Zamiast wstępu – felieton pozytywistyczny o przyczynach mojej Miłości do Kina.
Spośród wszystkich zalet kinematografii, wśród których – gdy mnie kto zapyta – jednym tchem wymieniam: podróżowanie do fantastycznych krain i światów, przekraczanie granic wyobraźni i inspirację do umysłowych odysei w niezbadane rejony, a także wszystkie porywające (jeśli ocierają się o wybitność) umiejętności odtwórców, uzupełnianie znakomitej opowieści muzyką i obrazem, czy zwyczajne – przyjacielskie niemal – towarzystwo dobrego filmu w niedobry dzień, jest jedna rzecz, którą zawsze ceniłem nieco wyżej od pozostałych.
Tą rzeczą jest magiczna zdolność filmowców do snucia opowieści życiowych, biograficznych lub po prostu wiarygodnych, a jednocześnie okrojonych z wszystkich tych niepotrzebnych aspektów, które odróżniają film od codziennej egzystencji. Z jednej strony, jest to związane z ograniczeniami jakimi obstalowane jest medium filmu, a z drugiej – świadczy o jego przewadze nad prozą życia.
Innymi słowy – tylko film jest w stanie opowiedzieć historię (prawdziwą lub prawdopodobną) w taki sposób, że w każdej jego minucie jestem zdolny do współodczuwania i zaangażowanego uczestnictwa. Jednocześnie, jest przy tym daleko idącą, okrojoną o wiele realnie występujących elementów imitacją doskonałości, jaką mógłby być ludzki żywot, gdyby nie urokliwa codzienność, odzierająca każde wydarzenie z symboliki i dynamizmu narracji. Film radzi sobie z tym doskonale – najważniejsze wydarzenia referuje jedno po drugim, nie pozostawiając miejsca na senne popołudnia i przespane w bezczynności tygodnie, którymi naznaczony jest kalendarz każdego z nas.
W moim osobistym odczuciu, film takowy – obojętnie, czy weźmiemy biograficzny dramat, czy zupełne fikcyjną historię wojenną – jest kwintesencją życia. Jego ekstraktem, sokiem wyciśniętym do ostatniej kropli i zaserwowanym w schłodzonej butelce w upalne lipcowe południe.
Oczywiście, wszystko to dzieje się pod warunkiem odpowiedniej jakości Dzieła, która to jest tematem na odrębną i znacznie obszerniejszą refleksję. Nie zmienia to faktu, że właśnie dla owej kwintesencji życia, magii w jaką film potrafi przybrać zwyczajność i codzienność – wykształciłem w sobie miłość do kinematografii. Owo uczucie, choć wielokrotnie wystawiane na próbę, często usypiane setkami minut bezsensownej konsumpcji dzieł o znikomych walorach, lub po prostu służących rozrywce, miłość ta wciąż nieustannie tli się w sercu, niczym zagłuszony afekt do pierwszej szkolnej miłości, czy fascynacja dawno porzuconym poetą, lub zespołem muzycznym z czasów szkolno-podstawowych.
Czasem potrafi się obudzić. Najczęściej, gdy w wyniku niespodziewanych przyczyn i przypadków natrafiam na produkt spełniający opisane wyżej determinanta, co oczywiście nie zdarza się często. Ostatnio właśnie się stało – obejrzałem film, który nie tylko posiada realistyczną i wiarygodną duszę, ale również dotyka spraw subiektywnie mnie pasjonujących.
Ten film to „Geniusz” z 2016 roku. Wyreżyserowany przez brytyjskiego dramaturga Michaela Gradage’a, opowiada – jak to w prawdziwym życiu bywa – o wielu sprawach jednocześnie. Trudna, twarda i męska przyjaźń ściera się w nim z jeszcze trudniejszą i toksyczną miłością. Dopełnieniem wątków obyczajowych w tej historii jest wyzwanie wręcz heroiczne: okiełznanie umysłu artysty (geniusza?), czyli redakcja stworzonego przezeń dzieła, redukcja szeroko rozumianego procesu twórczego. „Geniusz” jest też znakomicie napisanym i tak samo obsadzonym dramatem biograficznym, łączącym cztery niezwykle ważne postaci dla światowej literatury XX wieku.
Pierwszą z nich jest tytułowy artysta, Thomas Wolfe (Jude Law). Pochodzący z Kalifornii pisarz, którego powieści zostały odrzucone przez wszystkie możliwe wydawnictwa. Aktualnie zbiera odmowy w Nowym Jorku, gdzie jego rękopis trafia na biurko Maxwella Perkinsa (Colin Firth) – redaktora w renomowanym wydawnictwie Scribnera. Perkins ma na swoim koncie odkrycie i opublikowanie dzieł Ernesta Hemingwaya i Francisa Scotta Fitzgeralda. Obaj giganci światowej literatury pojawiają się zresztą na ekranie – pierwszego portretuje Dominic West, drugiemu twarzy użyczył Guy Pearce.
Redaktor Perkins, pochłonięty pasjonującą (choć mocno egzaltowaną) literaturą spod ręki Wolfe’a, decyduje się wypłacić autorowi zaliczkę i wydać książkę. Następnie, panowie wspólnie pracują nad niemal każdym zawartym w niej zdaniem, bowiem Thomas Wolfe – pomimo niewątpliwego talentu i erudycji – nie zna umiaru i z równie wielką estymą opisuje proces zakochania, jak i prosty fakt obserwacji pociągu wjeżdżającego na nowojorski peron. Perkins ma więc mnóstwo roboty, a najważniejszym zadaniem wydaje się nawiązanie specyficznej więzi z niesfornym i emocjonalnym autorem – takiej, w której on sam będzie w stanie ocenić, co naprawdę ma do przekazania i które akapity (a nawet całe rozdziały) należy z tej nieuczesanej twórczości wykastrować.
Pomiędzy panami rodzi się przyjaźń. Burzliwa, należy dodać – obaj mają bowiem zupełnie odmienne charaktery i cele w życiu. Wolfe jest w gruncie rzeczy bawidamkiem, zakompleksionym egocentrykiem, którego życie stanowi pasmo niezwykle intensywnych, ale też rozpaczliwych i ulotnych namiętności. Perkins z kolei, prowadzi ustatkowany, stereotypowo brytyjski żywot, w którym każda nieoczekiwana sensacja stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa i ciężko wypracowanej równowagi.
Wolfe żyje w związku z podobną sobie, narwaną i zrozpaczoną mężatką, która stara się miłością do pisarza zagłuszyć wyrzuty sumienia z powodu krzywdy, jaką wyrządziła swojemu mężowi i dzieciom. Postać Aline Bernstein to klasyczna, dramatyczna drugoplanowa rola kobieca, którą świetnie obsadziła Nicole Kidman. Trochę femme fatale, ocierająca się momentami o znane i oklepane rozwiązania fabularne, jednak do końca owiana woalem tajemnicy. Max Perkins z kolei, ma żonę Lousie (Laura Linney) i gromadkę córek, które uwielbiają swojego ojca. Louise jest wyrozumiałą, dojrzałą i inteligentną kobietą, która szybko dostrzega zgubny kierunek, w którym zaczyna podążać nowa znajomość jej męża.
Drugi plan filmu uzupełniają wspomnieni pisarze – Fitzgerald i Hemingway. Obaj pojawiają się na ekranie sporadycznie, jednak każda ich obecność niesie ze sobą ciężar – zarówno talentu zamkniętego w ich umysłach, jak i wewnętrznych demonów, które skrywają się za źrenicami. Hemingway właśnie wyrusza w podróż do Hiszpanii, która odciśnie piętno na jego twórczości. Fitzgerald zmaga się z problemami finansowymi oraz niemocą twórczą, dodatkowo potęgowaną przez psychiczną chorobę małżonki, Zeldy.
Obaj stanowią jednak kontrapunkt do osoby tytułowego „geniusza”, Thomasa Wolfe’a, którego pierwsza powieść okazuje się wielkim sukcesem. Pracę nad kolejną rozpoczyna – wraz z redaktorem Perkinsem – od miliona (!) stron manuskryptu, który panowie poprawiają przez dwa lata. W międzyczasie, Wolfe zatraca się w swoim sukcesie, ślepo wierząc w bałwochwalcze recenzje wynoszące jego talent ponad wszystkich. Perkins również nurkuje zbyt głęboko – w uznaniu i przyjaźni do autora zdaje się nie dostrzegać nieuchronnych konsekwencji, które staną się i jego udziałem w przyszłości. Ten „związek” ma bowiem toksyczne podstawy, które z biegiem czasu wypływają na wierzch, dekonstruując iluzoryczną symbiozę pomiędzy dwoma bohaterami.
Wielką siłą filmu Grandage’a jest jego wiarygodność. I nie chodzi mi tutaj o zgodność z faktami i historycznymi aspektami produkcji. Jest takie przysłowie, chyba włoskie – choć ręki za to nie dam sobie uciąć – które mówi: „Nawet jeżeli to kłamstwo, to przynajmniej pięknie powiedziane.” Podobnie jest z „Geniuszem”. Chociaż film odbiega nieco od autentycznej chronologii zdarzeń i celowo pewne rzeczy zostały w nim pominięte, to – odwołując się do myśli zawartych w pierwszych akapitach niniejszego tekstu – przyznaję, że zrobił na mnie wyśmienite wrażenie. Właśnie ze względu na wiarygodność postaci, naturalność ich relacji i kapitalną grę aktorską, która nadała tej historii znacznie szerszego niż biograficzny, kontekstu.
Znakomita obsada zagwarantowała wysoki poziom warsztatu, jednak film – jak na dramat psychologiczny przystało – opowiada o bardzo skomplikowanych osobowościach i równie krętych relacjach między nimi. Żeby takie przedsięwzięcie można nazwać udanym, potrzeba znacznie więcej, niż tylko utalentowanych odtwórców. Na pochwałę zasługuje scenariusz. Suspensy mnożą się zupełnie jak w kinie akcji – mnie film wciągnął po 10 minutach seansu.
Muzyka nadaje właściwy ton, meandrując pomiędzy klasycznym brzmieniem skrzypiec, a regularnym uderzaniem w werble, które podkreślają tempo co ważniejszych sekwencji. Trafia się również pocztówka z narodzin światowego jazzu – przejmująca scena, w której przyjaciele wybierają się do baru dla czarnoskórych, gdzie zepchnięci na margines społeczeństwa wirtuozi występują dla nikogo, pozostając anonimowi na zawsze. Przez dłuższy czas bohaterom towarzyszy również cisza, co zbliża omawiany utwór do gatunku dramatycznego i teatralnego. Nie powinno to zresztą dziwić, Michael Grandage jest zasadniczo scenarzystą i reżyserem teatralnym, mającym na koncie premiery po obu stronach oceanu, a w CV między innymi głośną sztukę „Frost/Nixon”, którą w 2008 roku Ron Howard zamienił w znakomity polityczny dramat.
Teatralna jest również oprawa audiowizualna filmu, gdzie dźwięki związane z edycją tekstu (stukot maszyny do pisania, świst przewracanych kartek, zgrzytające na papierze pióro) wybijają się na pierwszy plan, a obraz miejscami przypomina malarstwo nokturnowe. Gra światłocieniem potęguje zarówno przygnębiającą atmosferę Nowego Jorku w okresie Wielkiej Depresji, jak i wskazuje na tajemnicę związane z bohaterami. Dla przykładu, porywczy i niestabilny Wolfe jest najczęściej niedoświetlony, Perkins z kolei ogrywany jest żółtymi, ciepłymi barwami – chociaż i ten symbolizm zmienia się w dalszej części filmu.
Historia toczy się w sprawnym tempie, chociaż w tym przypadku muszę wziąć poprawkę na subiektywne odczucia związane z treścią filmu. Mnie osobiście wszystkie sekwencje edytorskie, cytaty z malowniczo utkanych, niemal poetyckich dzieł Wolfe’a, rozterki związane z przelewaniem własnych myśli na papier – dostarczyły bardzo wielu pozytywnych wrażeń i emocji. Spoglądając na recenzję zagranicznych krytyków dowiedziałem się jednak, że były one najsłabszym elementem produkcji, dlatego z pełną świadomością popadam w tym miejscu w świadome asekuranctwo: dla kogoś niezainteresowanego twórczością (jakąkolwiek), ani niezwiązanego emocjonalnie z procesem powstawania dzieła (jakiegokolwiek) ten film może wydać się okropnie przegadany i nudny jak flaki z olejem. To prawdopodobnie kwestia sposobu narracji, który w moim przypadku poruszył wrażliwość i emocje, a – jak czytam na Zgniłych Pomidorach – innym wydał się pretensjonalny i snobistyczny.
De gustibus non est disputandum, chociaż i tak zachęcam do podzielenia się swoimi uwagami w komentarzach. Film nie trwa nawet dwóch godzin, ryzyko jest więc minimalne. A jeśli kiedykolwiek myśleliście chociaż przez chwilę o takich sprawach jak napisanie własnego opowiadania, czy książki, lub interesują Was skomplikowane meandry przyjaźni i miłości w nieco psychologicznym, lecz wciąż bardzo ludzkim wydaniu – powyższy tytuł będzie dla Was pożyteczną lekturą.
