FilmyRecenzje Filmowe

Boss Nigger (1975)

Zacznijmy od tytułu. Nie, drogi Czytelniku, wzrok Cię nie myli. To nie rasistowska halucynacja, ksenofobiczny zwid, ani nawet narodowo-radykalna fatamorgana. Tytuł omawianego filmu jest – ujmując rzecz najdelikatniej – dość kontrowersyjny.

Ale schowajmy na chwilę widły politycznej poprawności, bo „Boss Nigger” to film o którym warto opowiedzieć. Najpierw trzeba jednak nakreślić szersze zjawisko, które doprowadziło do powstania tego dzieła.

Otóż w latach 70. kino klasy B zdominowane było przez nurt nazywany dziś „exploitation”. Zdefiniowanie tego rodzaju kinematografii nie jest łatwe, tym bardziej, że stała się ona przedmiotem całkiem poważnych sporów akademickich, a granice tego co uważa się za „exploitation” są nieostre. Na użytek tego tekstu przyjmijmy jednak roboczą definicję opisową. W „exploitation” chodziło o wykorzystanie przez filmowców głośnych i kontrowersyjnych zjawisk społecznych nie dla efektu artystycznego, czy nawet komentarza politycznego, ale z powodów czysto komercyjnych. „Exploitation” było dla kina tym, czym tabloidy są dla prasy. Szokowało. Prezentowało rzeczywistość wykrzywioną przez poszukiwanie sensacji, pełną przemocy, seksu i czego tam jeszcze dusza zapragnęła.

Czasami pomimo czysto komercyjnych ambicji, tanie i wulgarne filmy typu „exploitation” miały pełną wartość artystyczną. Najlepszym przykładem jest tu „Życzenie śmierci” z Charlesem Bronsonem, film wykorzystujący falę wielkomiejskiej przestępczości dla zaprezentowania fantazji o pałającym żądzą zemsty mścicielu. „Życzenie śmierci” może i zniuansowane nie było, ale jego reżyser – Michael Winner – był pierwszorzędnym rzemieślnikiem i potrafił sprawnie igrać emocjami widza. Oczywiście takich perełek jak „Życzenie śmierci” nie było zbyt wiele, a typowymi przedstawicielami nurtu „exploitation” są raczej produkcje w rodzaju „Pluję na twój grób” albo „Elza – Wilczyca z SS” (wbrew pozorom nie polecam fanom „Krainy Lodu”).

Fred Williamson wcielający się w rolę Bossa.

Nurt „exploitation” doczekał się wielu podgatunków. Wśród nich było i „blaxploitation” – tanie kino sensacyjne skierowane do czarnoskórej publiczności. Prawdopodobnie najsłynniejszym filmem tego podgatunku jest „Blacula”, opowiadający historię afrykańskiego wampira, który wysysa krew ludzi wszystkich ras i grup etnicznych (ale najchętniej białych). Dzisiaj chciałem Wam jednak opowiedzieć nie o „Blaculi”, a o równie ważnym, choć nieco zapomnianym westernie „Boss Nigger”.

Fabuła filmu nie jest skomplikowana. Boss i Amos – dwóch czarnoskórych łowców nagród – ratuje życie urodziwej Murzynki Clary Mae, której wóz zaatakowali bandyci. Przeszukując ciała zastrzelonych rabusiów, łowcy nagród odnajdują zaskakujący list, w którym burmistrz miasteczka San Miguel oferuje jednemu z bandytów posadę szeryfa. Co więcej, burmistrz powołuje się w liście na rekomendację poszukiwanego listem gończym Jeda Claytona. Przed naszymi rewolwerowcami otwiera się ciekawa perspektywa. Udają się do San Miguel, gdzie Boss szantażuje burmistrza i samemu obejmuje urząd lokalnego szeryfa. Łowcy nagród spotykają się wprawdzie z niechęcią lokalnej społeczności, ale dzięki sprytowi i sile, zaprowadzają w miasteczku „prawo czarnego człowieka”. Tyle tylko, że cały czas wisi nad nimi widmo konfrontacji z Jedem Claytonem…

Przy całej absurdalności pomysłu na „czarny western”, trudno nie zauważyć, że film był znakiem swoich czasów. Lata 70. były w USA okresem ogromnych napięć na tle rasowym i powstania organizacji politycznych głoszących „czarny nacjonalizm”. To również czas wyżu demograficznego wśród czarnoskórych Amerykanów. Głód wzorców do naśladowania, a zarazem nieufność w stosunku do białych sprawiły, że filmy typu „blaxploitation” pełne były bohaterów podobnych do Bossa i Amosa. Sprytnych, silnych i nieustannie przechytrzających białych ludzi. Cały drugi akt filmu ma w zasadzie formułę serii gagów, w których biali przez swoją tchórzliwość albo arogancję, dostają od czarnych prztyczka w nos. Ostatecznie podział rasowy zostaje zasypany… ale nie do końca.

