Nie ma ostatnio szczęścia Jennifer Lawrence, jeśli chodzi o dobór ról. Współpraca z Davidem O. Russellem przyniosła jej w pełni uzasadnioną sławę i została doceniona nagrodami. Tymczasem w przerwach między kolejnymi częściami „X-Men” (w których nawet nie udaje, że chce grać), aktorka próbuje różnych gatunków i chwyta się obiecujących projektów. Tyle, że nie za bardzo jej one wychodzą. O ile „Pasażerowie” mi się podobali (chyba wbrew odczuciom większości widzów), to filmu „mother!” Lawrence nie była w stanie uratować nawet swoją znakomitą grą aktorską. „Czerwona jaskółka” to kolejna próba zmierzenia się z nowym gatunkiem – tym razem filmem szpiegowskim. W teorii obraz ma wszystko, co potrzeba: solidy budżet, bardzo dobrą obsadę, zakręconą historię z wojną między wywiadami w tle… Ale znów coś poszło nie tak.
Główną bohaterką „Czerwonej jaskółki” jest Dominika Egorova, tancerka baletowa, której obiecującą karierę przekreśla nieszczęśliwy wypadek na scenie. W trosce o los swojej matki ulega namowom wujka – wysoko postawionego oficera rosyjskiego wywiadu – żeby wziąć udział w zasadzce na pewnego polityka. Dominika występuje w roli przynęty, która uwodzi ofiarę, jednak splot nieszczęśliwych zdarzeń sprawia, że akcja nie idzie zgodnie z planem. Dziewczyna dostaje propozycję nie do odrzucenia: będzie dalej pracować dla wywiadu, albo zginie, bo widziała zbyt wiele. Przechodzi szkolenie jako „jaskółka”, czyli szpieg, którego główną bronią ma być zdolność uwodzenia i owijania sobie ludzi wokół palca. W międzyczasie poznajemy też drugiego bohatera – agenta CIA Nate’a Nasha, który prowadzi w Moskwie super ważnego podwójnego szpiega. Nash przez przypadek zostaje zdekonspirowany, ale wkrótce znów trafia do Europy. Tym razem do Budapesztu, gdzie spotka Dominikę, która ma go rozpracować i poznać tożsamość kreta na Kremlu.
Historia zapowiadała się całkiem interesująco, a zawiązanie akcji zwiastowało szpiegowski thriller z nutą erotyzmu w tle. Niestety bardzo szybko zaczyna się festiwal dziwnych decyzji twórców filmu. Szkolenie Dominiki w ośrodku „jaskółek” składa się głównie z instruktarzy na temat odbywania stosunków płciowych, publicznego obnażania się i oglądania porno. Są jakieś migawki, które sugerują, że agenci nabywają też inne umiejętności, ale zasadniczo chodzi o seks. Na swojej pierwszej misji Dominika od razu zaczyna grać na własną rękę i dekonspiruje się przed Amerykanami. Agent CIA z kolei, wiedząc z kim ma do czynienia, bez oporów daje się naszej Jaskółce omamić. I tu muszę wspomnieć o jednym z jaśniejszych punktów filmu. Cały czas widz zastanawia się, co się dzieje w głowie głównej bohaterki. Jaki ma plan? Dla kogo tak naprawdę pracuje? Czy kolejne jej ruchy to tylko gra pozorów, próba rozegrania wywiadów przeciwko sobie, czy może jakaś jeszcze bardziej tajna akcja, o której nie wiemy? W zasadzie do samego końca nie wiadomo, o co dokładnie chodzi i dzięki temu można jakoś te prawie dwie i pół godziny wytrzymać.
Ale wracając do rzeczy dziwnych… Wspomniane już wolty, zdrady, spiski i zmiany stron w pewnym momencie następują z taką częstotliwością, że przestają widza interesować. Doszedłem do momentu, kiedy stwierdziłem, że nie ważne, co akurat się dzieje, bo za moment i tak scenarzysta wykona nieoczekiwany zwrot, żeby mnie zadziwić. Co działa raz lub dwa, niekoniecznie zadziała po raz szósty. Fabuła jest zdecydowanie przekombinowana, co skutkuje rozczarowującym finałem.
