Burt Reynolds to jedna z zasłużonych legend kina minionej epoki. Rozbłysł jako gwiazda westernowego serialu „Riverboat”, kilka lat później kontynuował swoją karierę w plenerach Dzikiego Zachodu już na dużym ekranie – chociażby w „100 karabinach”, gdzie stworzył duet z przepiękną Raquelą Welch, czy występ w roli tytułowej w klasycznym już dziś „Sam Whiskey”. Prawdziwy rozgłos przyniosła mu jednak rola w dramacie „Uwolnienie” – obsypanym nagrodami (m.in. nominacje do Oscara i Złotego Globu za Film i Reżyserię) filmie Johna Boormana z 1972 roku. Lata 70. to okres, kiedy Reynolds znajdował się na szczycie figurując na listach najbardziej dochodowych aktorów, będąc jednocześnie uznawanym za symbol męskości i seksu.
Najbardziej znany szerokiej publiczności jest chyba ze swoich kreacji Bandyty w „Mistrz kierownicy ucieka” oraz „Wyścig armatniej kuli” – dwóch serii komedii sensacyjnych, które – zwłaszcza ta pierwsza – cieszyły się ogromną popularnością na przełomie ósmej i dziewiątej dekady ubiegłego wieku. Później, w latach 90. kariera Reynoldsa wyhamowała. Można powiedzieć, że ze względu na swoją aparycję i status filmowej gwiazdy z pierwszych stron bulwarówek zamknął sobie drogę do ról ambitniejszych, pozwalających utrzymać się na szczycie kinematograficznego wykresu wiecznych zwycięzców. Podejmował też kiepskie decyzje zawodowe – dostał Złotą Malinę za „Striptease”, odsądzony od kiczu i taniej wulgarności thriller erotyczny z Demi Moore, która wówczas również zaczynała już rozmieniać swą karierę na drobne. Reyndols znalazł się w dołku, z którego wyciągnął go jeszcze na chwilę Paul Thomas Anderson oferując rolę producenta porno w głośnym „Boogie Nights” w 1997 roku. Za świetny występ Reynolds dostał nawet jedyną nominację do Oscara w karierze, jednak w ogólnym rozrachunku na niewiele się to zdało. Reynolds pozostaje na uboczu Hollywood, w mainstreamie gości incydentalnie.
Dlaczego streszczam w tym miejscu biografię tego niezwykłego aktora? Ano dlatego, że „The Last Movie Star” (lub jak kto woli „Dog Years” – tytuł wykonawczy produkcji) jest w zasadzie parafrazą jego biografii. Oglądając ten przejmujący dramat trudno oprzeć się wrażeniu, że Reynodls gra w nim samego siebie. Nazwisko zostało co prawda zmienione – głównym bohaterem jest niejaki Vic Edwards – jednak sama ścieżka fabularna ściśle wiąże jego losy z losami odtwórcy roli. A są to losy przejmujące i nacechowane dramatyzmem.
Vic Edwards żyje zamierzchłą przeszłością. Jest samotnym, zgorzkniałym i schorowanym tetrykiem, który wciąż uważa siebie za wybitnego aktora i gwiazdę kina. Czuje się niedoceniony i opuszczony przez wszystkich – od producentów filmowych, przez ponętne fanki, którymi zadowalał się w czasach młodości, aż po własną rodzinę, od której tak naprawdę sam się odwrócił. Zgorzkniały starszy pan, wywołujący jednak u widza odrobinę współczucia – głównie ze względu na świetną robotę wykonywaną przez Reynoldsa na ekranie. Vic co jakiś czas spotyka się z kolegą z dawnych, lepszych czasów (w tej roli kolejna dawna gwiazda – Chevy Chase, czyli komik i mistrz komedii znany z serii „W krzywym zwierciadle”) i razem próbują poprzez mało wyszukany dowcip i wspomnienia trzymać się przeszłości, jednocześnie ignorując czasy teraźniejsze.
Pewnego dnia do Vica przychodzi zaproszenie na festiwal filmowy poświęcony jego twórczości, podczas którego ma zostać mu wręczona nagroda za życiowe osiągnięcia. Festiwal jest daleko, bo w Nashville (Vic mieszka oczywiście w Los Angeles), ale nagrodę przyjęli wcześniej między innymi Al Pacino i Bobby DeNiro, więc po kilku dniach wątpliwości, Edwards decyduje się stawić na imprezie. Tam wszystko zostanie wywrócone do góry nogami, a główny bohater otrzyma okazję do dokonania retrospektywy innego rodzaju – przeglądu własnego życia prywatnego i swoich autentycznie życiowych osiągnięć. Przy okazji pomoże też zakompleksionej nastolatce Lily w uporaniu się z jej własnymi demonami związanymi z okresem dojrzewania i wchodzenia w dorosłość – w tej roli znana przede wszystkim z występów w serialu „Modern Family”, energiczna Ariel Winter.
„The Last Movie Star” jest z jednej strony filmem o starości, o odchodzeniu od niespełnionych ambicji i marzeń, o godzeniu się z konsekwencjami upływu czasu. Z drugiej jest też – dość oklepaną, trzeba przyznać – opowieścią o podróży w drugą stronę: wchodzeniu w dorosłość, budowaniu poczucia własnej wartości i pewności co do życiowych priorytetów, której często młodym ludziom brakuje. Całość została uwiarygodniona dobrze napisanymi dialogami, w których oczywiście bryluje Reynolds oraz elementami komediowymi, które nieinwazyjnie rozładowują napięcie. Zwłaszcza kilka jawnych odwołań do poprzednich kreacji Reynodlsa – w tym również do „Mistrza kierownicy…” potrafi zarówno przyprawić o uśmiech, jak i wywołać gorzką refleksję.
