Klasyk śpiewał kiedyś „Yesterday, all my troubles seemed so far away…”. A co gdyby go zabrakło? Jakby wyglądał świat bez muzyki The Beatles? A gdyby jeszcze w takim świecie jedna osoba – zupełnym przypadkiem niespełniony muzyk – pamiętała największe przeboje czwórki z Liverpoolu? Takie pytanie zadali sobie Danny Boyle i Richard Curtis, a potem przenieśli swe pomysły na taśmę filmową w formie długiego metrażu.
Zwiastun zapowiadał interesujący i abstrakcyjny pomysł. Jack Malik (Himesh Patel) stoi przed konfliktem tragicznym. Przywłaszczyć sobie piosenki jednej z najlepszych kapel w historii, zbić na tym majątek i zyskać nieśmiertelną sławę? Niemoralne? Nieładne? Nieetyczne? Może, ale przecież w tym wszechświecie oni nie istnieli! Wyjaśnić, jak było naprawdę? Zamkną w psychiatryku, albo zignorują. Kolejne wariactwo znanej osoby, której sława pomieszała zmysły.
Bardzo mnie ciekawiło, jak z powyższymi dylematami poradzi sobie Jack, jak zareaguje na absurdalność sytuacji. Moja ciekawość została zaspokojona, ale bardzo szczątkowo. Pierwsze 15-20 minut seansu bawi się konwencją, a potem wszystko trafia szlag. Piosenki, problemy etyczne i rozterki Malika schodzą na dalszy plan. Na pierwszym pojawia się za to sztampowa, bezpłciowa i nijaka komedia romantyczna. Okazuje się, że managerka/kierowca/przedstawiciel Jacka – Ellie (genialna Lily James) – od dawna się w nim kocha, ale wyznaje mu prawdę dopiero, kiedy ten zyskuje rozgłos i musi wyjechać.
Wszystko, co dzieje się potem, kręci się wokół tej relacji i scenariusz po kolei odhacza wszystkie standardowe i ograne punkty obowiązkowe dla gatunku. Zrozumiałbym jeszcze, gdyby to był debiut mniej znanego reżysera czy jakiegoś anonimowego scenarzysty, który dopiero zaczyna karierę. Przecież scenarzystą jest Richard Curtis do kaduka! Facet, który stworzył „Czas na miłość”, „Cztery wesela i pogrzeb”, czy „To właśnie miłość”! Nie wiem, czy potraktował zlecenie po macoszemu, czy akurat nie miał weny, ale w „Yesterday” jest tyle niuansów i subtelności, co w „Pokojówce na Manhatanie”, czy „Crazy Rich Asians„.
Relacja głównych bohaterów nie jest wiarygodna. Ellie kocha Jacka, to widać, słychać i czuć. Natomiast on od początku do samego (szczęśliwego rzecz jasna) końca wydaje się czuć w towarzystwie dziewczyny nieswojo, wygląda na zażenowanego i jakby w każdej minucie wspólnego czasu chciał ją poprosić, żeby zostali przyjaciółmi. No i gdzie jakiś element z życia wzięty? Za to szanuję poprzednie scenariusze Curtisa, każda z wymienionych komedii romantycznych zawierała scenę czy wydarzenie mające gorzki posmak. Dzięki temu miłość na ekranie wydawała się bardziej wiarygodna, bo miała swoją cenę. Miłość w „Yesterday” nie dość, że jest wyczuwalna tylko w jedną stronę (ona go, on ją niekoniecznie), to jeszcze jest wyrafinowana jak uczucie księcia i Kopciuszka. Początkującemu autorowi może bym wybaczył, Curtisowi niekoniecznie.
Film próbuje też być hołdem dla The Beatles, ale nie sprawdza się w tej roli. Piosenki bronią się same, ale słyszymy je w średnio udanych aranżacjach, próbujących imitować oryginalne wykonania. Mamy też ckliwą scenę pod tytułem „co by było, gdyby”, a nasz bohater spotyka jednego z członków zespołu. Tzn. osobę, która byłaby członkiem zespołu, gdyby zespół istniał. Mimo że się nie znają, od razu wchodzą na ciężkie tematy o życiu, śmierci i w ogóle, a cały dialog jest napisany z lekkością Paolo Coelho. Mogła wyjść bardzo przyzwoita scena, od której robi się ciepło na sercu, ale nic z tego, bo Curtis napakował usta bohaterów frazesami, od słuchania których boli głowa.
Szkoda, bo pierwsze 15-20 minut filmu składa obietnicę, której potem nie dotrzymuje. Abstrakcyjny pomysł, montaż trochę a’la Edgar Wright, bałagan w głowie głównego bohatera, a potem już tylko równia pochyła w stronę nudnawego romansu i niezbyt zabawnej komedii. Nie ma tu ani polotu Curtisa, ani energii obecnej w innych produkcjach Boyle’a. A – umówmy się – film o muzyce Beatlesów, który nie ma w sobie energii, nie ma duszy? Porażka. Jeśli macie ochotę na sztampowy „rom-kom”, polecam obejrzeć za jakiś czas na jakimś streamingu podczas prasowania czy innej czynności (Netflix & chill?). Jeśli chcielibyście obejrzeć z miłości do muzyki czterech chłopaków z Liverpoolu – szczerze odradzam.
