Wing Commander (1999)

W połowie lat dziewięćdziesiątych marka Wing Commander była synonimem epickości i rozmachu w komputerowej rozrywce. Wydana w 1996 roku czwarta część serii, wyprodukowana za zawrotne wówczas 12 milionów dolarów, zdawała się zapowiadać nową erę gier – była szczytem dokonań w kategorii interaktywnego filmu i można było mieć nadzieję, że kolejne podobne produkcje niczym nie będą ustępować dziełom kinowym. Wszak w sekwencjach FMV wystąpili aktorzy tego kalibru co Malcolm McDowell, Mark Hammill, czy John Rhys-Davies. Niestety los okazał się okrutny dla filmowych gier i chociaż pod inną postacią zyskały one ostatnio pewną popularność, to szóstego Wing Commandera z żywymi aktorami pewnie nigdy się nie doczekamy.

Grom z serii Wing Commander udało się zbliżyć do medium filmowego jak żadnym innym produkcjom. Nawet plakaty i okładki miały wyjątkowo udane.

Na fali sukcesu swoich gier Chris Roberts namówił wytwórnię 20th Century Fox na sfinansowanie prawdziwej kinowej ekranizacji swojej kosmicznej wizji. Dysponując budżetem 30 milionów dolarów, stanął przed zadaniem przeniesienia swojej kosmicznej sagi na wielki ekran. Nie zdradzę zbyt wiele pisząc od razu, że ambitny twórca poległ na całej linii i w zasadzie pogrzebał całą markę, chociaż nie ponosi za tę porażkę całkowitej winy. Poganiany przez wytwórnię z powodu zbliżającej się premiery Mrocznego widma, musiał skrócić preprodukcję do ledwie trzech miesięcy, a reżyseria pełnometrażowego filmu okazała się czymś dużo bardziej skomplikowanym od produkcji przerywników filmowych do gier.

Sekwencje kosmiczne jak na rok 1999 wyglądają raczej biednie.

Akcja filmu rozgrywa się w roku 2654, w galaktyce trwa wojna między Konfederacją Ziemską a Imperium Kilrathi. Kotowatym udaje się atak na wysunięty ludzki posterunek, w wyniku którego zdobywają komputer nawigacyjny, umożliwiający im wykonanie skoku nadprzestrzennego bezpośrednio do Układu Słonecznego kilka godzin szybciej, niż jest w stanie dotrzeć tam ziemska flota. Ostatnią nadzieją ludzkości jest załoga TCS Tiger Claw, która otrzymuje rozkaz opóźnienia lotu armady Kilrathi. W całą aferę przypadkowo wplątują się młodzi piloci, doskonale znani fanom gier – Christopher Blair (jeszcze nie Maverick) oraz Todd “Maniac” Marshall. W jednej chwili są świeżakami po akademii, w następnej ratują świat i całują najśliczniejsze panie w terrańskiej flocie, a wszystko to dosłownie w ciągu kilkunastu godzin. To się nazywa tempo!

Sprzeczka na pokładzie Tiger Claw to ikoniczne dla amerykańskiego kina starcie nowo przybyłego na pokład żółtodzioba i członka starej załogi. Cały film jest skonstruowany z takich właśnie ogranych do obrzydzenia schematów.

Niestety dziwaczne skróty fabularne, banalna historia i sztampowe do bólu postacie to nie jedyne problemy Wing Commandera. Taniość spoziera na widza z każdego niemal kadru. Nie starczyło czasu ani pieniędzy na dopracowanie przedstawicieli rasy Kilrathi, przez co zamiast dumnych, inteligentnych kotów kierujących się kodeksem honorowym, otrzymaliśmy statystów w plastikowych kostiumach, o których nie dowiadujemy się absolutnie niczego poza tym, że są groźni i chcą zniszczyć Ziemię. Ikoniczne kosmiczne myśliwce z gier zastąpiono czymś, co wygląda jak fragmenty starych samolotów z obciętymi skrzydłami, czym zresztą faktycznie były. Wszelkie sekwencje kosmiczne to paskudne komputerowe rendery, które w grze z tamtych lat wyglądałyby całkiem nieźle, ale w filmie wręcz straszą. Wing Commander to całkowite przeciwieństwo swoich znakomitych, dopracowanych pierwowzorów.