Nie będę ukrywał, że „The Last Movie Star” to film z rodzaju takich, które przemawiają do mnie z dużą siłą. Porusza poważny, życiowy temat i w moim przekonaniu robi to w sposób autentyczny. Nie ma znaczenia, że głównym bohaterem jest przywykły do luksusów i blichtru podstarzały celebryta – tę historię da się spokojnie zaadaptować do życiorysu przeciętnego zjadacza chleba. Została opowiedziana w sposób ujmujący, z dużym wyczuciem, którego w życiu nie spodziewałbym się po osobie reżysera – Adama Rifkina.
Rifkin jest specjalistą od mało zajmujących (by nie powiedzieć – idiotycznych) komedii, który gatunku dramatycznego spróbował do tej pory tylko raz („Night at the Golden Eagle”) i to z niespecjalnym skutkiem. Dotychczas najbardziej zasłynął eksperymentalnym „Look” – thrillerem nakręconym w formacie sekwencji z kamerek obserwacyjnych oraz… żenującą ekranizacją poezji spod ręki Charliego Sheena (serio!) – „Tale of Two Sisters”. Tym razem jednak mu się udało – wiele wskazuje na to, że sam jest wielkim fanem Burta Reynoldsa, bo do recenzowanego tytułu napisał również scenariusz.
Jeżeli chodzi o historie spod znaku dorastania i dojrzewania, w ostatnim czasie nie widziałem lepszego przedstawiciela od „The Last Movie Star”. Film posiada kilka wad, z których największą chyba jest jednak wątek młodej Lily, wyciągnięty gdzieś ze stron podręcznika dla scenarzysty „teenage movies”. Oklepany i banalny, ale mimo wszystko zdający egzamin jako tło dla głównej, melancholijnej historii, która ma potencjał, by poruszyć serca widzów. Zwłaszcza w końcówce, która mimo że przewidywalna, oddaje nieuchronność upływającego czasu. I daję nadzieję, że bez względu na to, w jakim znajdziemy się momencie życia – najlepsze być może wciąż jeszcze przed nami.
Ostatnia gwiazda kina (2017)
-
Ocena Pquelima - 7/10
7/10
„od producentów filmowych, przez ponętne fanki, którym zadowalał się w czasach młodości”
thx
„Zwłaszcza w końcówce, która mimo że przewidywalna, oddaje nieuchronność upływającego czasu. I daję nadzieję, że bez względu na to, w jakim znajdziemy się momencie życia – najlepsze być może wciąż jeszcze przed nami.”
czy to nie spoiler? 😛
Przyjemne kino. Reynods autentyczny i bardzo dobry, szkoda zapomnianego gwiazdora. Pani Winter wredna i zlosliwa, do tego przerysowana jak na moj gust, ale nie zyje w USA, wiec nie wiem na pewno.
Chociaz, jezeli portret typowego, przecietnego nastolatka ktory wystepuje w wielu nowych filmach jest autentyczny, to chyba pora umierac… straszni, roszczeniowi, nijacy,n niemajacy nic do powiedzenia, a co najgorsze wszyscy sa z jakiegos powodu bardzo nieuprzejmymi ignorantami i chamami.
Film na pewno do obejrzenia, ale zostalo po nim wiecej smutku niz radosci. 7 zasluzone.
nie umieraj, nie warto dla nastolatkow 🙁
Pq a kiedy kolejne części biografii Kubricka? Fani czekają.
+1
Ja także czekam.
Niestety nie mogę obiecać, Wrzesień jest dla mnie bardzo trudnym miesiącem więc wolę nie deklarować niczego konkretnego. Przepraszam wszystkich oczekujących!
Właśnie dzisiaj umarł. ;/ Kojarzyłem go jako playboya dawnych lat, a mimo to wątpię, że obejrzałem z nim jakiś film. Tym bardziej będę zmotywowany, żeby znaleźć czas na „Last movie star”. Zawsze się sprawdza, że to, co polecacie nigdy mnie nie zawodzi.
Ale żeś trafił z tą recenzją…
Rest in Peace [’]
Teraz ten film nabral innego znaczenia…
Wielka szkoda! Właśnie zagrał w kilku filmach i to w pierwszym planie, miałem nadzieję, że poradził sobie z chorobą serca i jeszcze powróci na duży ekran w wielkiej produkcji…
Tym bardziej zachęcam do obejrzenia „The Last Movie Star”, który faktycznie nabiera nieco innego wydźwięku z tą świadomością. Znacznie smutniej będzie teraz oglądać ten film.
Ale z drugiej strony – to jednak Wielka Rzecz, żegnać się z widzami między innymi taką rolą. Jedna z najlepszych w ostatnich dziesięcioleciach, być może jedna z najlepszych w karierze.
„odsądzony od kiczu i taniej wulgarności thriller”.
Piekny film! Polecam wszystkim niezdecydowanym! Po obejrzeniu nie ma czego zalowac!