Kolejnym problemem są główni bohaterowie. Nash, grany przez Joela Egertona jest kompletnie nijaki i płaski jak kartka papieru. Prawy, szczery i sprawiedliwy, rycerz na białym koniu, w świecie międzynarodowego szpiegostwa wygląda jak postać z bajki. Z kolei Dominika, pomimo całkiem niezłej gry Lawrence, raz jest troskliwą córką i delikatną tancerką, by za moment zatłuc do nieprzytomności dwoje ludzi (i to jeszcze przed przejściem szkolenia). Niby nosi w sobie złość do wuja i całego świata, niby wydaje się zagubiona i delikatna, a za moment knuje i konfabuluje albo wytrzymuje kilkudniowe tortury. I cały czas jakby stoi z boku, nie angażując się w wydarzenia z ekranu, tak samo jak nie angażuje się w niby płomienny romans ze swoim amerykańskim kolegą. Zdecydowanie lepiej wypada drugi plan, gdzie brylują Jeremy Irons, Matthias Schoenaerts (podejrzanie podobny do pewnego rosyjskiego polityka) i Ciaran Hinds, ale ich postacie też są jednowymiarowe. W dodatku nikt nie może się zdecydować, czy mówić zwyczajnie po angielsku, czy udawać Rosjan w hollywoodzkim stylu, wymawiając twarde „r”.
Dużym problemem był też dla mnie sposób ukazania świata. Film niby dzieje się współcześnie, ale na pierwszy rzut oka wygląda, jakby toczył się w latach osiemdziesiątych. W Rosji mieszka się w mieszkaniach wyłożonych boazerią, żeby iść na basen w Budapeszcie, trzeba sobie założyć kartę jak w bibliotece, komórek używają tylko radzieccy (ups, rosyjscy) notable, chociaż można sobie kupić telefon na kartę w automacie, a niezwykle ważne dane przenosi się na… dyskietkach 3,5 calowych. Tylko samochody i płaskie monitory są nowe. Pomieszanie z poplątaniem. Nie wiem jaki był zamysł twórców. Czyżby zabrakło pieniędzy na odtworzenie realiów sprzed upadku komunizmu, ale postanowiono pozostawić pewien brud i konflikt wschód-zachód? A może po prostu tak sobie o Europie myślą w Stanach? Dobrze, że akcja nie dzieje się w Polsce, bo mogłoby być jeszcze bardziej buro i ponuro. Tymczasem w tym szarym staro-nowym świecie szpiedzy sami się dekonspirują, wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą, a poważne operacje koordynują dwie osoby. No i poważni agenci dają się wodzić za nos dziewczynie, którą uczono głównie różnych odmian seksu.
Warto jeszcze dodać, że jest w „Czerwonej jaskółce” kilka bardzo brutalnych scen i trochę golizny. To zdecydowanie nie jest film dla dzieci, chociaż odniosłem wrażenie, że te fragmenty są jakby trochę oderwane od dość leniwej i powolnej reszty obrazu. Tak jakby ktoś stwierdził, że trzeba widza co jakiś czas obudzić z letargu. Przy 140 minutach trwania seansu rzeczywiście jest to konieczne.
„Czerwona jaskółka” nie jest dobrym filmem. Dłuży się, ma na siłę zagmatwaną fabułę, a między bohaterami brakuje chemii. Ale ma też swoje pozytywy. Film zrealizowano poprawnie od strony technicznej, historia do pewnego momentu wciąga, a tajemnica rozwiązuje się dopiero na samym końcu. Tyle że nie jest to ani wysmakowany „Szpieg” z Garym Oldmanem, ani przebojowa „Atomic Blonde” z Charlize Theron. Szkoda zmarnowanego potencjału.
Red Sparrow
-
Ocena Crowleya - 4/10
4/10
Chciałem coś napisać na temat tłumaczenia tytułu filmu, ale po co się denerwować? Sparrow – swallow, wróbel – jaskółka, to najwyraźniej dla tłumaczy jedno i to samo. Dystrybutor filmu trzymał się tłumaczenia książki i nie wiem, w jakim stopniu go tu winić, ale faktem jest, że polski tytuł wywołuje konsternację.
