Wielokrotnie w swoich tekstach powtarzałem, że jestem fanem gatunku noir. Wszelkiego rodzaju „nułarowskie” wycieczki twórców filmowych – czy to w detektywistycznym kryminale, czy w sztafażu dramatu psychologicznego, zawsze oddziałują na mnie w sposób gwarantujący przyjemność z seansu.
Jest w tym pewna logika, związana ze strukturą gatunku – „noir” to w gruncie rzeczy skondensowana do minimum recepta na dzieło uniwersalne, zrozumiałe dla większości odbiorców, a przy tym – dające się zaadaptować do wielu zróżnicowanych filmowych opowieści. Weźmy pod uwagę choćby najczęstsze elementy konstytuujące gatunek: bohater stający naprzeciw tajemnicy, wędrówka ukazująca rozwiązywanie głównego wątku, tragiczna dla losów bohatera postać kobieca i częsty, choć nieobowiązkowy, mroczny klimat skąpany w strugach padającego deszczu. W ten sposób można zarówno opowiedzieć historię Harry’ego Pottera, jaki i mitycznego Odyseusza.
Myślę, że nie jest więc niczym dziwnym, że hasło „noir” wywołuje w moim przypadku podobne reakcję, co zapach miodku u Kubusia Puchatka. Zawsze staram się zagłębić w przedmiot opatrzony ową etykietą. Zwykle kończy się to bolesnym rozczarowaniem, chociaż bardziej w pamięci zapadają te chwile (i tytuły), które udanie adaptują gatunkowe założenia i sprawiają przyjemność podczas seansu.
Właśnie o takowym przypadku, śmiało wykraczającym poza standardową definicję produkcji „udanej”, chciałbym dzisiaj opowiedzieć. Chodzi o film, który swego czasu był jednym z moich największych pozytywnych zaskoczeń, momentalnie stał się jednym z ulubionych tytułów i otrzymał wieczną rezerwacje miejsca na moim twardym dysku. W „prestiżowym” folderze nazwanym „OMT”, czyli „one more time”.
Zaiste, jest to film nietuzinkowy. Dopatrywano się w nim nawiązań do filozofii platońskich i sokratejskich, a także symboliki wyjętej z mitologii greckiej. Jeżeli zaś chodzi o samą kinematografię, to na pierwszy rzut oka widoczne są w nim wpływy legendarnego „Metropolis” z 1927 roku, a także inspiracje opisywanym już tutaj przeze mnie „Brazil” Terry’ego Gilliama. Przytaczany tytuł, miał też stawiać fundamenty pod nadchodzącą rewolucję filmową, której piewcą został wydany rok później „Matrix”. Fundamenty te można rozumieć zresztą dosłownie, bo obie produkcje filmowano w australijskim studiu Foxa i część powstałej na potrzeby „Mrocznego miasta” scenografii rzeczywiście została wykorzystana przez Wachowskich do stworzenia cyberpunkowego hitu z Keanu Reevesem.
Film, którego reżyserem jest autor m.in. „Kruka” oraz kilku innych, wartych uwagi produkcji – uważany za niespełnionego hollywoodzkiego wizjonera Alex Proyas. Reżyser jest też współscenarzystą – fabułę napisał razem z Lemem Dobbsem, dla którego jest to jedno z największych osiągnięć w karierze, oraz z Davidem Goyerem – gościem, który podarował światu trylogię Blade’a, nolanowskie wcielenia Mrocznego Rycerza, a także… kilka części serii gier komputerowych spod marki „Call of Duty”. Goyer to globalny gigant w kategorii scenariuszy, doświadczony i uznany specjalista, który swego czasu przyznał, że najwięcej radości sprawiała mu właśnie współpraca z Alexem Proyasem.