To powiedziawszy, zdając sobie sprawę z egzaltowanego – wzorem Thomasa Wolfe’a – stylu, polecam.
Geniusz
-
Ocena Pquelima - 8/10
8/10
muszę dziś obejrzeć drugi raz i utrwalić sobie w głowie… ten Nowy Jork, szelest papieru, duet Law+Firth -> poezja! ogień! cisza!
Powiedzieć, że mnie zachęciłes do obejrzenia tego filmu to nic nie powiedzieć. Piszesz o tym dziele tak, że nie można pozostać obojętnym.
Gratuluję umiejętności pięknego formułowania myśli – wspaniale się czytało Twój tekst. Recenzja recenzji: 10/10 ?
Bardzo mi miło 🙂 życzę udanego seansu!
„… czy zwyczajne – przyjacielskie niemal – towarzystwo dobrego filmu w niedobry dzień, jest jedna rzecz, którą zawsze ceniłem nieco wyżej od pozostałych.”
brakuje chyba jakiegos „ale” przed „jest jedna rzecz” 😀
„spośród wszystkich zalet (…) jest jedna rzecz, która…”
ale dziekuje jak zwykle!
dobra, zdanie bylo tak dlugie ze sie pogubilem 🙁
Hemingway’a > Hemingwaya
ciMer!
??
przeczytaj kilka razy na głos 😀
Lecialo ostatnio w kablowce. Zwrocilem uwage, ale nie obejrzalem do konca. W zyciu bym nie pomyslal, ze ten film mozna opisac w taki sposob 🙂
Prawdziwy geniusz był tylko jeden!
https://www.youtube.com/watch?v=6CNivRkEBrA
jeste jeszcze serial Geniusz – biograficzny o wielkich ludziach.
pierwszy sezon byl o Einsteinie, a niedawno skończył się drugi którego bohaterem był Picasso. Oba były bardzo dobre i są warte obejrzenia.
tytuł serialu znam, ale żadnego odcinka nie widziałem. I pewnie nieprędko znajdę czas, chociaż historię Einsteina to nawet z powodów edukacyjnych chętnie bym poznał.
caly czas pewnie schodzi na kubricka hehe
cały czas schodzi na poszukiwaniu utraconego czasu 😉 polecam ten siedmioksiąg Prousta!
Przeczytałem trzy pierwsze części. To było… nietypowe 😀 (może jestem zbyt młody na to dzieło, ale pamiętam z niego głównie bohaterów zakochujących się w kobietach/dziewczynach o orginalnych imionach, przesadnie skomplikowane relacje społeczne – choć to jest akurat dobrze opisane – wynikające z bardzo rozbudowanych charakterów pobocznych opisywanych przez narratora/bohatera w sposób, który sugeruje, że ten jest nieomylny w stosunku do nich, magdalenkę, malowanie jakiegoś brzegu, hipohondryczną ciotkę i nie do końca orientalną fasadę kościoła w Balbec).
zdecydowanie nietypowe! dlatego właśnie polecam, Proust miał maniakalne skłonności do rozbudowywania zdań i wątków, poza tym ta powieść to jego autobiografia niemal – więc pisząc ją, nieco na zasadach autoterapii, analizował wszystko i wszystkich. Nie jest to lektura porywająca, ale tak inna, a jednocześnie inteligentna i fascynujaca, że warto spróbować się z nią zmierzyć. Choćby na zasadzie odskoczni, zobaczenia czym jeszcze może być literatura.
Kiedyś spróbuję się z nią zmierzyć. Lubię czasem czytać dzieła, które możemy uważać za „kanon literatury światowej”, ale jest to druga z najtrudniejszych powieści jakie czytałem – Ulissesa odłożyłem po stu stronach. Irytowała mnie ta analiza u Prousta, bo moim zdaniem przypisywała bohaterom, a szczególnie bohaterkom, nierealistyczne motywacje.