-
Ocena SithFroga - 5/10
5/10
Lily James jest faktycznie świetna. W „Baby Driver” kupiła mnie do tego stopnia, że trzy następne dni a także do dzisiaj za każdym razem jak mi gdzieś mignie nucę sobie „Baby, uuuu baby. You look so good to me baby”
Jest świetna chociaż chciałbym ją zobaczyć w jakiejś dramatycznej roli jeszcze.
Aż tak negatywnej oceny bym nie wystawił. Jak dla mnie końcówka głównie była do dupy.
No i oczywiście za mało The Beatles. Takie 6-6,5/10
Zrecenzujcie „Sekretne życie zwierzaków domowych 2” 🙂 Jak dla mnie najlepszy film do obejrzenia w ostatnim czasie. Serdecznie polecam. Cieszy mnie, że w dzisiejszych czasach można jeszcze zrobić fajne i normalne bajki dla dzieci, bez kołczingowego gówna i robienia dzieciom wody z móżgu, jak w Zwierzogrodzie czy innych Wilkach w owczej skórze.
5 to jeszcze nie negatywna, to doskonały średniak w połowie skali 🙂
A co do „SŻZD 2” – jeszcze nie widziałem, ale syn był zachwycony 😉
Zastanawiałem się czy iść na to do kina, ale chyba sobie odpuszczę. Jutro wreszcie w kinie mam Spider-mana a za tydzień króla lwa. Mam nadzieję, że się nie zawiodę. Co do Yesterday to zastanawiam się czy młodzież starsza i młodsza w ogóle wie kto to beatlesi? I czy ten film ma prawo ich zainteresować, czy jest nastawiony na starszą publikę? A jak zaprezentował się Ed Sheeran, śpiewa coś w filmie? To mój ulubiony piosenkarz, a jego nowa płyta – świetna.
Dobre pytanie z tą młodzieżą, nie mam pojęcia czy wiedzą. Za naszych czasów widzieliśmy mimo, że to przecież też nie był zespół naszego pokolenia.
Ed Sheeran spoko, gra samego siebie i jest ok. Jego postać trochę wnosi do filmu, a nie przeszarżował z „graniem” więc nie wypadł sztucznie jak czasem artyści bardzo starający się dobrze wypaść na ekranie.
Wśród moich znajomych trzydziestolatków ludzie znają więcej piosenek Beatlesów niż Eda Sheerana 😛 Więc nie jest tak źle z tą starszą młodzieżą.
Starsza młodzież. Podoba mi się to określenie, ale – droga Anno – chodziło mi o taką młodzież w standardowym znaczeniu: obecnych 16-20 latków plus-minus 2 lata. Jak pisałem „Za naszych czasów widzieliśmy mimo” to miałem na myśli właśnie obecnych 30-latków kiedy byli we wspomnianym przedziale wiekowym 😉
Z drugiej strony Twój komentarz poprawił mi humor. Jestem starszą młodzieżą, wiedziałem! Precz z dorosłością! 😀
Jakiś problem z certyfikatem macie.
Do jutra powinno już być w porządku. Firma hostingowa zawaliła.
Dzięki za podpowiedź, bo w czwartek miałem iść do kina, poczekam i obejrzę Yesterday na telewizorze a do kina wybiorę się na Spider-Mana.
Zdecydowanie Spidey.
Chyba też poczekam na wersję tv. A z filmów o muzyce i Beatlesach pozostanie na topie i tak „Backbeat” (nie liczę filmów Beatlesów oczywiście).
Jeszcze „Across the Universe” bym dołożył 🙂
Może recenzja „Going Postal” – jedyna udana ekranizacja Terrego Pratchetta no i pojawiło się „Good Omens” od Amazona. Oceny widzę dobre, ale niestety nie miałem jeszcze czasu obejrzeć. Sądzę że wspomnienie o Pratchettcie będzie pasowało do klimatu waszych artykułów.
Jako szesnastolatek powiem, że mało kto z dzisiejszej młodzieży zna zespoły typu Spinnersi, ELO czy Queen. Większość chłopaków słucha rapu, a dziewczyn piosenkarek typu Taylor Swift, Miley Cyrus czy Ariana Grande. Jakkolwiek stereotypowo to nie brzmi, naprawdę sytuacja tak wygląda u większości osób.
Wiem, tylko jest różnica między znać, a słuchać.
Za „moich” czasów też ludzie słuchali głównie Metallici, Iron Maiden, Korn, Roxette, Bon Jovi czy jeszcze inni Backstreet Boys i Spice Girls. Ale wypadało znać Stonesów, Beatlesów czy inne Led Zeppelin, nawet jeśli tylko po 2-3 piosenki 🙂
A co tam – byłem dzisiaj na pająku – rewelacyjnie się go oglądało!
Cieszę się bardzo, że się podobało 🙂