Efektem owej współpracy jest oczywiście „Mroczne miasto”. Film z 1998 roku, którego w oczach krytyki nie prześcignął nawet kultowy już dzisiaj „Armageddon” – w 1999 oba tytuły otrzymały ex-aequo prestiżową nagrodę Saturna, za najlepszą produkcję Sci-Fi. Tytuł dzisiaj nieco anonimowy, niesprawiedliwie zapomniany i często pomijany w zestawieniach najlepszych produkcji lat 90. O czym opowiada „Mroczne miasto”? Oddajmy na chwilę głos niezwykle rozbudowanemu hasłu na polskiej Wikipedii:
Film opowiada historię mężczyzny, który po nocy spędzonej w hotelu, budzi się nie wiedząc kim jest. W swoim portfelu znajduje dokumenty na nazwisko John Murdoch. O północy wszelki ruch w mieście zamiera…
I to by było na tyle.
Prawdę mówiąc – to wszystkim nieznającym recenzowanego tytułu polecam właśnie w tym momencie przerwać lekturę i film obejrzeć. Tak właśnie było ze mną – powodowany namiętnościami obejrzałem go wiedząc jedynie, że jest to klimatyczny S-F z łatką „noir”, a głównego bohatera gra lubiany przeze mnie Rufus Sewell. Po seansie byłem w ciężkim szoku i pod ogromnym wrażeniem. Z dwóch powodów.
Powód pierwszy – atmosfera, którą można nie tyle kroić nożem/taskiem/siekierą, co spokojnie włożyć do maszynki i przemielić, tworząc przepyszne kinematograficzne kotleciki mielone z klimatem. Tytułowe „miasto” jest tutaj naprawdę „mroczne” – pozbawione promieni słonecznych, zbudowane niczym wielopłaszczyznowa machina, czy też kostka rubika, której poszczególne elementy to zespalają się ze sobą, to rozszerzają odsłaniając kolejne, tajemnicze konstrukcje i wnętrza. W wiele elementów scenografii wpisany jest motyw poruszających się wskazówek zegara i trudno nie odnieść wrażenia, że cały świat przedstawiony to tak naprawdę precyzyjnie skonstruowany mechanizm. Mechanizm opresji, w którym bohaterowie nie zdając sobie z tego sprawy, pełnią rolę trybików służących przerażającej machinie.
Klimat potęguje znakomita muzyka – dudniąca i dynamiczna gdy jest to potrzebne, ambientowa i niepokojąca od pierwszych scen przebudzenia głównego bohatera. Świetne, działające na nerwach kompozycje, które – zamiast opisywać – lepiej jest w tym miejscu po prostu przytoczyć:
Dodam jeszcze, że na soundtracku znalazły się dwie absolutnie zachwycające piosenki w wykonaniu Anity Kelsey. Pierwsza z nich, „The Night Has a 1000 Eyes” jest świetnym wprowadzeniem do nostalgicznego klimatu wybijającego się w kilku momentach seansu. Druga to klasyk tańca towarzyskiego – ponadczasowa rumba cha-cha „Sway”, zaśpiewana z dużym wyczuciem.
Znakomite wrażenie robi również składająca się na wspomniany wyżej „mechanizm miasta” scenografia, która w całości została stworzona w studio. Pod względem technologicznym „Mroczne miasto” bywa nazywane ostatnim filmem S-F, w którym dla osiągnięcia założonego przez twórców efektu skali, zastosowano rzeczywiste konstrukcje. Stanowi on pewnego rodzaju klamrę zamykającą ten – nieskalany rozbudowanym, komputerowym CGI – rozdział w historii kina i trzeba przyznać, że jest to klamra zaprojektowana i zrealizowana z rzemieślniczym kunsztem. Wydany rok później „Matrix” zabrał kinematografię w krainę wirtualnych snów – wizualnego efekciarstwa i „bullet-time’ów”. Nie twierdzę, że ten postęp jest godnym potępienia, negatywnym zjawiskiem, niemniej – bardzo dobrze się stało, że zanim się dokonał, mogliśmy zobaczyć rewelacyjnie zaprojektowane „Mroczne miasto”.
