Niespodziewany sukces w roli debiutującego reżysera może stanowić zarówno przepustkę do wielkiej sławy, jak i klątwę, która ciąży na jego kolejnych dokonaniach. Duncan Jones nie dość, że urodził się jako syn legendarnego muzyka, to jeszcze zadebiutował kultowym „Moon”, dzięki czemu z miejsca stał się bardzo gorącym nazwiskiem w Hollywood. Po dwóch romansach z kinem mainstreamowym, reżyser postanowił zrealizować film swoich marzeń, który od dłuższego czasu krążył po Fabryce Snów jako scenariusz-widmo. Dopiero Netflix, ze swoją specyficzną polityką wydawania filmów nieoczywistych i po prostu dziwnych, dał zielone światło projektowi, który wzorem Anihilacji wzbudził bardzo mieszane uczucia wśród widzów, a wśród krytyków wręcz potępienie. Czy słusznie?
Fabuła krąży wokół dwóch, pozornie niepowiązanych ze sobą wątków, dziejących się w stosunkowo niedalekiej przyszłości w Berlinie. W pierwszym niemy barman poszukuje swojej partnerki, która zaginęła nagle i bez śladu. W drugim obserwujemy dwóch amerykańskich żołnierzy, którzy zdezerterowali z armii, pracują dla rosyjskiej mafii i szukają sposobu na opuszczenie miasta. Dopiero w końcówce okazuje się, że historie tych postaci są ze sobą ściśle powiązane.
Niewątpliwie jeszcze jednym bohaterem uczyniono futurystyczny Berlin. Na pierwszy rzut oka oczywiste są tu nawiązania do Łowcy androidów, czyli latające samochody, wielkie neony i monumentalne budowle. Niestety ta wizja przegrywa zarówno ze swoim protoplastą, jak i jego ubiegłoroczną kontynuacją, które wizualnie były dopieszczone do granic możliwości. Berlin przyszłości natomiast jest po prostu ładny dla oka, ale brakuje mu oryginalności i tego dotyku prawdziwego artysty od tworzenia dekoracji. Widać też niezbyt wielki budżet. Tym niemniej, nie powinna widza zwieść ta pozorna nijakość. Żeby docenić Bez słowa, trzeba (nie)stety znać chociaż trochę biografię Davida Bowiego. Artysta w drugiej połowie lat siedemdziesiątych przeprowadził się z Los Angeles do Berlina Zachodniego i mieszkał oraz tworzył tam przez kilka lat. Tam też wychowywał się pod okiem niani Marion Skene mały Duncan. I ten podzielony murem Berlin, pełen najdziwniejszych wykolejeńców, artystów, gejowskich klubów, powojennych ran i twórczego fermentu został moim zdaniem przeniesiony w przyszłość. Jeśli patrzeć pod tym kątem, cały film jest fascynującą podróżą do kulturowego tygla, jakim jest retro futurystyczne miasto, którey nigdy nie śpi. Za dnia szare i ponure, nocą skrzy się milionem barw. Ba, jeden z typów spod ciemnej gwiazdy, których spotyka niemy Leo, jak żywo przypomina Thin White Duke’a, czyli jedno z wcieleń Davida Bowie. Kto nie wyłapie takich detali, pewnie machnie ręką na cały film i w sumie ciężko mieć mu to za złe. Być może jest to obraz zbyt hermetyczny.
Wędrówka Leo w poszukiwaniu swojej ukochanej, jakkolwiek niezbyt spieszna i momentami nużąca, to również hołd dla kina noir i niemieckiego ekspresjonizmu. Bohater, który nie potrafi mówić, jest niby aktor kina niemego, co jest dodatkowo uwydatnione przez wszędobylską technologię go otaczającą i która bombarduje słowami. Nawet podbite pod koniec oczy wyglądają trochę jak makijaż aktorów z początków XX wieku. Mi się taka zabawa z formą bardzo podobała, chociaż na pewno można ją uznać za mocno pretensjonalną.
