Ghostbusters (1984)

W dobrym towarzystwie o remake’u Ghostbusters z 2016 się nie dyskutuje (stąd też brak recenzji tej produkcji na FSGK). Ale czy to możliwe, że nikt z naszych recenzentów nie przyjrzał się jeszcze oryginalnej i niezrównanej komedii z 1984? I to mimo, że – po niefortunnym incydencie z 2016 – planowany jest prawdziwy sequel? W takim razie pora bym założył moją czapkę recenzenta (to uszanka) i przypomniał nam wszystkim, za co kochamy Pogromców Duchów. A być może uda mi się przy okazji zachęcić młodsze pokolenie do sięgnięcia po ten tytuł? Kto wie.

Przenieśmy się w odległą przeszłość. Jest rok 1984. Trójka naukowców z Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku – Venkman (Bill Murray), Spengler (Harold Ramis) i Stantz (Dan Aykroyd) – dostaje informację o nawiedzeniu biblioteki publicznej. Udają się na miejsce, by zbadać sprawę. I oczywiście uciekają przed duchem bibliotekarki, zebrawszy wszakże sporo informacji na temat natury upiornych nawiedzeń. To się przyda, bo wkrótce wszyscy trzej tracą posady na uczelni. Ale ze swoją świeżo zdobytą wiedzą mogą spróbować sił w sektorze prywatnym.

Stantz i Venkman.

Równolegle do tego wątku obserwujemy historię Dany Barrett (Sigourney Weaver), wiolonczelistki, mieszkającej w budynku zaprojektowanym przez tajemniczego Iwo Szandora. Kiedy Dana zaczyna podejrzewać, że jej mieszkanie jest nawiedzone, udaje się po pomoc do reklamujących się w telewizji Pogromców Duchów. A to dopiero początek historii…

Ghostbusters do dziś pozostaje jedną z najbardziej kasowych komedii w historii kina (budżet wyniósł około 30 mln dolarów, zyski ponad 300 mln – a mówimy tu o kwotach przed uwzględnieniem inflacji). Co stało za jej sukcesem? Niektórzy pewnie powiedzieliby, że fascynująca mitologia. Ghostbusters ma autentycznie intrygujące drugie dno i fascynującą postać czarnego charakteru (Gozer Gozarian, bóstwo czczone przez starożytnych Sumerów i Hetytów). Świetny jest też sam pomysł na ukazanie paranormalnego świata duchów.

Ten irytujący moment, w którym odkrywasz w lodówce wrota do innego wymiaru.

Ale moim zdaniem klucz do sukcesu filmu leży gdzie indziej. Po pierwsze – Ghostbusters to przede wszystkim film o… prowadzeniu małego biznesu. Po drugie – jest jednym z bardzo rzadkich przypadków komedii nakręconej jak horror. W jednym i drugim stwierdzeniu nie ma ani słowa przesady. Bolączki związane z działalnością gospodarczą (wynajmowanie siedziby, zdobywanie kredytu, zatrudnianie pracowników, urzędnicze kontrole) zajmują co najmniej porównywalną część filmu co łapanie duchów. I są do tego zrealizowane w sposób prześmieszny, dzięki świetnej ekranowej chemii Murraya, Aykroyda i Ramisa. Nie przesadzam też pisząc, że film został zrealizowany przy użyciu horrorowego warsztatu. Pogromcy Duchów naprawdę solidnie mnie – jako dziecko – wystraszyli. A byłem już po szczepionce w postaci obejrzenia w stanowczo zbyt młodym wieku filmu The Thing Johna Carpentera. Ten horrorowy warsztat czasem umyka nam, bo myśląc o filmie, mamy przed oczami zielonego Slimera i śmieszne potyczki z duchem w hotelu. W rzeczywistości sceny nawiedzenia w mieszkaniu Dany autentycznie mrożą krew w żyłach. A dwa “pieski” – Zuul i Vinz Clortho – podczas nocnych ujęć wyglądają przerażająco.

Co ciekawe, pierwotny pomysł na film był zupełnie inny. Dan Aykroyd chciał stworzyć produkcję science-fiction o dwóch policjantach z przyszłości (Aykroydowi miał w głównej roli towarzyszyć – tak jak w Blues Brothers – John Belushi) walczących z różnego rodzaju paranormalnymi zjawiskami. Dopiero konsultacja z późniejszym reżyserem filmu, Ivanem Reitmanem oraz Haroldem Ramisem, który miał się wcielić w Egona Spenglera, przeobraziła koncepcję Aykroyda w Pogromców Duchów, jakich znamy. Na szczęście.

Pierwsze zlecenie.