Drugi z powodów, dla których darzę produkcję Proyasa szczególnym afektem, jest scenariusz. Czerpie on pełnymi garściami z gatunku „noir”, stawiając głównego bohatera przed zagadką związaną z człowieczeństwem, filozofią bytu oraz poszukiwaniem własnej tożsamości. Tajemnica jest zbudowana w oparciu o strukturę odwróconej piramidy – odkrywanie poszczególnych jej części odsłania rzeczywistą skalę problemu, z jakim mierzy się John Murdoch. Rufus Sewell zaprezentował się tutaj bardzo wiarygodnie, co uwydatniły znakomite umiejętności panowania nad mimiką i emocjonalne środki wyrazu, po które aktor sięgnął z podziwu godną konsekwencją. Protagonista szybko zdobywa sympatię widza swoim nonkonformizmem i poszukiwaniem odpowiedzi na trudne pytania. Co istotne, w żadnym momencie nie mamy tutaj wrażenia sztuczności i niebezpiecznych uproszczeń. Podejmowane przez Murdocha decyzje wydają się bardzo naturalne, a nieufność w stosunku do innych – w tym nawet do własnej żony (magnetyzująca Jennifer Connelly) – wydaje się ze wszech miar uzasadniona.
Film zabiera widza w podróż, której pierwszym przystankiem jest pobudzająca refleksja: „coś” w tym przedstawionym świecie jest bardzo nie w porządku. To bardzo udany zabieg, pozwalający połączyć motywację bohatera z uwagą oglądającego jego perypetie odbiorcy. Podróżując po „Mrocznym mieście”, razem z Murdochem analizujemy zastanawiające dziwactwa i specyfikę niecodziennego środowiska, w którym się znalazł. Grozę wywołują spotkani w kilku scenach Obcy (w oryginale – „Strangers”), których rola bardzo długo pozostaje niejasna, choć od początku nie mamy wątpliwości co do ich niebezpiecznych zamiarów.
Kluczową postacią w pewnym momencie staje się również doktor Paul Schreber (Kiefer Sutherland), który ewidentnie mierzy się z wewnętrznym dylematem natury moralnej, do tego sprawia wrażenie osoby odpowiedzialnej za cały, rozwiązywany przez Murdocha, galimatias. Pierwsza połowa filmu to prawdziwie porywające, kapitalnie zaprojektowane kino S-F z wielką zagadką w tle. Niestety, tak wysoki poziom podyktowany od początku seansu, nie wytrzymuje zderzenia z akcją zaprezentowaną już po rozwiązaniu głównej zagadki – ostatnie pół godziny „Mrocznego miasta” bardzo zbliża je do standardowego kina sensacyjnego spod znaku twardej fantastyki naukowej.
Jest to jedyny wyraźny minus omawianej produkcji, który z każdym kolejnym obejrzeniem staje się nieco wyraźniejszy. W moim przypadku nie zmienił jednak ogólnej oceny dzieła. Niewiele znam bowiem filmów, które zabrały mnie w podróż tak porywającą i zagadkową jednocześnie. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy to genialny „Truman Show”, którego z pewnością jeszcze uczynię tematem jednego z tekstów dla FSGK. W „Mrocznym mieście” ciężar rozłożony został w innych aspektach: zamiast paszkwila na możliwości współczesnych mediów masowych, otrzymaliśmy znakomicie zaprojektowany, typowo rozrywkowy film z dreszczykiem, którego dalszy plan zdradza niemal filozoficzne zacięcie twórców.
