Po zawodzie, jaki sprawiła nam tegoroczna próba odgrzania historii polowań kosmicznego łowcy przez Shane’a Blacka, pora poprawić sobie trochę nastrój wracając do czasów, gdy wszystko było prostsze, predatory straszniejsze, a przeciętny mężczyzna spędzał tygodniowo 40 godzin na siłowni. Do roku 1987 i legendarnego, kultowego, fenomenalnego filmu z Arnoldem Schwarzeneggerem.
Wyobraźcie sobie głębię południowoamerykańskiej dżungli. Drużyna Zielonych Beretów dowodzona przez majora Alana „Dutcha” Schaefera (Arnie) i wspierana przez agenta CIA Ala Dillona (Carl Weathers) realizuje supertajną misję. To znaczy sprawia krwawą łaźnię komunistycznym partyzantom. Chłopaki są w tym co robią po prostu najlepsi. Mają w sobie tyle testosteronu, że ich pot jest na przygotowanej przez MKOl liście zakazanych środków dopingujących. Kule się ich nie imają, a w przerwie między jednym a drugim trupem znajdują czas na rzucanie śmiesznymi i naprędce zaimprowizowanymi powiedzonkami. Gdyby znaleźli wolne popołudnie, to pewnie cały kraj by mogli zdobyć. Ale wolnego popołudnia nie znajdą, bo coś zaczyna na nich polować. Jakiś jeszcze większy kozak. Do tego niewidzialny. Supertwardzi komandosi ze zdumieniem konstatują, że pisali się na kino akcji, a tymczasem ktoś ich wkręcił w horror typu slasher.
Pomysł na takie zawiązanie akcji jest naprawdę genialny, choć – gwoli ścisłości – przyznajmy, że nie wziął się on znikąd. Trzy lata przed Predatorem dokładnie tego samego triku użył James Cameron w sequelu Obcego. Najpierw podbudował drużynę bohaterów, używając klisz i tropów charakterystycznych dla jednego gatunku filmowego, a potem wrzucił tychże bohaterów do filmu zupełnie innego. Tyle że reżyser Predatora, John McTierman, dokonał tej sztuki jeszcze sprawniej niż Cameron. Przez pierwsze kilkanaście minut film balansuje na granicy przerysowania. Pewnie gdyby sceny akcji były zrealizowane choć odrobinę mniej sprawnie, gdyby brakło trochę uwagi związanej z takimi detalami jak na przykład skradanie się komandosów, to wzięlibyśmy całość za pastisz machoizmu i kina lat 80. Ale John McTierman wiedział jak stąpać. Więc oglądamy sobie przez pierwsze minuty typowy (acz bardzo sprawny) film akcji, zaczynamy sympatyzować ze śmiesznymi postaciami, podoba nam się ich wojenna sprawność (a przy okazji nasza podświadomość zaczyna rejestrować całą masę zwierzęcej i myśliwskiej symboliki, którą nam McTierman miga przed oczami), a potem – excusez le mot – JEBUT! Lądujemy w horrorze. Można ten film obejrzeć dziesięć razy, a i tak na nas to przejście zadziała. Kończą się żarty, a zaczyna walka o życie.
A właściwie to jeszcze nie walka, bo drugi akt stoi pod znakiem desperacji. Dutch i jego ludzie jeszcze nie wiedzą jak walczyć z „demonem z dźungli”. Ta wiedza przyjdzie dopiero z czasem, po ogromie lęku i cierpienia, nasz Arnold nauczy się jak być niewidzialnym drapieżnikiem. Czubkiem piramidy pokarmowej. Samcem alfa. Bo to nie muskuły i karabiny, ale umysł i wola czynią człowieka panem losu. Zabrzmiało nazbyt nietzscheańsko? Ale taka była intencja reżysera, przejawiająca się nie tylko w scenariuszu, ale również w sposobie realizacji zdjęć i montażu. Przez większą część filmu Dutch będzie zwierzyną, ale gdy dojdzie do przemiany, nasza podświadomość znów zarejestruje subtelną modyfikację tego, jak McTierman pokazuje nam obrazy z dżungli. W jednym z ujęć termowizji Predatora twarz Arniego upodobni się do czaszki kościotrupa, zupełnie jakby budziła lęk w kosmicznym łowcy. A im bliżej będzie triumfu, tym częściej zobaczymy ujęcia w których różnica wzrostu pomiędzy obydwoma przeciwnikami zanika.