Druga para bohaterów, czyli Catus Bill i jego kumpel Duck, najpierw wprowadzają aspekt komediowy. Są jakby żywcem wyjęci z serialu M.A.S.H. (prowadzą podziemny szpital dla rosyjskich mafiosów, jeśli któremuś zdarzy się dostać kulę) i swoją bezpretensjonalnością stanowią dziwaczną przeciwwagę dla śmiertelnie poważnego Leo. Z czasem wychodzą na jaw mroczne zakamarki ich charakterów i pod koniec naprawdę nie ma się z czego śmiać, a ich nieuchronne spotkanie z niemym barmanem jest brutalne i mocne. Świetnie sprawdził się tu duet Paul Rudd – Justin Theroux. Zwłaszcza ten pierwszy, znany raczej z ról komediowych, fantastycznie sportretował niezrównoważonego psychicznie byłego żołnierza. To postać o tyle ciekawa, że łączy w sobie gwałtowność i niepohamowaną agresję z troską o małoletnią córkę, którą oddaje w opiekę różnym podejrzanym osobom. Dopiero pod koniec można go jednoznacznie ocenić, ale nie będę zdradzał dlaczego.
Alexander Skarsgård stanął z kolei przed niełatwym zadaniem zagrania bohatera, który nie wypowiada ani jednego słowa. Leo jest w dodatku przedstawiony jako amisz, stąd jego problemy z posługiwaniem się nowoczesną technologią. Można się zżymać na sens bycia anabaptystą w mieście przesyconym techniką, ale powiedzmy, że dodaje to filmowi nastroju. Leo jest tak jakby podwójnie odcięty od otaczającej go rzeczywistości i przez to wytworzył szczególny rodzaj wrażliwości. Zupełnie nie pasuje do zgiełku i zgnilizny moralnej wokół niego, ale jednocześnie radzi sobie z nią dzięki kobiecie, którą kocha bezwarunkowo. Poszukiwanie Naadiry jest dla niego niczym walka o odzyskanie jedynego łącznika z rzeczywistością. Sam Skarsgård jest przy tym może trochę zmanierowany, trochę zbyt ekspresyjny, ale ponownie zrzucam to na karb konwencji i zabawy w zapożyczenia.
Oddzielne słowa uznania należą się niezawodnemu Clintowi Mansellowi, który stworzył znakomite tło dźwiękowe do filmu. I chociaż jego muzyka powinna podobać się sama w sobie, pełnię jej klasy docenią dopiero ci, którzy znają Trylogię berlińską Bowiego, grupę Popol Vuh, całą scenę krautrockową, albo chociaż klasykę kina noir. Nawiązań jest tu mnóstwo i według mnie nie sposób od nich uciec.
Zgodzę się z zarzutami, że Bez słowa to film, który zbyt wiele kopiuje, a za mało daje od siebie. Zgodzę się, że jest dość powolny, a rozwiązanie fabularnej zagadki nie zaskakuje zbyt mocno. To jednak zdecydowanie nie jest wystarczający powód, żeby bezkrytycznie potępiać najnowsze dzieło Duncana Jonesa. Być może jest to błąd, że film trzeba oglądać z kluczem, będąc uzbrojonym w pewną wiedzę historyczną. Według mnie jednak w tym tkwi jego siła. Znając te historyczne nawiązania, można odczuwać wielką przyjemność z odkrywania różnych nawiązań i inspiracji oraz widzieć coś więcej niż tylko Blade Runnera dla ubogich. Nie jest to na pewno wielkie dzieło i ma spore problemy z tempem akcji, a dychotomiczna fabuła bywa trudna do zrozumienia, tym niemniej jest w nim wystarczająco dużo dobrego filmu noir i efektownego futuryzmu, że nie czułem znużenia podczas seansu. Mam nadzieję, że klapa najnowszego filmu Jonesa nie spowoduje, że już więcej o nim nie usłyszymy. Ja wciąż mam dla niego duży kredyt zaufania. Oby każda „porażka” filmowa była tak dobrze zrobiona.
Bez słowa
-
Ocena Crowleya - 6/10
6/10
a na plebwebie taka opinia widnieje pod filmem
„Film bez składu i ładu, męczący, z bez sensownymi scenami, przesiakniety dewiaciami seksualnyni w tym pedofila. Nie mogę uwierzyć że taki dno wyszło z pod skrzydła tej samej osoby która zrobiła 'Moon’.”
to prawda z tą pedofilią? ;O
Prawda. To znaczy temat pedofilii się pojawia, ale nie powiedziałbym, żeby film był nim przesiąknięty. Jest w nim pełno dziwnych typów różnych płci, ale nic gorszącego nie zauważyłem.