Małe miasteczko, mały biznes, nieistotni bohaterowie i niewielka zbrodnia. Dzisiejszy film, który chcę zaproponować naszym Czytelnikom, jest realizacją pod wszelkimi względami kameralną. Na szczęście nie oznacza to, że „Small Town Crime” dostarcza widzom niewielu przyjemności. Wprost przeciwnie.
Rzeczony tytuł to czwarty pełnometrażowy projekt braci Eshoma i Iana Elmsów, którzy wspólnie pracują nad scenariuszami i reżyserują filmy. Do tej pory nie udało im się jeszcze zabłysnąć w branży, chociaż mają na koncie ciepło przyjęty „Waffle Street” (2015) z Dannym Gloverem w roli głównej. „Small Town Crime” to ich pierwszy, powszechnie doceniony film, którego najmocniejszym punktami są: obsada, interesujący scenariusz i udane nawiązania gatunkowe do klasycznych opowieści kryminalnych.
Bohaterem filmu jest Mike Kendall – były gliniarz i niepotrafiący poradzić sobie z nałogiem alkoholik, który zdążył już za pomocą gorzały zniszczyć swoje życie. Dnie i noce spędza głównie w towarzystwie butelki, użalając się nad sobą i rozpamiętując czasy, kiedy z dumą nosił odznakę gliniarza. Pewnego dnia, podczas niekontrolowanej podróży swoim Chevroletem Novą, będący oczywiście pod wpływem środków odurzających, natrafia na ciało zamordowanej prostytutki. W związku z brakiem innych sensownych zajęć, były glina postanawia podjąć trop. Równolegle do swoich byłych kolegów z posterunku, poprowadzi własne, prywatne śledztwo.
I w tym momencie wszyscy miłośnicy czarnej, kryminalnej komedii oraz filmu noir powinni poczuć się jak w domu. „Small Town Crime” to współczesna wersja neo-noir, gatunku, który zamykał Polański opisywanym tutaj przeze mnie „Chinatown” ponad pół wieku temu. Na szczęście, bracia Elmsowie postanowili przypomnieć szerszej widowni siłę oddziaływania i przyjemność z oglądania porządnie uwarzonej mikstury opartej na klasycznym przepisie.
Jak na dobrą opowieść kryminalną przystało, istotnym elementem fabuły jest postać głównego bohatera. Kendall jest protagonistą żywcem wyjętym z książek Chandlera, czy – by posłużyć się bardziej współczesnym przykładem – Jo Nesbo. Wywołuje u widza mieszane uczucia, które w ostatecznym rozrachunku budują sympatię. Pijaczyna z nieciekawą przeszłością, a jednocześnie obdarzony sarkastycznym poczuciem humoru, celny i ironiczny komentator. Bystry facet, którego największym problemem jest jego własna osobowość. Duże brawa należą się odtwórcy tej roli, Johnowi Hawkesowi. Facet ma już niemal 60 lat, a dopiero od dekady bywa zatrudniany w poważniejszych produkcjach: w 2010 roku zabłysnął świetna kreacją w „Do szpiku kości”, za którą otrzymał nominację do Oscara. Z kolei w zeszłym roku widzieliśmy go w drugoplanowej roli w kapitalnym „Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri”. Hawkes jest bardzo wszechstronnym aktorem o dużym, niewykorzystanym jeszcze potencjale. Jako niesforny i pozbawiony nadziei na lepsze jutro były gliniarz o twardym kręgosłupie moralnym i umiejętności adaptacji do zmieniających się okoliczności, wypadł bardzo wiarygodnie. Od pierwszych minut seansu Hawkes „kupuje” sobie przychylność widza i utrzymuję tą sympatię do napisów końcowych.
Jeżeli chodzi o zaproponowaną w filmie intrygę kryminalną, jej motyw przewodni zdradza nawet tytuł filmu. Nie uświadczymy tutaj porywających pościgów i spektakularnych strzelanin, bohaterowie nie walczą o utrzymanie życia na Ziemi, ani żaden inny ratunek dla ludzkości. „Small Town Crime” opowiada o historii, których tysiące przewijają się w kartotekach policyjnych w każdym zakątku Stanów Zjednoczonych. Martwa prostytutka, niezadowolony alfons i kilka poszlak wskazujących na lokalne grupy przestępcze. Sprawa do zapomnienia, gdyby nie główny bohater, który z braku innego zajęcia, angażuje się w rozsupłanie węzła. Pomaga mu w tym bogaty dziadek zamordowanej, którego Kendall szybko przekonał, że w istocie jest prywatnym detektywem. Dziadka zagrał tutaj Robert Forster („Jackie Brown”, „Spadkobiercy”, „Mulholland Drive”) i jest to kolejna warta uwagi postać.