Rzadko kiedy widzimy w kinie akcji (nawet w kinie akcji na pograniczu horroru) tak sprawny warsztat reżyserski i tak duży wysiłek włożony w to, aby film przemawiał do nas na wielu płaszczyznach. A może powinienem powiedzieć: rzadko widzimy to poza filmami McTiermana. Bo trzeba przecież wspomnieć co takiego ten facet wyprawiał na przełomie lat 80. i 90. W 1987 nakręcił Predatora. Rok później – Szklaną Pułapkę, moim skromnym zdaniem najlepszy film akcji w historii. Dwa lata później przygotował Polowanie na Czerwony Październik, a więc jeden z najlepszych thrillerów szpiegowskich wszech czasów. W 1993 nakręcił jeszcze świetnego, choć niedocenianego Bohatera ostatniej akcji, a w 1995 powrócił z trzecią (i zaskakująco dobrą – w porównaniu do „dwójki”) częścią Szklanej Pułapki. Wielka szkoda, że facet nie będzie już nigdy pracował w Hollywood. W trakcie kręcenia zdjęć do filmu Rollerball założył nielegalny podsłuch jednemu z producentów (którego podejrzewał o to, że próbuje wywalić go z pracy). Gdy sprawa wyszła na jaw McTierman poszedł siedzieć (na rok) i na zawsze przekreślił szansę pracy z jakimkolwiek studiem filmowym w Stanach. Obecnie jest bankrutem. Człowiek, który powinien być wymieniany jednym tchem obok Ridleya Scotta czy Jamesa Camerona, został zapomniany.
Ale dość już o samym McTiermanie, wróćmy do jego dzieła. Właściwie wszystko w tym filmie „zagrało” jak należy. Świetnie wypadli aktorzy. Carl Weathers jest dobry jak zawsze, Jesse Ventura (były zapaśnik) genialny w swej niemal karykaturalnej męskości („I ain’t got time to bleed” to jeden z najlepszych one-linerów lat 80.), sprawdza się śmieszkowaty Shane Black i cała reszta ekipy. No i wreszcie Arnie… w jednej z najlepszych ról w swojej karierze. „Kupuję go” nawet w nieco bardziej dramatycznych scenach, kiedy dochodzi do konfrontacji pomiędzy nim, a Alem Dillonem. A problem akcentu został rozwiązany w sposób wprost błyskotliwy. Postać grana przez Schwarzeneggera nosi przezwisko Dutch. Przezwisko dwuznaczne, bo z jednej strony używane w stosunku do osób bardzo upartych, a z drugiej – do mężczyzn pochodzenia holenderskiego albo niemieckiego. Film nie ma czasu, by nam opowiadać o przeszłości bohaterów, ale jednym sprytnym zabiegiem rozbraja „akcentową bombę”.
Równie ważną rolę odgrywa w filmie muzyka i udźwiękowienie. Alan Silvestri stworzył jeden z najbardziej charakterystycznych motywów przewodnich kina lat 80. Nie da się go nucić, ale wystarczy usłyszeć kilka pierwszych sekund ścieżki dźwiękowej, by natychmiast przenieść się w sam środek polowania. Muzyka i dźwięk naprawdę ożywiają południowoamerykańską dżunglę. A efekty specjalne? Pewnie zasługiwałyby na osobny artykuł. Powiedzmy póki co tylko tyle, że są w większości wypadków praktyczne, kunsztowne, i że się ich nie nadużywa. Predatora widzimy rzadko, a w pełnej krasie – dopiero w trzecim akcie filmu. Ale warto na tę chwilę poczekać. I podziękować Jamesowi Cameronowi, bo choć palców przy tym filmie nie maczał, to ponoć on polecił McTiermanowi „modyfikację żuchwy” kosmicznego łowcy.
Zresztą, chyba nie ma co tu dużo gadać. Jeśli jeszcze filmu nie widzieliście, to postarajcie się to jak najszybciej nadrobić. Sequele można sobie odpuścić, ale na Forfitera… znaczy, tfu… na Predatora po prostu trzeba zapolować.
Predator (1987)
-
Ocena DaeLa - 9/10
9/10
„Równie ważna rolę odgrywa w filmie muzyka i udźwiękowienie.”
„Czytelnika FSGK może zainteresować ciekawostka z życia redakcji – otóż dokładnie w ten sposób witam się zawsze z SithFrogiem.”
Przyznać się, który to ten bardziej opalony? 😛
ciekawe jak sie witajo z innymi czlonkami redakcji
http://erinconroy.com/wp-content/uploads/2014/12/GC6.gif
“I ain’t got time to bleed” to jeden z najlepszych one-linerów lat 80.”
No właśnie. Jak to jest, że w tych starszych filmach nawet najbardziej głupkowate kwestie są takie dobre, a we współczesnych produkcjach budzą co najwyżej uśmiech politowania? To suchar i to suchar. W poważnym niby filmie. A mimo to jeden staje się klasykiem, po drugim chcemy się zabić własną pięścią.