Zawsze myślałem, że sparrow to po angielsku wróbel. Całe życie w błędzie…
Polska szkoła tłumaczeń – od lat bawi i uczy języków. 😉
fsgk bawi i uczy
A to tłumaczowi nie chodziło o to, by tytuł miał rodzaj żeński, by podkreślić, że film jest o kobiecie?
Pewnie tak. Ale w szkole uczono agentów obu płci i w sumie „wróbelki” to spokojnie mogłyby być również panie. Nikt by się nie przyczepił.
Podobna sytuacja co z Jackiem Sparrow, a tatuaż miał właśnie jaskółki. Podejrzewam, że chodzi tu o słowo „Swallow”, które można dość specyficznie tłumaczyć.
„Elektroniczny morderca” pozdrawia 😛
„A może po prostu tak sobie o Europie myślą w Stanach? Dobrze, że akcja nie dzieje się w Polsce, bo mogłoby być jeszcze bardziej buro i ponuro.”
Nie pamiętasz X-Men Apocalypse? Tam polska milicja poszła na Magneto… z łukami 😛 Ogólnie tamten setting kazał mi się zastanawiać czy gdyby nie En Sabah Nur to czy zamiast Wałęsy, Magneto obalałby komunizm? To byłoby ciekawie, żyć w pierwszej na świecie mutokracji XD
Ha ha! Czemu mi to przypomniałeś? Polski wywiad pewnie by w tym filmie wysyłał wiadomości gołębiami pocztowymi, albo nadawał sygnały dymne.
Też byłem na Jaskółce i mam bardzo podobne odczucia. Ogólnie setting (niewinna dziewucha wkręcona w rządowych szkołę dla femme fatale, by chronić matkę) dała potencjał na dobre kino szpiegowskie, ale coś nie wyszło.
Nie wiem jakim zamysłem się kierowali, ale z elitarnej komórki szpiegowskiej zrobiono wieczorówkę dla prostytutek. Matrona, czy raczej, za przeproszeniem, burdelmama nie miała im do przekazania żadnej innej wiedzy ponad to jak rozpoznać i zaspokoić potrzeby celu. Nawet nie wiem jak to skomentować, bo to bardziej przypominało porno parodię niż realną szkołę szpiegowską.
Po wyjściu poza jej mury tak samo. Każdą informację, nieważne jak wrażliwą, da się wydobyć idąc do łóżka z kim trzeba. Normalnie jakby nie istniała żadna inna motywacja jak zaspokojenie swojej chuci. Ludzka psychologia sprowadzona do mokrego snu Freuda.
A to dopiero wierzchołek niezrozumiałych wyborów scenarzysty. Amerykanów bowiem przedstawiono propagandowo jako przeciwieństwo Sowie… przepraszam, Rosjan. Kiedy tamci w dążeniu do władzy nad światem byli gotowi wydać rodzoną bratanicę do lupanaru, tak oni byli swoimi chłopami o gołębim sercu. Może wydawali się przez to czasami wydawali się niegramotni, ale możesz być pewien, że nigdy Cię nie oszukają.
Kolejną ofiarą niejasnych pomysłów był cały Blok Wschodni. Z jednej strony scenografia jak z kroniki filmowej, ale z drugiej samochody współczesne. Aczkolwiek technologia poszła na kompromis. Z jednej strony mamy telefony domowe żywcem wyjęte z komuny, ale z drugiej radzie… rosyjscy notable korzystają z komórek. Chociaż ściśle tajne dane przenosi się na dyskietkach.
Jedynym atutem filmu jest zagadka. Pomimo tego, że była beznadziejnie poprowadzona. Do końca nie wiedzieliśmy co siedzi w głowie tytułowej Jaskółki i jaki jest jej plan, jeśli w ogóle istnieje. No i na końcu względnie to wszystko spięli + dali pewne zaskoczenie. Sparrow to typowo coś, co ja nazywam „filmem zakończeniowym”. Cała para idzie w gwizdek, czyli puentę. To nic, że przez dwie godziny drapiesz się po głowie i pytasz samego siebie co tu się odjaniepawla. Najważniejsze jest to, że na koniec jesteś zdziwiony.
Niestety cała ta intryga jest z tych, o których im dłużej myślisz, tym mniej Ci się podoba. Ja sam po pobieżnej analizie zapytałem samego siebie „To był od początku nasz plan? Przecież połowa tego co się tam działo było losowe i niezależne od nas”, a po chwili refleksji doszło „Jak o to chodziło to przecież dało się to zrobić dużo wcześniej, zaoszczędziliby sobie sporo nerwów „.
A tak wpływając na wody spojlerów to wszystko w zasadzie udało się tylko dlatego, że mocodawcy pieścili się z JLaw tak jak z nikim innym. Reszta trafiała do piachu przy pierwszej okazji. Ona dostawał drugą, trzecią i czwartą szansę. No strasznie naciągane, że nowicjuszka, która nic nie ogarniała i wszystko robiła źle miała od początku wielce master plan.
Ogólnie nie był to film dobry i ciężko go komukolwiek polecić. Chociaż i tak to pikuś przy 50 Kształtach Wody.
Mogę się podpisać nogami i ręcyma.
Po trzech miesiącach przypomniałem sobie, że chciałem dopowiedzieć to i owo. Przepraszam, ale nie ręczę za swoją sklerozę 😛 No, ale do rzeczy…
Główną wadą puenty było to, że fabuła się do niej nie sumowała. Świeżo upieczona absolwentka szkółki dla seks szpiegów pretendująca do tytułu najgorszej uczennicy i nie potrafiąca wykonać ani jednego polecenia zgodnie z oczekiwaniami, koniec końców rozegrała swoją pierwszą misję tak, że wszystkim poszło w pięty?
Trochę mi to przypominało Wańkę Wstańkę z Kota w Butach (tego z 2011 z Banderasem i Hayek). Kiedy doszło do wielkiego revealu to pokazali nam kilka szczegółów, które rozegrały się poza kadrem. Nie czepiam się Puss in Boots, bo to przecież bajka dla dzieci, ale Jaskółka chciała być traktowana poważnie. Także jak miałem się domyślić tego zakończenia? Przecież to jawne oszustwo.
Zobaczcie dobre filmy z zaskakującym zaskoczeniem, nie wiem, Duchy czy Podziemny Krąg. Ciężko było domyślić się puenty, ale jak już do niej dojdzie to jesteś wręcz zdumiony jak bardzo to do siebie pasuje. A tutaj? A tutaj to jak typowanie wyników Mundialu przez zwierzęta. Siedzisz i zastanawiasz się czy jaskółka wybierze garść nasion z napisem „USA” czy „ZSR… Rosja” 😛 A jak się zdecyduje to zdradzają, ze jak kamera nie patrzała to dosypali mysich bobków do jednych nasion.
Do samej nie mam specjalnych uwag, bo jak na siebie grała całkiem dobrze. Wiem, wiem, ona ma Oscara i tak dalej, ale nic na to nie poradzę, ona aktorką jest przeciętną. Jak jej się nie chce to kładzie rolę koncertowo. Jak jej się chce to gra co najwyżej OK. Kompletnie nie rozumiem statuetki dla niej, ale ostatnimi czasy w ogóle nie rozumiem Akademii Filmowej. Dla mnie JLaw jest jak Natalie Portman. Aktorka lubiana skrajnie na wyrost.
A i jeszcze jedno… radziecka anatomia jest wręcz spontaniczna. Na początku JLaw złamała się jak zapałka, a pod koniec napieprzała się z uzbrojonym szpiegiem i dało się jej pokonać. Ze skrajności w skrajność. Wypadek z początku wyglądał mocno naciąganie, ale OK, jakby się miało pecha to rzeczywiście kość mogłaby pójść. Ale to, że kilka miesięcy później bez jakiegokolwiek treningu siłowego napieprzała się jak Czarna Wdowa to już przesada… W ogóle kino amerykańskie przestało zauważać to, że rosły chłop ma fizyczną przewagę nad filigranowymi dziewuchami.