Zaprezentowana w „Mrocznym mieście” konstrukcja rzeczywistości oparta na wyzysku i manipulacji całym społeczeństwem, może zostać odczytana jako swoista „ekranizacja” platońskiej alegorii o jaskini, której mieszkańcy nie zdają sobie sprawy, iż w istocie ich egzystencja jest jedynie odbiciem lepszego „prawdziwego” bytu. Jest w „Mrocznym mieście” coś z uniwersalnego – choć mocno przerysowanego na potrzeby gatunku – motywu filozoficznego mówiącego o pozorności wszelkich działań, o życiu, które polega na odgrywaniu z góry zaplanowanych ról, na które nie mamy żadnego wpływu. Na szczęście, te egzystencjalne nuty stanowią jedynie dodatek do warstwy wierzchniej, która – zgodnie z kanonem „noir” – jest bardzo przystępna i zapewnia nieco ponad półtorej godziny solidnej rozrywki z dreszczykiem.
Nie znajduje żadnego powodu, dla którego Szanowni Czytelnicy mogliby sobie ten film odpuścić. Jest świetną klamrą gatunkowego S-F, pasjonującą opowieścią z zagadką w tle, a przede wszystkim: jednym z najlepszych filmów „noir”, jaki zaserwowano nam od czasów „Chinatown” Romana Polańskiego.
Mroczne Miasto (1998)
-
Ocena Pquelima - 9/10
9/10
[W “prestiżowym” folderze nazwanym “ONT”, czyli “one more time”]
tez mam taki folder ale inne rzeczy w nim trzymam 😛
„ostatnie pół godziny “Mrocznego miasta” bardzo zbliża się go standardowego kina sensacyjnego”
do
„Jest w “Morcznym miescie” coś z uniwersalnego”
zawsze niezawodny. dziękuje 🙂
Po ostatnich filmach to gigant Goyer zyskał raczej miano superpartacza.
W komentarzu na fw napisałem, że ’13 piętro’ lepsze. Zawsze mnie wnerwia gadanie, że to filmy lepsze od 'Matrixa’. To kompletnie inna skala! Nie wiem, do czego to porównać… Może ujmę to tak, że 'Mroczne miasto’ to mieścina, 'Matrix’ to cały świat.
Matrix u mnie też miałby 9. Ciekawa koncepcja świata i równie dobry, choć zupełnie inny klimat noir.
Zgoda, że to dwa zupełnie inne filmy. Podobieństwa są pozorne (chociaż na pierwszy rzut oka bardzo bliskie), ale już zastosowane środki wyrazu różnią się diametralnie. Nie sposób obiektywnie rozstrzygnać, czy lepszy jest ciężki klimat Dark City, czy wyniesione do rangi sztuki efekciarstwo i efekty specjalne „Martixa”. Kwestia gustu.
Np wg mnie „Trzynaste piętro” to jednak półka niżej. Bardziej mnie nużył gdy go oglądałem, a Dark City zadziałał porywająco.
Chyba kiedyś muszę obejrzeć oba 'matrixowe prequele’. Dla porównania.
Podobieństwa są… To tak jakby pisać, że 'Star warsy’ zrzynają z 'Ukrytej fortecy’. Nie chodzi mi o sceny akcji. Chodzi mi o sam koncept świata, który jest ściemą. Proyas opisał fikcyjne miasto. Wachowscy zrobili film o tym, że cały świat to fikcja, a widz mógł w to uwierzyć.
Nawiązując do własnego komentarza: po pierwszym seansie 'Matrixa’ dotykałem rzeczy, by się upewnić, że są prawdziwe. Po 'Dark city’ nic takiego mnie nie zastanowiło. Wiedziałem, że to 'tylko film’.
To nie bullet timy, stroje i nokie sprawiły, że 'Matrix’ to arcydzieło. Tylko ten fatalizm, wiarygodność i wizja przegranego przez ludzi świata.
Jak dla mnie to ta wizja przegranego swiata przez ludzi byla lepsza w Terminatorach. Zwlaszcza w trojce sama apokalipsa wywolywala duze wrazenie, swiadomosc ze bohaterom sie mimo wszystko nie udalo byla najmocniejsza rzecza w tej czesci (ogolnie nie zgadzam sie z powszechnym hejtem na t3, kolejne czesci tez pokazaly ze moglo byc znacznie gorzej).