Nie wiem czy w 1975, kiedy film trafił do kin, wzbudził on jakieś większe kontrowersje. Natomiast dziś pewnie nie wytrzymałby nawałnicy oburzenia, szczególnie w mediach społecznościowych. Pal sześć karykatury białych ludzi, „Boss Nigger” popełnia z punktu widzenia politycznej poprawności grzech znacznie gorszy. Otóż nasi hebanowi bohaterowie też są chodzącymi stereotypami, na dodatek kaleczą dość mocno gramatykę języka angielskiego.

Jeśli jednak skłonni będziemy przymknąć oko na całą niepoprawność polityczną filmu (albo też ją obśmiejemy), to „Boss Nigger” naprawdę dostarczy nam sporo rozrywki. Choć oczywiście trzeba odpowiednio się do tego dzieła nastawić. „Boss Nigger” to w końcu film niskobudżetowy, co widać chociażby podczas fatalnie oświetlonych scen rozgrywających się we wnętrzach. Nie mam w stosunku do kina B jakichś szczególne wyśrubowanych wymagań technicznych, ale sceny kręcone w studiu naprawdę rażą swą amatorszczyzną. Dużo lepiej wypadły ujęcia plenerowe, które niewiele odbiegają od tego, do czego przyzwyczaiły nas tanie spaghetti westerny. Krajobraz amerykańskiego pogranicza jest więc pustynny, a miasteczko to jedna ulica ogrodzona tekturowymi fasadami budynków. Standard.

Jako że mamy do czynienia z westernem, to wiadomo, że dużo będzie strzelania (zrealizowanego jak najbardziej poprawnie), tudzież walenia z piąchy (i tu nie mam większych zastrzeżeń). Ale tym, co naprawdę decyduje o odbiorze westernu jest postać bohatera. A tutaj mamy bohatera fantastycznego. Bardzo żałuję, że Fred Williamson nigdy nie stał się ikoną kina akcji jak Carl Weathers (Apollo Creed z serii „Rocky” i pułkownik Al „You Son of a Bitch” Dillon z „Predatora”). Bo na pewno miał ku temu wystarczający talent i charyzmę. Williamson to wielki, czarny facet z posępną gębą i szaleństwem w oczach. Myślę, że bez problemu odnalazłby się w największych filmach akcji lat 80. Niestety przez całą karierę skazany był na kino klasy B.

Po latach kino „blaxploitation”, w szczególności zaś jego westernową wersję, odkrył przed szerszą widownią Quentin Tarantino. Nie da się ukryć, że „Django Unchained” czerpie z „Szefa Afroamerykanina” pełnymi garściami, chociaż momentami mam wrażenie, że film z 1975 roku był – przy całym karykaturalnym potraktowaniu białych – jednak mniej cyniczny. Ale bez względu na to, czy komuś „Django” przypadł do gustu czy też nie, warto zapoznać się ze źródłem inspiracji Tarantino.

Muszę tylko ostrzec Was przed piosenką tytułową. Momentalnie wpada w ucho. Trzeba mieć się na baczności, bo odśpiewanie jej w obecności kogoś znającego język angielski może wywołać nieprzewidziane reperkusje.

 

Boss Nigger
  • Ocena DaeLa - 6/10
    6/10
To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 11

  1. Django mi się spodobało, więc tego Bossa chętnie obejrzę 😉

    offtopując… kupuję CD-Action regularnie od wielu lat i średnio raz na rok nie czytam od deski do deski a od recenzji gry, która bardzo mnie interesuje. A teraz do tych wyjątków dorzucam tekst o Tetrisie, od którego zacząłem bieżący numer. Świetnie się czytało, brawo! 🙂

    Ze wstępniaka wynika, że współpraca z CD-Action nie skończy się na tym tekście, prawda?: >

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Dziękuję bardzo. Tekst odrobinę ucierpiał na skrótach (które niestety były konieczne, CDA z gumy nie jest), ale ogólnie jestem z niego zadowolony.

      I nie, to nie była rzecz jednorazowa. O ile nie pojawią się jakieś nieprzewidziane okoliczności, to moje artykuły będzie można znaleźć w CDA co miesiąc.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button