James Bond po wybitnym „Casino Royale” dostał zadyszki i rozmienił się na drobne. Jason Bourne próbował powrócić w chwale, ale zamiast wielkiego „bum” wielbiciele szpiegowskiego kina akcji usłyszeli najwyżej niemrawe „pyk”. Na polu bitwy ostał się jeno Ethan Hunt, który tanio skóry sprzedać nie zamierza.
Po raz szósty bohater grany przez Toma Cruise’a, razem ze swoimi ziomkami z Impossible Mission Force stawi czoło globalnej zagładzie. Tym razem – zgodnie z „Fallout” w tytule – trzeba będzie posprzatać bałagan powstały po akcji z poprzedniej odsłony serii („Rouge Nation”). Niebezpieczny terrorysta Solomon Lane (Sean Harris) został ujęty przez Hunta, ale grupa ekstremistów związanych z Lanem nadal próbuje doprowadzić do zburzenia światowego porządku. W pościg za Apostołami (bo tak się nazwali) ruszy nie tylko dzielny Ethan z Benijm (Simon Pegg) i Lutherem (Ving Rhames). W intrygę wmiesza się powracająca Ilsa Faust (Rebecca Ferguson), a ze strony rządu USA bohaterów z IMF pilnować będzie August Walker (Henry Cavill).
Szósta misja niemożliwa to uczta dla fanów kina akcji. Uczta przez wielkie „U”. Ogromne „U”! Zdjęcia potrafią złapać za żuchwę i cisnąć nią z impetem o podłogę. Szerokie kadry pokazujące lokacje, w których Hunt wykonuje swoje popisy (od Berlina przez Paryż po środkową Azję) swoją urodą biją na głowę zdjęcia z o wiele ambitniejszych produkcji. Nawet to jednak blednie w zderzeniu ze scenami kaskaderskimi.
„MI: Fallout” zawiera w sobie genialne sekwencje filmowe. Takie, które zapewne będą używane jako wyznacznik jakości na zajęciach dla przyszłych reżyserów i operatorów. Mamy tu jeden z najlepszych pościgów na piechotę, doskonały pościg motocyklowy, trzymający w napięciu pojedynek śmigłowców i jeszcze kilka innych scen, których nie będę tu opisywał dokładnie, bo po prostu trzeba je zobaczyć na wielkim ekranie. Jak to u perfekcjonisty Cruise’a na planie – CGI nie jest mile widziane, dlatego wszystko wygląda realistycznie i… obłędnie. Oczywiście realizm nie jest stuprocentowy, bo wiadomo, że główni bohaterowie są (tradycyjnie dla serii) niezniszczalni. Dla mnie wisienką na torcie jest znana ze zwiastunów bójka w pewnej toalecie. Czapki z głów. To jest najlepsza scena walki wręcz jaką widziałem w ostatnich latach.
Duża w tym zasługa Cruise’a, ale też zatrudnienie Superma… eee… Henry’ego Cavila okazało się strzałem w dziesiątkę. Walker to brutalny agent CIA, który uważa, że każdy problem można rozwiązać waląc kogoś pięścią w łeb. Stanowi dobrą przeciwwagę dla Hunta lubiącego (przynajmniej podczas planowania) chirurgiczną precyzję. Między chłopakami pojawia się rywalizacja, ale jednocześnie żaden z nich nie pozostaje w cieniu drugiego. To sztuka nie dać się zepchnąć na drugi plan przez Cruise’a w filmie będącym jego wizytówką i (najwyraźniej) oczkiem w głowie. Najśmieszniejsze jest to, że udział Cavila w „Fallout” kosztował majątek na CGI… inną wytwórnię (WB/DC). Słynna sprawa cyfrowo usuwanych wąsów Henry’ego przeszła już do historii Hollywood.
Sam Tom, że tak powtórzę już tradycyjnie, jak przy każdej kolejnej premierze „Mission Impossible” nadal jest w formie, nadal popisuje się niesamowitą kondycją i nadal sprawia wrażenie, że to mu zwyczajnie sprawia frajdę. Widz to czuje i bawi się razem z najjaśniejszą gwiazdą serii. To zresztą kolejny talent Cruise’a. Przez lata dobierał sobie sprawdzonych i świetnych partnerów (i świetne partnerki) na ekranie. Simon Pegg i Ving Rhames tradycyjnie stanowią świetne uzupełnienie zespołu IMF i dokładają humor tam, gdzie trzeba trochę poluzować napięcie. Rebecca Ferguson wypadła fantastycznie już w „Rouge Nation”, tutaj tylko potwierdza, że pasuje do serii idealnie. Ba, zaryzykowałbym stwierdzenie, że od strony warsztatowej jest w „Fallout” zwyczajnie najlepsza.
Fabuła jest jaka jest i tyle. Wiadomo, że tego typu filmy akcji używają opowiadanej historii jako pretekstu do pokazywania kolejnych walk i pościgów. W najnowszym „Mission Impossible” jest podobnie. Na plus zaliczam całkiem sporą ilość nawiązań do poprzednich odsłon. Jeśli ktoś widział i pamięta – na pewno doceni, bo jest tego sporo. Na minus – rozłożenie akcentów i ilość „poziomów” intrygi. Wiem, że znakiem rozpoznawczym serii są maski-twarze używane do wyprowadzania oponentów w pole, ale mam wrażenie, że „Fallout” ma w swoim rękawie o jeden-dwa momenty kulminacyjne za dużo. Kiedy dochodzimy do ostatniego aktu, akcja – mimo, że efektowna – jest już trochę nużąca.
