy którym mam to odczucie. A robiąc wersję alternatywną jakiejś rzeczywistości trzeba jednak też dobrze znać jej wersję prawdziwą. Masz jednak rację – nie potrafię tego udowodnić – załóżmy więc, że Bękarty nie podobają mi się ze względów zwyczajnych.
Ja mam jeszcze takie pytanie, które filmy liczą się jako te Tarantino – że ten jest uznawany za dziewiąty. Posłużę się informacjami z Filmweba
1. – Wściekłe Psy
2. – Pulp Fiction
3. – Cztery pokoje
4. – Jackie Brown
5 i 6 – Kill Bill 1 i 2 (może tu się liczy jako jeden)
7. – Sin City
8. – Grindhouse: Death Proof (może ten nie jest liczony)
9. – Bękarty Wojny
10. – Django
11. – Nienawista ósemka
12. – Pewnego razu…
Prawdę mówiąc myślałem, że przy Desperado też miał jakiś udział większy niźli tylko aktorski (zresztą świetna scena)
1. – Wściekłe Psy
2. – Pulp Fiction
3. – Jackie Brown
4. – Kill Bill 1 i 2 (liczymy jako jeden)
5. – Grindhouse: Death Proof (może ten nie jest liczony)
6. – Bękarty Wojny
7. – Django
8. – Nienawista ósemka
9. – Pewnego razu…
W „Cztery pokoje” tylko fragment jest jego, podobnie z „Sin City”, tam pomagał przy scenariuszu i wyreżyserował ledwie jedną sekwencję.
Hah co do dyskusji na temat filmów Quentina to ja od siebie dodam, że bardzo lubię Wściekłe Psy i Bekarty Wojny, a Kill Billa wręcz uwielbiam natomiast zupełnie nie rozumiem fenomenu Pulp Fiction 😉
A bo z „Pulp Fiction” jest w sumie jak… z każdym filmem QT. Albo wejdzie, albo nie 🙂
Film idealny. Nie ma słabych punktów oglądało sie z przyjemnością. Zakończenie trzymało niesamowicie w napięciu, przez chwilę zapomniałem, że reżyserem jest Tarantino i nastawiłem się na inne zakończenie. Wiele razy się uśmiałem, kilka razy zostałem zmuszony do głębokiej refleksji. Di Caprio fajnie, zwłaszcza scena z dziewczynką i w przyczepie. Brat też świetnie – to aktorzy z górnej półki i nawet jak zdarzą im się słabe występy – troja, furia, titanic (chyba przez lata ta rola ciągnęła się za di carpio) to tu pokazali klasę. Tarantino bardzo lubi bawić się z widzem pokazywać mu przez cały film na co patrzeć i czego się spodziewać, by potem pokazać widzowi faka i cieszyć się z tego jak go oszukał.
Zgadzam się w pełni poza:
„to aktorzy z górnej półki i nawet jak zdarzą im się słabe występy – troja, furia, titanic (chyba przez lata ta rola ciągnęła się za di carpio) to tu pokazali klasę”
W Troi i Furii słaby był scenariusz, ale sam Pitt zagrał dobrze albo bardzo dobrze. Titanic ciągnął się za DiCaprio, bo był specyficznym romansidłem, ale to nadal dobry i bardzo efektowny film, a Leonardo zagrał tam tak dobrze jak się dało.
No i cieszę się, że podobał się „Once upon a time…”. Ja chyba na fali takich komentarzy jak Twój pójdę drugi raz nacieszyć oczy.
Di caprio w titanicu a Di caprio w innych filmach to jest ziemia a niebo, on sie do tego filmu moim zdaniem nie nadawał, a i sam film to dla mnie sam patos i beznadzieja. Pitta przez Troję niemal znienawidziłem gość był w tym filmie beznadziejny. Cóż co kto lubi – co nie zmienia faktu, że DiCaprio dostał oscara, za jedną ze swoich słabszych ról. A Pewnego razu… to kawał wyśmienitego kina. Pierwsza scena z miotaczem ognia idealne oddaje filmy z tamtego okresu i walkę amerykańskich zwykłych superbohaterów z supernazistami. [spoiler]Scena gdzie Brad uderza głową sekciary o parapet i telefon była dla mnie za mocna i przebiła nawet zdejmowanie skalpów z bękartów.[/spoiler] Zasłużone 9/10 można było nawet pokusić się o dodatkowe 0,5.
Wrzuciłem jedno zdanie w Twoim komentarzu w spojler – nie psujmy innym niespodzianki 😉
A co do DiCaprio w Titanicu – zagrał to co miał zagrać i zrobił to dobrze, inna rzecz, że to taka postać była typowa z Harleqiunów, niezbyt skomplikowana, ale za to jaka romantyczna. Wiadomo, że młode chłopaki z rynsztoka mają cudowne białe zęby, pachną, są czyści i przystojni 😉
Pitta w Troi nie trawiłem. Podobno taki był zamysł reżysera, ale do mnie też Achilles-Dresiarz nie trafił 🙂
Mnie się tam Di Caprio w Titanicu podobał. Po prostu taka konwencja. Jak ktoś nie lubi romansów to nie powinien oglądać. Ja nie lubię sensacyjnych, ale nie objeżdżam z tego powodu Stathama. I pamiętajmy, że to było przecież zaraz po Romeo i Julii. Właśnie takie role Leonardo wtedy grywał.
Lubię też Brada Pitta w Troi. Swoje zagrał doskonale. Zresztą wszyscy aktorzy spisali się tam dobrze, choć sam film niestety faktycznie spieprzony. Ma nawet pewien klimat, ale leży po całości przez absurdalny scenariusz. Co nie dziwi, zważywszy, że pisał go doskonale znany fanom Gry o Tron pan David Benioff. Tak to jest, gdy jakieś beztalencie próbuje poprawiać Homera. :/
„Co nie dziwi, zważywszy, że pisał go doskonale znany fanom Gry o Tron pan David Benioff. ”
O kurcze, nie wiedziałem. To naprawdę sporo wyjaśnia…
Obejrzałem drugi raz, spodobał mi się jeszcze bardziej. Film zyskuje, gdy się już zna fabułę i można rozsmakowac się w detalach, a nawet najbardziej dluzacy się element – spacer Sharon do kina i jej pobyt w nim – minął mi bardzo szybko.
Nagle te „momenty” nachodza na siebie bardzo szybko, a to Bruce, a to dziewczynka, o kurde już ranczo ale szybko no i finał 😀
Tym lepiej, w takim razie idę w niedzielę po raz drugi.
„Obejrzałem drugi raz, spodobał mi się jeszcze bardziej. Film zyskuje, gdy się już zna fabułę i można rozsmakowac się w detalach, a nawet najbardziej dluzacy się element – spacer Sharon do kina i jej pobyt w nim – minął mi bardzo szybko.”
+ milion, za drugim razem jest jeszcze lepiej
po obejrzeniu czuje niedosyt. hmmm.. trzeba bedzie obejrzec ta wersje rezyserska ;P
Miara jakości tego filmu – po prawie 3 godzinach czujesz niedosyt 😀