W roli noir-owskiej femme fatale występuje Ivy – ukrywająca się przed gangsterami przyjaciółka ofiary, portretowana przez Stefanie Scott. Jak nakazuje gatunkowa przynależność scenariusza, z Ivy związana jest tajemnica, którą główny bohater spróbuje odkryć. Zgodnie z kanonem noir, jest też wątek miłosny, chociaż całkiem słusznie został on umieszczony w dalekim planie i nie zajmuje zbyt wiele miejsca na taśmie. Z kronikarskiego obowiązku odnotuję również obecność w filmie Octavii Specner. Występuje w roli pani Banks, małżonki Teddy’ego (Anthony Anderson) – przyjaciela głównego bohatera. Obie postacie dodają filmowi nieco głębi, stanowią obowiązkowe elementy najbliższego otoczenia Mike’a. Pani Spencer gra dokładnie tak samo, jak zawsze – a pan Anderson jest zwyczajnie poprawny. Nie ulega wątpliwości, że pierwsze skrzypce pod względem aktorskim miał tutaj zagrać John Hawkes – i z tej roli wywiązał się bardzo dobrze.
Film przykuwa uwagę widza. Początkowo – dzięki interesującej postaci protagonisty, później podtrzymuje zainteresowanie umiejętnym lawirowaniem pomiędzy zwrotami akcji, a stopniowym rozwiązywaniem zagadki kryminalnej. Całość ubarwiona jest dobrymi kreacjami aktorskimi, które przekładają się na naturalne i pełne zgryźliwego humoru dialogi pomiędzy bohaterami. Kibicujemy Mike’owi Kendallowi w jego prywatnej krucjacie przeciwko występkom dzisiejszego świata, w której bracia Nelmsowie umiejętnie ukryli problemy osobiste bohatera: walkę z własnymi słabościami, poszukiwanie utraconej tożsamości i celu, by codziennie zwlec się z łóżka.
Pod względem realizacyjnym jest zgodnie z filmowym elementarzem – czyli wszystko na miejscu. Jak na nowe wcielenie kina noir przystało, przygrywają tutaj proste i chwytliwe gitarowe melodie. W budowaniu atmosfery i „zagęszczaniu” klimatu co istotniejszych scen, wydatnie pomaga nieco mroczniejsza nuta, za którą w głównej mierze odpowiedzialny jest młody kompozytor Will VanderWyden. Podobnie jest z realizacją zdjęć – w kilku miejscach można odnieść wrażenie, że film jest pełnometrażową reklamówką wspomnianego Cheviego Nova z lat 70. Fascynacja twórców tym samochodem jest w moim przekonaniu uzasadniona, tym bardziej, że doprowadziła do skomponowania bardzo klimatycznych, niemal westernowskich ujęć i walnie przyczyniła się do odtworzenia małomiasteczkowej atmosfery na ekranie.
Podsumowując – „Small Town Crime” to kameralny, ale bardzo przemyślany i spójny projekt oddający hołd klasycznym metodom kinowej narracji. Pod względem scenariusza ma ten film coś z czarnej komedii, a jeszcze więcej z czarnego kina. Wizualnie przypomina współczesny western i wariacje na jego temat, znane chociażby z „True Detective”, czy „Aż do piekła”, lub wspomnianych „Billboardów”. Przede wszystkim jest to jednak zajmujący kryminał z bardzo dobrą obsadą, zwłaszcza świetnie odwzorowanym protagonistą. Warto sięgnąć po ten tytuł, choćby dlatego, że jest – niesłusznie – nieznany szerszej publiczności. Polecam!
Small Town Crime (2017)
-
Ocena Pquelima - 7.5/10
7.5/10
lul, oceny polowkowe wprowadzili ;O
Nie będzie to regułą, przynajmniej u mnie, ale skoro wtyczka do wprowadzania ocen się nie wykrzaczyła – znaczy, że można.
W powyższym przypadku chciałem w ten sposób nieco wyróżnić recenzowany tytuł, bo stanowił dla mnie bardzo przyjemne, pozytywne zaskoczenie.
Brzmi niezle. Sprawdze jeszcze w tym tygodniu 🙂
Aha, no i sadzac po ocenach w Necie to taki niedoceniony oryginal, wiec chyba bedzie to bezpieczny wybor. Malo recenzji jest, ale wiekszosc pozytywna.
No ten film to nawet w USA praktycznie anonim. Nie miał żadnej kampanii promocyjnej, w kinach go nie puszczali – premiera światowa była w marcu 2017, a do powszechnej dystrybucji trafił w styczniu tego roku. I to za pomocą dosyć niszowej platformy VoD/PPV – DirecTV.
swędzi, swędzi…
To podrap!
Plus za ten film, bardzo się spodobał!
Po obejrzeniu – zgadzam sie z recenzja w calej rozciaglasci. Bardzo porzadnie wykonane kino gatunkowe. Hawkes znakomity, szkoda ze film przeszedl bez echa. Szanuje research, nie wiem skad Pq bierze te filmy do recenzji, ale to juz kolejny raz (po Split, Brawl, Zaproszeniu i kilku innych). Ode mnie mocne 7/10.