Widzialem pierwszy sezon, o einsteinie. Jak dla mnie za duzo opery mydlanej, za malo studium umyslu geniusza. Ale ogladalo sie dobrze, malzonka byla zachwycona. Picasso to jednak nie 'nasz’ klimat, czekamy na kogos bardziej przyziemnego ze tak powiem 🙂
A mówiąc poważnie, gratuluję tekstu. Chyba jeden z najlepszych na FSGK, jaki do tej pory czytałem. Co do przemyśleń autora, to nie ze wszystkimi się zgadzam. Przykładowo rola Jude Lawa była… pretensjonalna. Nie jestem rdzennym Amerykaninem, ale nawet mi przeszkadzał jego „amerykański”, wyuczony akcent, to aż biło po uszach. I w konsekwencji zepsuło duet ze świetnym Colinem Firthem. Doceniam starania oświetleniowca i dźwiękowca, ale płaskie, nieciekawe i wyraźnie niedofinansowane cyfrowe tła Nowego Jorku psują ogólne wrażenie i atmosferę. Być może gdyby jednak zostali w tych mrocznych pomieszczeniach, film nie sprawiałby wrażenia budżetowego serialu.
Jude Law – jasne, że był lekko przeszarżowany. Dla mnie uświęca środki w tym przypadku, bo i postać Wolfe’a dzięki temu była bardziej skontrastowana z Perkinsem, i też czytając o samym pisarzu odniosłem wrażenie, że taką własnie miał osobowość. W filmie może to nieco sztucznie wyglądać, chociaż ja na przesadną ekspresję zwróciłem uwagę raptem dwa razy. inna sprawa, że zwyczajnie bardzo lubie Law’a. Bardzo wszechstronny aktor, a jego maniakalne oczy zawsze wywołują na mnie dobre wrażenie.
co do niedoskonałości produkcji – wypada się zgodzić, chociaż pewnie musiałbym obejrzeć film drugi lub trzeci raz, żeby je dostrzec. Za pierwszym zbyt szybko dałem się pochłonąć całej historii, żeby zwracać uwagę na detale. A to chyba też jest jakaś umiejętność twórców, żeby zamaskować swoje słabości – coś jak Rosja na Mundialu 🙂
Imho najlepsza jest FBK, zwlaszcza odcinek o Dr Strangelove. Twin Peaks tez byl super (ten trzeci, podsumujacy calosc rozczarowania serialem).
No I jeszcze wielkie propsy za teksty przekrojowe, takie jak przeglad uniwersum Marcela i ten o cyberpunku. Dzisiaj takich tekstow w internecie to ze swieca szukac.
Prawdopodobnie produkcja mnie nie zachwyci, bo w takowych nie gustuję. Stwierdzić jednak muszę, że recenzja – PRIMA SORT 🙂
dzięki!
a co do filmu – spróbuj, a nuż będzie warto? to tylko 100 minut z życia, w dobie prokastrynacji w soszjal midja – naprawde niewiele 🙂
Karol Młot – wywołałeś „Ulisessa”. Pamiętam, jak w liceum moja polonistka zaproponowała całej klasie zakład – „kto z Was przeczyta tą książkę Joyce’a (pokazała tysiącstronicowe tomiszcze) ma u mnie szóstkę na koniec roku.” a dodam jeszcze, ze to był human i pani sama przyznała, że nigdy książki nie skończyła.
Oczywiście podjąłem wyzwanie…
… i oczywiście poległem. Dotarłem trochę dalej, gdzieś około 250 strony 😀
w jaki sposob by sprawdzila ze przeczytales?
dokładne streszczenie i interpretację, które pewnie stanowiły 2x objętość samej książki, miała w małym paluszku ;D
There is no joy in Joyce 😛 Bez wątpienia jedna z najtrudniejszych powieści.
ever! ale jednocześnie świetny punkt odniesienia – np. klantalupa sie zgubil w moim jednym zdaniu z tego tekstu. i miał prawo, bo zdanie jest skomplikowane i sam nie jestem pewien, czy przyjeta konstrukcja nie łamie jakichś zasad gramatyki j. polskiego.
a u joyce’a jest jedno zdanie, które ciągnie się na dwie strony. serio! 🙂
Zazdroszcze polonistki. Moja probowala nas przekonac, ze Zeromski pisal genialne ksiazki… blah! Do dzisiaj mam awersje do polskiej literatury klasycznej i chyba mi juz tak zostanie.
Żeromski Żeromskim, ale za niejakiego Aleksandra Głowackiego to powinni fundować licealistom fundować darmową terapię odzyskiwania zdrowia psychicznego. Imho tych dwóch panów (razem z systemem szkolnictwa i listą lektur obowiązkowych) odpowiada za 70% dzisiejszych statystyk o czytelnictwie w kraju.
Ale „Lalkę” to Ty szanuj :p