Dobre pytanie. Pewnie na to wpływa cała masa czynników, ale jedna rzecz, która rzuca się w oczy to „timing”. W kinie lat 80. śmieszne teksty na ogół rozładowywały napięcie po jakiejś ostrzejszej akcji. To były żarciki, jakie bohater rzucał gdy już załatwił bad guya (albo właśnie zadawał mu ostatni cios). Więc jakoś współgrały z pragnieniem widza, żeby trochę odetchnąć. A w nowszych filmach to jest używane kompletnie bez pojęcia, czasem w samym środku scen, które mają być bardzo dramatyczne (początek Ostatniego Jedi to chyba najlepszy przykład).
Na odbiór żartu istotnie wpływają okoliczności, w których się go poznaje. Nie od dziś wiadomo, że bardziej bawią nas żarty opowiadane przez osoby przez nas lubiane. Do tego bardzo ważna jest oryginalność. Taki przykładowy tekst o bubblegum z They Live zapewne wówczas był zaskakujący, dziś by nie był. Tyle przeróżnych kryteriów wchodzi w grę, że da się znaleźć argumentację dla dowolnego stanowiska.
W artykule brakuje mi wspominki o alternatywnym zakończeniu.
„- Dlaczego jej nie zabił?
– Bo nie miała broni.”
Więc….? 😛
Dla mnie film jest dobry, ale nie aż tak dobry. Najbardziej nie pasuje mi scena ataku na komunistów, która według mnie jest przerysowana i przy obecnym standardzie słaba technicznie. Ot komandosi strzelają, a źli giną. Natomiast sceny z udziałem kosmity są świetne.
Według mnie 8/10
W byciu dzieckiem komuny fajne jest to, że filmami dzieciństwa są Predator, Aliens i The Empire Strikes Back a nie Avengers i Harry Potter 😉
Paryskiej? 🙂
nie jestem „dzieckiem komuny”, a predator jest moim filmem dziecinstwa a avengersow nawet nigdy nie ogladalem i nie zamierzam, i co na to powiesz? 😀
Fajna recka, ale mam kilka zastrzeżeń. Rzucam w pkt, dla przejrzystości.
1. Jak można pisać o aktorstwie w filmie i nie wspomnieć o Sonnym Landhamie?
2. Przejście od akcji do s-f byłoby super, gdyby nie opening ze statkiem Predatora. To od razu ustawiło gatunek i żadna ściema ze zwykłym akcyjniakiem już nie mogła zadziałać.
3. Uważasz, że trzeci 'Die hard’ był lepszy od dwójki? Nie mogę się zgodzić. Bdb trójce zabrakło tego klimatu osaczenia i osamotnienia McClane’a. No i to dwójka miała tą przepiękną (Holly!!!) sceną finałową na lotnisku.
#teamAlien
Fakt, Billy świetna postać. 🙂
„Trzy lata przed Predatorem dokładnie tego samego triku użył James Cameron w sequelu Obcego.”…….Obcy 2 miał premierę rok przed Predatorem.
Szkoda, że tak klimatycznych filmów się już nie kręci jak Predator 1987, Robocop 1987, Terminator 1984, Obcy 1979, Obcy 2 1986 czy Szklana pułapka 1988, Otchłań 1989 itp. To se ne vrati. Możemy jedynie oglądać te nieśmiertelne stare tytuły w co raz to lepszych jakościach – VHS, DVD, Blu-ray 1080p, a teraz 4K 🙂
Po prostu kiedyś filmy kręcili głównie dla widza,a dziś głównie dla pieniędzy.Przerost formy nad treścią.Obcy przymierze pokazał jak można spierd….nawet taką legendę.
Czy ja wiem. Już w latach 30′ i 40′ starali się przede wszystkim, by film zarabiały, a nie traciły. To nie instytucje charytatywne. Owszem kiedyś tacy mistrzowie kina jak Bergman, Fellini, Kurosawa, Tarkowski, Kubrick i reszta uzdolnionych reżyserów tworzyło kino ambitne, które mniej zarabia od rozrywkowego, ale w przypadku klapy finansowej, gdzie nawet nie zwraca się budżet każdy też pisałby, że film jest klapą mimo walorów artystycznych 🙂
Ja zaś mam wrażenie, że w latach 80-tych filmy, które miały zarabiać największe pieniądze kręcono tak, jakby adresowano je do 20-30 latków. No i pewnie dlatego tak podobały się ówczesnym dzieciakom 😉 Teraz coś co ma przynieść wielką kasę musi być trochę bezpłciowe, na pewno bezkrwawe i pozbawione choćby szczypty golizny, idealne dla 12 latka. Może tylko mam takie wrażenie ale jak oglądam kultowe filmy z lat 80-tych, to mam wrażenie, że one po prostu były „mocniejsze”, pod każdym względem.