Na ostatecznym kształcie produkcji zaważyła też przedwczesna śmierć Johna Belushiego. Zastąpienie aktora przez Billa Murraya otworzyło drogę do nieco bardziej wiarygodnego (choć wciąż nie za bardzo) wątku romantycznego pomiędzy Peterem Venkmanem i Daną Barrett. Z kolei odrzucenie roli Winstona Zeddemore’a przez Eddiego Murphy’ego zaowocowało bardzo mocnym ograniczeniem ilości dialogowych dla tej postaci. Zawsze uważałem, że to błąd, bo w tych scenach, które dano zastępującemu Murphy’ego Erniemu Hudsonowi zagrać, aktor zaprezentował się świetnie.

Ale skoro o aktorach mowa, to trzeba chyba jeszcze raz podkreślić, że chemia ekranowa pomiędzy bohaterami, ale również postaciami drugoplanowymi, jest po prostu niesamowita. Wszyscy są bardzo wyraziści i wnoszą zupełnie inny typ humoru. Venkman (Murray) to cynik i cwaniak, do tego nieco tchórzliwy. Spengler (Ramis) przypomina trochę startrekowego Spocka, ale z całą masą dziwactw (podjadanie, hodowla grzybów). Aykroyd (Stantz) ma w sobie naiwność i optymizm dziecka. Te charaktery fantastycznie ze sobą współgrają. Świetnie wypadła też Sigourney Weaver, która w próbach spławiania, a to sąsiada Louisa Tully’ego (Rick Moranis), a to znów Venkmana, udowodniła, że sama ma całkiem spory talent do komedii. No i Janine Melnitz. Ach, Janine… w sequelu niestety jej postać została sprowadzona do pastiszu, ale pierwsza część pozwoliła sarkastycznej nowojorskiej sekretarce rozwinąć skrzydła. Każda scena z jej udziałem to komediowe złoto. Subtelne, ironiczne, ale złoto.

Plecaki protonowe w akcji.

Zresztą cały film pełen jest scen, które dawkują nam humor w sposób bardzo delikatny i inteligentny. Jedną z moich ulubionych pozostaje… wchodzenie po schodach nawiedzonego budynku. Widok wlokących się bohaterów z jednej strony jest po prostu komiczny. A z drugiej strony ma prawdziwy sens dramatyczny. W przeciwieństwie do wielu innych hollywoodzkich produkcji (w tym do wspomnianego wcześniej, koszmarnego remake’u), nasi bohaterowie nie mają nadludzkich zdolności, nie grzeszą nawet nadmierną atletycznością. To podbija ryzyko przed ostateczną konfrontacją z sumeryjskim bogiem.

Dla porządku powinienem też wspomnieć o fantastycznych efektach specjalnych. Film niestety nie otrzymał w tej kategorii Oscara (zgarnął go Indiana Jones i Świątynia Zagłady), ale najlepszym świadectwem dla ich klasy niech będzie to, że po 35 latach wyglądają przekonująco. No, w większości. Niestety po animacji poklatkowej widać trochę upływ czasu, szczególnie gdy “pieski” obserwujemy na stosunkowo jasnym tle. Zresztą to wyglądało nierealistycznie chyba już w 1984. Ale wszystko, co powstało dzięki rotoskopii, modelom czy chemicznej obróbce taśmy filmowej, naprawdę do dziś ma swój urok.

Zuul.

Równie integralną częścią filmu jest muzyka. Wszyscy – pewnie nawet ci, którzy filmu nie widzieli – byliby w stanie zanucić piosenkę tytułową Raya Parkera jr., ale oprawa muzyczna to przede wszystkim dzieło kompozytora Elmera Bernsteina, genialnie podkreślającego zarówno humorystyczne, jak i przerażające aspekty filmu.

Ghostbusters nie jest rzecz jasna filmem bez wad. Chwilami trochę dziwnie wygląda szczątkowa rola czwartego z Pogromców – Winstona Zeddemore’a. Animacja poklatkowa czasem kuleje. No i zawsze miałem wrażenie, że romantyczne zakończenie z pocałunkiem Venkmana i Dany kompletnie tu nie pasuje. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem jednym z ludzi, którzy obrażają się ilekroć bohater opowieści, dzięki swoim bohaterskim czynom, “zdobywa dziewczynę”. Nie będę tu wrzeszczał o toksycznej męskości, stereotypach, czy o tym, że kobieta nie może być nagrodą. Przeciwnie, nie mam nic przeciw klasycznym historiom o ratowaniu niewiasty z opresji. Natomiast w tym konkretnym wypadku… po prostu coś zazgrzytało. Zarysowana wcześniej osobowość Dany wskazywała na to, że nie jest Venkmanem zainteresowana. A on z kolei był na tyle niestały w swych afektach, że by się tym nie przejął. Film stracił więc możliwość na pokazanie zabawnego kosza. Tyle, że to drobiazgi. Maleńkie uwagi. Pojedyncze sekundy celuloidowej taśmy, które można poprawić. Rzeczy, które nie zmieniają ogólnego odbioru filmu. Bo Ghostbusters to prawdziwy klasyk.