Monsieur Poirot I presume?

Nie ucieszyli się również miłośnicy growej serii. Film wymieszał ze sobą różne wątki, postacie, nazwy i statki z gier, ale w żaden sposób nie połączył ich z tamtym uniwersum, zamiast tego tworząc coś zupełnie nowego. Pewnie miało to na celu uczynienie filmu przystępnym dla widza nie znającego gier, ale powiedzmy sobie szczerze – na film Wing Commander czekali w zasadzie tylko gracze i szanse na wykreowanie za pomocą tej “egranizacji” jakiejś nowej filmowej marki były od początku znikome. W efekcie otrzymaliśmy dzieło szargające dobre imię zasłużonej serii, czerpiące z niej jedynie powierzchownie, które pozostało całkowicie anonimowe dla przypadkowego widza.

Odprawa przed misją żywcem wyjęta z kosmicznych symulatorów.

W obsadzie znaleźli się zarówno obiecujący młodzi aktorzy, jak i kilku starych wyjadaczy (w tym człowiek znany wszystkim jako Hercules Poirot; dopiero przed chwilą zorientowałem się, skąd ja znam tę twarz). Wszyscy jak jeden mąż grają strasznie. W dużej mierze to wina fatalnie napisanych dialogów, a całość do pięt nie dorasta komputerowym superprodukcjom, których jest ekranizacją. Zapewne nie starczyło pieniędzy, żeby zatrudnić obsadę z gier i niestety kontrast między filmem, a zwłaszcza Wing Commander IV jest ogromny.

Pozostawiam to zdjęcie bez komentarza.

Czy zatem jest to porażka absolutna, bez żadnych zalet? W pierwszej chwili chciałoby się powiedzieć: tak. Ciężko wskazać jakikolwiek jasny punkt kinowego Wing Commandera. Chociaż nie, Saffron Burrows w roli porucznik Devereaux wygląda oszałamiająco i wcale nie dziwię się Maverickowi, że stracił dla niej głowę w ciągu kilku godzin. Jednakże im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że chociaż seans nie wzbudził we mnie żadnych emocji, nawet przez chwilę nie miałem ochoty go przerwać. Wing Commander to kino nawet nie klasy B, a raczej C i jeśli na taki film się człowiek nastawi, jest szansa, że spędzi w czasie jego oglądania umiarkowanie miłe półtorej godziny. Trochę to dziwne i ciężko mi wyjaśnić taki stan rzeczy, ale chyba po prostu działają tu te same mechanizmy, które sprawiały mi radość z patrzenia na tandetne przerywniki w Red Alert, Mechwarriorach, czy właśnie Wing Commanderach. Ten film jest tak samo czerstwy i niedorobiony jak tamte produkcje. I o ile w grach można przymknąć na wiele mankamentów oko, to w filmie boleśnie wyłażą one na wierzch. Jeśli jednak zapomni się na moment, że istnieją Gwiezdne wojny i przestawi się umysł na odpowiednie tory, to można z seansu Wing Commandera czerpać pewną przyjemność. To zły film, jeszcze gorsza adaptacja wybitnych gier, ale przyzwoite kino klasy C. Stąd taka, a nie inna ocena.

 

 

PS. Filmweb podaje, że w Polsce film funkcjonuje pod nazwą “Nieprzerwana akcja – Wing Commander”. Darowałem sobie używanie tego translatorskiego potworka. Próbując odgadnąć tok myślenia twórcy powyższej figury, doszedłem do wniosku, że ktoś musiał uznać dopisek na plakacie promującym film za granicą: “An Action-Packed Thrill Ride” za część tytułu. Inaczej nie jestem w stanie tego wyjaśnić.

-->

Kilka komentarzy do "Wing Commander (1999)"

  • 19 marca 2019 at 16:04
    Permalink

    Masz prawa autorskie to słowa ‘egranizacja’? Bo jak nie to chyba je sobie pożyczę, fajne 🙂

    Reply
    • 19 marca 2019 at 16:22
      Permalink

      Mogę się mylić, ale to wymyślił chyba Naczelnik na potrzeby ŚGK. Nawet kiedyś się chyba chwalił tym słowotwórstwem.

      Reply

Skomentuj Atos Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków