Kilka dni temu do polskich kin trafił najnowszy film z serii Halloween – bezpośredni sequel tytułu z 1978, niejako unieważniający wszystkie późniejsze kontynuacje i rebooty (a było ich – jeśli dobrze liczę – dziewięć). Pomyślałem więc, że to dobra okazja, by przybliżyć nieco klasyczny film, od którego wszystko się zaczęło. A przez wszystko rozumiem nie tylko serię filmów Halloween, ale boom na „slashery” w latach 80. Wbrew obiegowym opiniom to nie Jason Voorhees (Piątek Trzynastego), ani Freddy Kruger (Koszmar z Ulicy Wiązów), ale właśnie Michael Myers, antagonista filmu Johna Carpentera, był protoplastą wszystkich slasherowych prześladowców młodzieży.
To historia stara jak świat. Psychopatyczny morderca ucieka ze szpitala psychiatrycznego i powraca do swojego rodzinnego miasta, by zabijać okolicznych nastolatków. I nie ironizuję, pisząc, że nie jest to opowieść nowa. Michael Myers, to po prostu kolejne wcielenie istoty, którą straszy się dzieci od zarania dziejów. Słowianie mieli swojego Babuka (Baboka, Beboka, Bobo – przyjmował różne imiona) oraz Babę Jagę, a tacy Irlandczycy Boogeymana. I to właśnie Boogeyman zrobił w Nowym Świecie zawrotną karierę, wchodząc w mariaż z protestanckim moralitetem. Niby straszył i zabijał kogo popadnie, ale jakoś dziwnym trafem najczęściej tych młodych ludzi, którzy mieli za sobą inicjację seksualną.
Motyw ten przewija się zresztą przez niejeden horror, i to znacznie wcześniejszy od Halloween. Ale siłą filmu Carpentera jest to, iż sprowadza opowieść do najczystszych archetypowych podstaw. Czy Michael Myers jest istotą nadprzyrodzoną? Dlaczego śledzi bohaterkę filmu i jej przyjaciółki? Widz nie musi tego wiedzieć. Wystarczy, że nabierze przekonania, iż Myers jest niczym siła natury, że – jak zapewnia nas filmowy doktor Loomis – jego wyraz twarzy jest pusty (co zresztą potęguje noszona przez niego maska), a umysł wypełnia mu wyłącznie pragnienie mordowania. A aktywne seksualnie nastolatki są dla niego najłatwiejszym celem. To proste, lecz skuteczne.
Zresztą ta prostota przejawia się nie tylko w podstawowych założeniach fabularnych, ale również w innych aspektach produkcji. Cała konfrontacja z mordercą rozstrzyga się na jednej ulicy, w dwóch położonych naprzeciw siebie domach. Ani Myers, ani nasi bohaterzy, nie sięgają po jakieś nadzwyczajne środki. Żadnych pułapek, czarów, nadludzkich wyczynów. No, może poza sceną z nagrobkiem… Nawet muzyka jest zaskakująco prosta. Skomponowana przez samego reżysera (Carpenter jest nie tylko filmowcem, ale także muzykiem), ograniczająca się do kilku zapętlonych dźwięków, będzie nas prześladować jeszcze długo po seansie.
Sięgając po proste środki, Carpenter zdołał stworzyć dzieło, z którego twórcy współczesnych horrorów mogliby się wiele nauczyć. Weźmy na przykład tzw. jump scares. Halloween korzysta z nich oszczędnie i w celu uzasadnionym fabularnie. W całym filmie bodaj tylko raz doświadczamy „fałszywego alarmu”. Większa część seansu będzie służyć powolnemu budowaniu napięcia – aż do kulminacyjnego spotkania Laurie z Myersem. I choć pierwsze morderstwo zobaczymy dopiero w drugiej połowie filmu, to pierwsza część seansu wcale nie będzie spokojna.