Matrixa zawsze mialem za popis efekciarstwa, to mi w nim mocno imponnowalo, a nie przepis na swiat I fatalizm. Ten byl pomyslowy, owszem, ale daleko mi bylo do dotykania scian i wyginania lyzek 🙂
bo Matrix był oparty na myśli o zastanej rzeczywistości. Dokładniej: był sprytnym pomysłem, że oto wszystko co znamy dookoła jest iluzją.
„Mroczne miasto” rzeczywistość kreowało. Nie wiem, czy da się rozsądzić, które z tych założeń wymaga więcej wysiłku.
Dla mnie „Matrix” to sprytnie pomyślany pomysł, który skopano doszczętnie w kolejnych częściach. „Mroczne miasto” to przerażająca fantasmagoria. Oba robiły świetne wrażenie, ale w przypadku pierwszego filmu nie umiem zapomnieć o sequelach.
Ale tak jak zawsze powtarzam: moje zdanie, moja dupa. Tutaj dyskutujemy sobie o gustach i guścikach, przecież każdy z nas ma inne.
O kolejnych częściach nawet nie ma co pisać. Może to i spoko zabawa, ale ja pisząc o 'Matrixie’ mam na myśli TYLKO jedynkę.
Pod pierwszym zdaniem twojego komentarza podpisuje się oboma rękami.
Gadanie pt. 'de gustas…’ też mnie wnerwia 🙂 Wiadomo, że każdy gust jest inny, ale co z tego? Ja tam wolę polemizować z kimś o innej opinii, bo to więcej daje.
Obejrzane. I jestem w szoku, ze go nie znalem!
Przeciez Matrix to chamska zrzynka z Dark City!
Jakie tam roznice w swiecie PQ, tutaj sie nawet scenariusz zgadza i niektore sceny zywcem przeniesione przez Wachowskich:
– glowny bohater ktory ma zdolnossci ksztaltowania swiata i umie dostrajac (u Wachow- programowac)
– ludzie jako niewolnicy sluzacy obcym (u Wachow – maszynom, nawiasem mowiac koncept obcych I filozoficzny ton Mrocznego miasta znacznie ambitniejszy)
– modyfikowanie rzeczywistosci
– latanie najpotezniejszych
– nawet ostateczny pojedynek i scena z zatrzymaniem noza tez zerznieta, tylko w Matrixie zrobili pocisk zamiast noza :p
Po obejrzeniu filmu Proyasa Matrix stracil w moich oczach dobre kilka punktow. Dark City>Matrix.
I szkoda, ze tekst nie poszedl w te strone, bo mozna bylo np przeanalizowac jak bardzo bezczelnie Wachowskie podpierniczyly co fajniejsze pomysly Proyasowi.
Bullet time tez byl 🙂
Z tymi podobieństwami to jednak nie sposób rozsądzić. Scenariusze obu filmów były gotowe na długo przed rozpoczeciem zdjęć, a jeden rok przerwy w dystrybucji filmowej to praktycznie żadna różnica.
Także dzisiaj trochę ciężko jest jednoznacznie – i bez pogrzebania w źródłach – stwierdzić, kto od kogo ściągał 🙂
„Sway” to generalnie klasyczna chacha ale niewiele się pomyliłeś ponieważ Anita Kelsey zwolniła tempo do rumby.
Poza tym świetny tekst! Filmy, które rezenzujesz zdecydowanie warto obejrzeć.
Czekam na kolejne.
serdecznie dziękuję za merytoryczną poprawkę i dobre słowo. polecam się na przyszłość!
Rumba jest bardziej romantyczna i pewnie dlatego pasowala do filmu. A zaspiewana jest ladnie, ale mam wrazenie ze na sciezce soundtracku jest ta Pani Kelsey, a w filmie chyba Jennifer Connelly spiewa.
ziemia jest płaska lol
A film zajarzysty, szkoda że ma tak mało rozgłosu