„Mission Impossible” przypomina mi to trochę kolejne części „Szybkich i wściekłych”. Z częścią numer cztery i pięć tchnięto w skostniałą wizję trochę życia. „Fallout” bierze franczyzę na warsztat i wszystko robi trochę mocniej, bardziej, jednocześnie nie popadając w absurd ani we wtórność. Ode mnie film dostaje siedem punktów, bo końcówka zrobiła swoje, ale fani serii i generalnie kina akcji mogą spokojnie dopisać przynajmniej jedno oczko.
Mission: Impossible - Fallout (2018)
-
Ocena SithFroga - 7/10
7/10
Zandberg nie zabroni, ale opodatkuje 😀
Jasne, ale opodtkuje tak, że bogaty już nie będzie bogaty 😉
„Nie chcę się powtarzać, ale scena w bójki w toalecie”
Poprawione.
„jako pretekstu do pokazywania kolejnych walki i pościgów”
Dzięki za czujność!
Jak oceniasz poprzednie epizody Mission: Impossible? Czy Fallout to szczyt serii, gdzie przy następnej części będzie czuć przesyt i brak pomysłu? Poprzeczka będzie zawieszona zbyt wysoko?
Z poprzednich uwielbiam jedynkę. Dwa i trzy spoko. Ghost Protocol bardzo lubię i Rogue Nation jest ok.
Fallout umieściłbym w pierwszej trójce z GP i jedynką.
A co do kolejnej odsłony – zależy co wymyślą. Wydaje mi się, że od strony scen akcji – wystarczy, że utrzymają poziom, natomiast na pewno fajnie by było wrócić do tej szpiegowskiej otoczki. Teraz zeszła na dalszy plan, a jak się obejrzy dziś jedynkę to tam jednak było tego więcej i bardziej z sensem.
Trójki od ulubieńca fsgk Abramsa pewnie nie przebije. Najlepsza część. Żarcik polityczny średnio mi do tej recenzji pasuje.
Ja nie przepadam za trójką 😛 Jest ok, ale tak doskonale nijaka, że prawie zapomniałem o czym była 😉
Dowcip nie miał pasować do recenzji 😛
Do recenzji nie pasuje, do niczego innego też nie. Ergo: polityce na fsgk mówimy stanowcze nie!
Trójkę lubię za konkret i realizm. Była dla MI tym, czym Casino Royale dla serii o Bondzie.
Realizm w MI brzmi trochę groteskowo, ale wiem o czym mówisz. Ja trójkę lubię trochę. Głównie za P. S-H w roli tego złego.
Realizm w 007 przed Casino Royale też brzmiał groteskowo.
Phillip Seymour Hoffman genialny. Moment, gdy daje łupnia Huntowi w tym pokoju do dla mnie no. 1 całej serii, nawet skok przed śmigłowcem z jedynki przegrywa 🙂
Genialny aktor, WIELKA strata. Nikogo w ostatnim czasie nie było mi tak żal, jak jego.
Zgadzam się, że wielka. Dla mnie jeszcze Heath Ledger, bo Philip S-H chociaż zdążył pokazać swój geniusz w pełni (a kto nie widział jego roli w „Bez skazy” (Flawless) ten trąba. Ledger dał kilka obiecujących ról, pokazujących jak duży ma potencjał, potem był najlepszy Joker w historii i… śmierć. Ech…
Najgorsza jest dwojka – od pana Woo, z tymi wzystkimi przebitkami na twarze bohaterow, wazniejsze przedmioty czy gesty i zoomami podkresslajacymi na co widz ma zwrocic uwage. Pretensjonalnosc do kwadratu, kompletnie niedzisiejszy jest ten film:)
No tak, tego to chyba nikt nie kwestionuje. I jeszcze to slow motion wszędzie i wybuchy i… gołębie 😀
Dobrze napisana recenzja. Zdecydowanie zachęciła mnie do tego, żeby się udać do kina. ( Chociaż bez niej pewnie też bym poszła, bo lubię serię MI 😛 )
Zdecydowanie się z Tobą zgadzam, że MI:I i MI:GP to najlepsze części, zawsze chętnie do nich wracam. Nawet ostatnio odświeżyłam sobie całą serię. 🙂
Hmm.. może teraz czas na odświeżenie Bonda 😀 SithFrog jak myślisz, warto? 😛
Nie mnie pytać Amelié, nie jestem odpowiedni do komentowania. Bondy dzielę na trzy kategorie:
1. Wybitne Casino Royale
2. Bondy, które da się zmęczyć
3. Bondy, których nie jestem w stanie obejrzeć na raz
Po prostu jakoś nigdy mnie ta seria nie kupiła. Doceniam jej wkład w rozwój i generalnie historię kina akcji, ale to nie moja bajka. Jakoś nie czułem tam autoironii, a na serio tego się obejrzeć nie da. Zresztą, wielu zaprzysiężonych fanów Bonda nie cierpi Casino Royale, a ja dałbym 10/10 więc wszystko się zgadza. Zdecydowanie bardziej wolę Bourne’a 1-3.