Pod względem aktorskim film jest naprawdę wyśmienity. Może inaczej – jeśli nie będziemy zwracać uwagi na występujące w nim dzieci, to uznamy, że jest wyśmienity (aktorzy dziecięcy to prawdziwa zmora). Halloween było debiutem, a przy okazji jedną z najlepszych ról w karierze Jamie Lee Curtis. Jako nieśmiała, konserwatywna Laurie wypadła fenomenalnie, i chyba nie przesadzę mówiąc, że w całej historii horroru tylko kilka razy udało się aktorowi odegrać przerażenie w sposób równie wiarygodny. Jej strach jest wręcz namacalny. Dobrze wypadają też koleżanki Laurie. Nie mówimy tu o jakichś wielkich kreacjach, ich role są napisane i odegrane w sposób realistyczny i ani przez moment nie raziła mnie typowo horrorowa sztuczność zachowań młodych ludzi. Całego obrazu dopełnia niewielka, ale poprawnie odegrana rólka szeryfa Leigh Bracketta (wcielił się w niego Charles Cyphers) oraz nieco większa rola doktora Sama Loomisa (niezrównany Donald Pleasance).
Aktor, który zagrał Myersa… cóż, o nim wiele powiedzieć nie można. Może poza tym, że potrafi facet wychodzić z cienia. W tym wypadku mam na myśli dosłowne, nie metaforyczne wychodzenie z cienia. Sceny w których zaczynamy dostrzegać wtopionego wcześniej w ciemne tło Myersa naprawdę mrożą krew w żyłach.
Nie wiem co jeszcze mógłbym napisać. Chyba tylko to, że choć John Carpenter zrealizował w swojej karierze lepsze filmy, ba, nakręcił nawet lepszy horror (The Thing z 1982 – ale o nim może opowiem innym razem), to jednak rozpoczęcie przygody z jego twórczością właśnie od Halloween jest całkiem niezłym pomysłem. Wprawdzie – o czym nie napisałem w recenzji – zdarzają się w filmie krótkie momenty, w których jego wiek i ograniczony budżet rzucają się w oczy, to jednak nadal stanowi on wzór dobrego slashera. Polecam.
-
Ocena DaeLa - 8/10
8/10
Film broni się sam. Wciąga nosem resztę sequeli i remake Zombiego. Najlepsze filmy Carpentera to Halloween 1978 i Coś 1982. Oba umieszczane w TOP 10 na większości list najlepszych straszydeł. Film Carpentera wyróżnia się mocno stylem, klimatem, pracą kamery, soundtrackiem i zabawą reżysera z widzem. Najbliższa klimatem była IV część, ale słyszałem, że najnowszy sequel kopiuje z pierwowzoru bardzo wiele.
Ja już szczerze mówiąc ledwo pamiętam który sequel widziałem, a który nie. Tyle ich było. Ale oryginał niedościgniony.
Choć moim zdaniem The Thing jest filmem jeszcze lepszym.
Witaj Daelu. Jestem początkującym fanem Kima grozy ale mam pare propozycji w związku z dobrymi filmami. Chcesz znać moją opinie?
Jasne, nie krępuj się.
Pleasance ma na imię Donald.
#teamFreddieKruger. Tylko on z tych wszystkich psycholi miał wyobraźnię.
Nie wiem skąd mi się ten David wziął. Oczywiście, że to Donald. Ale jak jesteśmy przy slasherowych prześladowcach kobiet, to… #teamAlien. No, ewentualnie #teamTerminator.
Zakładam, że Alien sypia, to mogłaby być szansa dla Freddiego 🙂 Zakładam, że to żarcik był, bo to jednak inne gatunki filmów są.
„Aktor, który zagrał Myersa… cóż, o nim wiele powiedzieć nie można. Może poza tym, że potrafi facet wychodzić z cienia. W tym wypadku mam na myśli dosłowne, nie metaforyczne wychodzenie z cienia.”
Czytałem kiedyś, że w różnych scenach postać ta grały rozne osoby stąd nieścisłości we wzroście głównego antagonisty…