 


 

-->

Kilka komentarzy do "Ghostbusters (1984)"

  • 29 maja 2019 at 12:16
    Permalink

    ,,If there’s something strange in you neighborhood
    Who you gonna call? … “

    Reply
  • 29 maja 2019 at 12:37
    Permalink

    “Zarysowana wcześniej osobowość Dany wskazywała na to, że nie jest Venkmanem zainteresowana.”
    stare przysłowie pszczół mówi: kobieta zmienną jest

    Reply
  • 29 maja 2019 at 14:00
    Permalink

    Czy ja wiem czy Dany nie była zainteresowana Venkmanem? Ja to odczytałem jako taką grę pomiędzy nimi- ani on ani ona nie byli początkowo zbyt sobą zainteresowani, ale z czasem, z każdym dialogiem widać było rodzącą się pomiędzy nimi chemię. Być może pocałunek był rzeczywiście przedwczesny, przydałoby się to w jakiejś drugiej części, tak jak zrobili to ze Strażnikami Galaktyki, gdzie dopiero w Avengersach doszło do pocałunku Gamorry ze Star Lordem, ale mimo wszystko nie wpływa to na ocenę łączącej ich relacji. Niektóre kobiety lubią tak prowokować facetów, a tacy jak Venkman lubią mieć “wyzwanie”, które czasem przeradza się w coś więcej, jak mężczyzna bardziej wsiąka. Ale tak jak to napisałeś – to tylko niuanse.

    Reply
  • 29 maja 2019 at 16:09
    Permalink

    Kobieta nie może być nagrodą…? No to po cholerę w ogóle ten świat przed duchami ratować 😀

    Reply
  • 29 maja 2019 at 16:58
    Permalink

    Dany kind of forgot he is not interested in Venkman

    Reply
  • 29 maja 2019 at 17:02
    Permalink

    Daelu mam pytanie, jak to mówili klasycy z zupełnie innej beczki. Czy są jakieś plany na recenzje większej ilości seriali. Wiem, że to trudniejsze, ale być może jest to do zrobienia. Tak sobie myślałem o Lostach, Black Sails, czy ostatnio nadawanym Yellowstone, który niedługo tusza z nowym sezonem. Jest tez calkiem przyjemny Upadek Królestwa, Wikingowie, nie licząc dwóch ostatnich sezonów, Taboo z Tomem Hardym, Peaky Blinders.

    Reply
    • DaeL
      29 maja 2019 at 17:24
      Permalink

      Na pewno będzie recenzja Czarnobyla, czekam już tylko na ostatni odcinek. Co do innych serii – postaram się zmotywować do tego naszych recenzentów 🙂

      Reply
    • 29 maja 2019 at 18:52
      Permalink

      wikingow to by pewnie trzeba rozdzielic na kilka czesci, bo tam tez z bardzo wysokiego poziomu zaczyna a potem spada do poziomu telenoweli ktora ciezka w ogole ogladac

      Reply
  • 29 maja 2019 at 17:07
    Permalink

    Co do samej recenzji to dzieki niej skojarzylem fakt ze w Space Jam są pomylenie aktorzy. Aykroyde z Murreyem. Film oczywiście należy do klasyki aczkolwiek ostatni raz oglądałem go jakies dziesięć lat temu. Nie wie czy tak zadko dają go w Tv czy poprostu akurat leci w tym samym czasie cos lepszego. Trzynasty Wojownik leci co na mnie cztery razy w miesiącu na darmowych kanalach.

    Reply
  • 29 maja 2019 at 17:15
    Permalink

    Jest remake z 2016, ale jest tez przeciez druga część z 1989 o nie tez się nie rozmawia czy nawet nie wspomina sie ze sie wie o jej istnieniu?

    Reply
    • DaeL
      29 maja 2019 at 17:23
      Permalink

      Sequel jest słabszy. I zasługuje na odrębną recenzję. Ale wspomniałem o nim pisząc o postaci Janine, która w sequelu jest mniej ciekawa.

      Reply
  • 29 maja 2019 at 18:58
    Permalink

    Świetny tekst. Teraz proszę o inny wspaniały film z mojego dzieciństwa, a mianowicie “Robocopa”, ale tego Verhovena oczywiście, nie remake, który był równie beznadziejny co wspomniana przez ciebie wersja “Pogromców” z 2016.

    Reply

Skomentuj kubs Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków