Platforma Netlfix od dobrych kilku lat zaskakuje swoich użytkowników co raz to bardziej dopracowanymi produkcjami serialowymi. Rewolucyjny sposób dystrybucji pozwolił jej zyskać ogromną popularność, a dobrze opracowane portfolio ofert zapewniło pozycję absolutnego lidera w segmencie telewizyjnej rozrywki na życzenie. Netflixowi jednak ciągle mało, bo od dłuższego czasu stara się rzucić wyzwanie również wielkim producentom filmowym. Produkcje firmowane jako „Netflix original” pokazały, że nawet przy ograniczonym budżecie można osiągnąć bardzo zadowalające efekty. Pod koniec zeszłego roku miała miejsce dość przełomowa premiera w historii serwisu – 22 grudnia na platformie udostępniono pierwszą superprodukcję Netflixa. Kosztowała aż 90 milionów dolarów, a niemała część tego ogromnego budżetu powędrowała na gaże dla współczesnych gwiazd kina – przede wszystkim Willa Smitha, który uznawany jest za jednego z najbardziej kasowych aktorów w historii♣.
Nie jest wielką tajemnicą, że swoje produkcje Netflix finansuje z pożyczek i kredytów zaciąganych u wierzycieli. Jeśli wierzyć informacjom publikowanym przez Los Angeles Times (a jest to dosyć wiarygodne źródło), platforma kręci się wokół 20-sto miliardowego długu, którym finansuje produkcje takie jak „Bright”. Z punktu widzenia spółki odpowiedzialnej za premierę, kluczowa staje się zatem kwestia zwrotu poniesionych kosztów oraz tego, ile film zarobi. W omawianym przypadku widać to gołym okiem – Netflix nie szczędził kasy na budżet promocyjny, billboardy i plakaty reklamujące najnowszy hit z Willem Smithem pojawiły się nawet w co większych miejscach Polski – kraju, który nie należy do netflixowych złotych kur, ani nawet srebrnych kurczaków.
Mimo wszystko, wypada sprawdzić, na jakim poziomie rozwoju znajduje się obecnie alternatywa dla kinowych magnatów. Netflix ma bowiem jeden, poważny problem – ten sam, który jest jego największą siłą – czyli system dystrybucji. O ile do kina można wparować z całą grupką znajomych, z których każdy oddzielnie zapłaci za bilet – o tyle w przypadku kanapowego oglądania sytuacja jest dokładnie odwrotna: to jedna osoba płaci za dostęp do platformy, a inni mogą co najwyżej zostać zachęceni obejrzanym filmem, czy serialem. Dlatego kluczowa staje się jakość oferowanego produktu.
„Bright” należy do nieistniejącego właściwie w kinie gatunku urban fantasy. Akcja filmu rozgrywa się w latach współczesnych, jednak zupełnie odmiennych od tego, co znamy na co dzień. W świecie tym, zaraz obok ludzi, techniki i dobrze nam znanych zdobyczy cywilizacji funkcjonują również… orkowie, elfowie oraz magia♠. Pomysł wydaje się tyleż prosty, co trudny do sensownej realizacji. Co niektórym czytelnikom pewnie gdzieś zaświtała myśl o pewnej grze cRPG sprzed epok, w której podjęto zbliżony pomysł (chodzi mi o znakomite „Arcanum”), jednak tam mieliśmy epokę industrializacji, tutaj – czystą nowoczesność. Przyznaję, że choćby z tego powodu warto na „Bright” zwrócić uwagę i zawiesić oko. Świat wykreowany na potrzeby filmu nie powala rozmachem – sam film to w gruncie rzeczy klasyczny sensacyjniak, który nie wymaga rozbudowanego backgroundu – ale właśnie dzięki temu jako-tako trzyma się zwartej konstrukcji.
Elfowie stanowią „elitę” społeczeństwa – żyją w zamkniętych osiedlach, pławią się w luksusie i wyglądają jak hipsterzy. Ludzie pełnią zasadniczo tą samą funkcję, co we wszelkiego rodzaju innych utworach gatunku fantasy – stanowią coś „pomiędzy” rasami, funkcjonują we wszystkich klasach społecznych, chociaż w największej liczebności należą do klasy średniej. Orkowie to margines – zepchnięta do slumsów rasa, uważana za półgłówków i wyglądająca jak dresiarze. Wszyscy nienawidzą orków, ze względu na wybór którego dokonali jako rasa przed tysiącami lat – w filmie kilkukrotnie pada w dialogach, że orkowie wybrali „złą stronę”, która do tego poniosła klęskę w przedwiecznej wojnie. Stąd marginalizacja i powszechna niechęć do tej rasy.
Jest jeszcze Magia. Tajemnicza, nieskończona siła dająca możliwość panowania właściwie nad wszystkim dookoła. Do jej uprawiania powołane są tylko wybrane jednostki, zwane tytułowymi Świetlistymi. Najwięcej Świetlistych jest wśród elfów – posiadają oni specjalne różdżki, które pozwalają na panowanie nad Magią.
To chyba tyle, jeśli chodzi o wstępny set-up przedstawionego świata – więcej dowiecie się podczas seansu. Trzeba jeszcze wspomnieć o głównych bohaterach dramatu. Daryl Ward (Will Smith) jest policjantem w Los Angeles, któremu – w ramach programu równouprawnienia i parytetów rasowych – przydzielono Nicka Jakoby’ego (Joel Edgerton), pierwszego w historii LAPD policjanta-orka. Daryl borykać się będzie zatem z problemami związanymi z niesfornością partnera, a także niechęcią całego Wydziału wobec przedstawiciela innej rasy, z którym został zmuszony współpracować. Obaj panowie bardzo szybko zostaną wplątani w aferę związaną z… – jakżeby inaczej! – końcem świata, przyzywaniem odwiecznego zła i pewną upadłą elfką (bardzo zjawiskowa kreacja Noomi Rapace), która stanowi klucz do rozwiązania zagadki.
Przyznaje, że przepis na rozrywkę w przypadku „Bright” prezentował się według mnie bardzo smakowicie. Nie bez znaczenia jest tutaj fakt, że osobiście jestem fanem wszelkiego rodzaju eklektyzmu gatunkowego, a i klimat fantasy nigdy mi się czkawką nie odbijał. Z drugiej strony – całkowicie zrozumiałe jest, że jeśli ktoś nie trawił wymachiwania magicznymi buzdyganami na kartach klasycznych książek fantasy, to tym bardziej nie przypadnie mu do gustu naiwna konwencja świata przedstawionego w omawianym filmie. Całość reżyserował David Ayer – człowiek znany ze znakomitego „Dnia próby”, czy całkiem niezłej „Furii”, mający jednak w swoim CV równie poważną porażkę „Legionu Samobójców”. Na dwoje babka wróżyła – mogło być dobrze, mogło nie być. Jak jest?
Zupełnie przyzwoicie. Film, jak wspomniałem, jest zasadniczo klasycznym przykładem sensacyjnego kina spod znaku „bro movies”, tyle tylko, że w tym przypadku mamy nieco bardziej niż zwykle zróżnicowaną aparycję głównych bohaterów. Współpracę Smitha z Edgertonem ogląda się przyjemnie, momentami nawet bardzo. Co prawda, nie jest to ten sam poziom jaki w „Bodyguard: Zawodowiec” zaprezentowali Samuel L. Jackson i Ryan Reynolds, ale obaj panowie dostali naprawdę niezły scenariusz do zagrania. Daryl jest idealnym przykładem roli skrojonej pod Willa Smith’a – nieco umęczony, lecz zachowujący dowcip, narwany i impulsywny, skrywający dobroć w sercu policjant gotowy do poświęceń. Wiadomo, że to wszystko klisze i kalki z całej filmografii aktora, ale prawdę mówiąc niczego więcej się nie spodziewałem i nie oczekiwałem. Joel Edgerton jest jeszcze bardziej uciemiężony (wszak należy do rasy wyrzutków), a jednocześnie zachowuje swój „orkowy” charakter – uparcie dąży do celu, nigdy nie popada w niepewność, jest przy tym osobliwie sympatyczny i urokliwy. Dobrana para, którą spokojnie można było wyjąć z fantastycznego stroju i wsadzić np. do trzeciej części „Bad Boys”.
Świat wykreowany przez Netflixa trąci kolejnymi schematami – nie sposób nie zauważyć odwołań do współczesnych problemów amerykańskiego społeczeństwa z odmiennością, ksenofobią, czy nietolerancją. Nie jest to na szczęście zbyt nachalne, a i trafiają się całkiem niepoprawne politycznie dialogi i dowcipy. Pod tym względem film również nie wykroczył poza utarty i bezpieczny kanon – ale czy to źle, jeżeli utwór ma przede wszystkim dostarczać rozrywki?
Pod tym względem „Bright” prezentuje się zadowalająco. Akcja zaczyna się niemal na początku seansu i nie opuszcza widza aż do całkiem efektownego, choć – znów schemat – przewidywalnego finału. Najlepiej wypada pierwsza połowa filmu, w której główni bohaterowie „docierają się” w bojach, prowadząc całkiem zabawne dysputy na temat otaczającego świata. Z jednej strony jest okazja się pośmiać i docenić warsztat aktorski Smitha i Edgertona, z drugiej – w ten sposób umiejętnie wplecione zostały informacje dotyczące całego świata i jego historii. Druga część filmu to już w głównej mierze powtarzająca się rozwałka i co raz więcej wybuchów – nie jest to jednak na tyle nużące, abym mógł uznać za znaczącą wadę.
Efekty i muzyka odzwierciedlają ilość zainwestowanych w produkcję dolarów. W żadnym momencie nie poczułem zgrzytu związanego z niedofinansowaniem jakiejkolwiek sceny. Monumentalizmu tutaj co prawda nie ma, ale to co jest, prezentuje się przyzwoicie i wiarygodnie. Muzyka świetnie uzupełnia opowiadaną historię, nadaje jej tempa i – tutaj mały minus – znacząco sugeruje, które sceny będą kluczowe dla dalszego rozwoju historii. Nie zmienia to jednak faktu, że soundtrack z „Bright” spokojnie może znaleźć się na mojej wiosennej playliście podczas rowerowych przejażdżek po mieście.
Reasumując, omawiana superprodukcja Netflixa nie odstaje w znaczący sposób od żadnego innego kinowego blockbustera, którymi jesteśmy częstowani przez większe studia. Co więcej, ma bardzo ciekawy pomysł na świat – idę o zakład, że w gabinetach Foxa, czy Disneya pomysł na mariaż współczesności z fantastyką po prostu by przepadł – a jego wykonanie nie wywołuje zażenowania, a raczej zainteresowanie, a po seansie – satysfakcję. „Bright” to niepozbawiony błędów w scenariuszu, ale wciąż całkiem udany film sensacyjny z dwiema bardzo dobrymi kreacjami głównych bohaterów, którego największą siłą jest oryginalność przedstawionego świata. Co prawda sama fabuła i jej przebieg do oryginalnych już nie należą, ale i tak uważam, że warto dać filmowi szanse. Może nie zachwyci zbyt wielu widzów, ale chyba jeszcze dalej mu będzie do sporego rozczarowania. Warto przy tym podejść do tytułu jak do niezobowiązującego dokotletowca, bo wtedy sprawdza się najlepiej. Oczekując „czegoś więcej” możemy zostać pozostawieni z uczuciem niepotrzebnego niedosytu.
A obiektywnie rzecz ujmując – chyba warto kibicować platformie, która wykłada niemal sto amerykańskich baniek na realizację tak szalonego pomysłu. Zawsze to jakiś (całkiem znaczący!) powiew świeżości w ofercie dla miłośników filmu. Na ten moment wydaje się, że Netlfix nie ma zamiaru odpuszczać – już zapowiedziano sequel filmu.
Może nie będę na niego czekał z niecierpliwością, ale gdy już się pojawi – na pewno obejrzę.
Bight (2017)
-
Ocena Pquelima - 7/10
7/10
♣ – ostatnio palmę pierwszeństwa podobno przejął Samuel L. Jackson, a czasy wielkiej „kasowości” Smitha miały się skończyć wraz z dramatycznym „After Earth”, gdzie aktor wystąpił u boku swojego syna. O tym filmie lepiej w ogóle nie pamiętać.
♠ – „elfowie” a nie „elfy”. I „orkowie”, a nie „orki”. Tak, jestem uczniem Marii Skibniewskiej.
Ryan Gosling grał w Bodyguard zawodowiec ?
Chyba chodziło o Ryan’a Reynolds’a 🙂
nie da się ukryć 🙂 dzięki za przyuważenie!
Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedna sprawę związana ze sposobem dystrybucji. Wykupując odpowiedni netflixowy pakiet otrzymujemy nowość w 4K HDR (czy to jest w dolby vision i atmos tego już nie wiem bo telewizor mam od szajsunga, a kino 5.1) a to daje rewelacyjna jakość obrazu w porównaniu do innych produkcji, które możemy obejrzeć na kanapie w domu. Kinowe hity pojawiają się co prawda na blurejach uhd ale po pierwsze nie wszystkie, dochodzi kilkumiesięczne opóźnienie a na dodatek sam najtańszy odtwarzacz tego formatu kosztuje dobry tysiąc złotych. Inna alternatywa jest nowe Apple TV ale tutaj tez narażamy się na spore koszta. Bright wymaga tylko abonamentu (albo darmowego miesiąca) i samego w miarę nowoczesnego telewizora. Jest to naprawdę spory plus. Oby więcej takich produkcji. Swoją droga czytałem gdzieś że mimo iż krytycy się nie zachwycają, to i tak film obejrzała masa ludzi, pewnie przez wspomniana w recenzji kampanie. Trzymam kciuki żeby taki stan rzeczy trwał nadal.
Z filmami jest bardzo dobrze, ale prawdziwy boom na Netflixowy system dystrybucji polegał chyba na tym, że seriale sygnowane tym logiem są udostepniane ad hoc w całości – a przecież platforma mogła spokojnie dawkować epizody, tak jak robią to wszyscy konkurenci (od Showtime przez HBO GO na Showmaxie kończąc). Pierwszym dużym hitem Netflixa był House of Cards – znakomity w pierwszych sezonach serial polityczny, którego każde wydanie miało 12-13 odcinków.
Wydaje mi się, że własnie możliwość obejrzenia całości od razu walnie przyczyniło się do wywindowania Netflixa na dzisiejsza pozycję na rynku.
Netflixa lubię za łatwą dostępność i sprawne działanie (nieporównywalne z gniotem Showmaxa). Film na kanapie w wysokiej jakości, do tego nowość i znane twarze – kiedyś trzeba było kombinować i do tego nielegalnie, zeby coś ściągnać, zgrać na dysk i odpalić w telewizorze. Teraz za niewielką cenę można być w pełni legitnym.
Brighta jeszcze nie widziałem, ale słyszałem opinie, że beznadziejny. Ta recenzja zachęciła mnie do sprawdzenia ile w tym prawdy.
chętnie poznam Twoją opinię po seansie.
Film 6/10, chyba spodziewalem sie czegos ciekawszego. Pozostawil wrazenie niewykorzystanego potencjalu.
Ja filmem zainteresowałam się w momencie obejrzenia trailera, spodobał mi się pomysł na mariaż współczesności i fantastyki, byłam ciekawa wykonania. Przed seansem rzuciło mi się w oczy parę nagłówków recenzji, głównie niepochlebnych (łącznie z jedną uznającą film za największe badziewie roku) ale stwierdziłam, że najpierw sama ocenię, a recenzje przeczytam potem. I chyba dobrze zrobiłam, bo film oglądało mi się całkiem przyjemnie. Wrażenia (z małymi odstępstwami) podobne do opisywanych przez autora artykułu.
Później, z ciekawości, wróciłam do zignorowanych wcześniej recenzji i przyznam szczerze, że trochę opadła mi szczena. Moim zdaniem film nie zasłużył na wylewane na niego wiadro pomyj. Mam wrażenie, że 90% oglądających zasugerowało się opisywanymi minusami, ignorując dobre strony produkcji. Np. jeden z często powtarzających się zarzutów- brak łopatologicznego przybliżenia wydarzeń historycznych, mitologii itp. dla mnie akurat był całkiem trafionym zabiegiem. Ale jestem w stanie zrozumieć wywołaną tym frustrację (i zarzucanie twórcom braku pomysłów), bo obecnie filmy raczej nas pod tym względem rozpieszczają. Chociaż mnie osobiście czasem śmieszy nieumiejętne wplatanie w small talki między bohaterami rozwlekłych tłumaczeń dotyczących osób/wydarzeń z ich uniwersów, które powinny być im doskonale znane. Wiem, czemu ma służyć taki zabieg filmowców, ale w większości przypadków brzmi to mocno nienaturalnie.
Podsumowując, nie jest to dzieło przełomowe, ale też nie taki totalny gniot, na jaki, mam wrażenie, kreuje go społeczność internetowa 😉
Dokładnie. Film zdecydowanie nie jest tak słaby, jak go w Sieci malują!
Ogląda się dobrze, akcja nie przynudza, a bohaterowie dają radę. Historia jest opowiedziana za pomocą graffiti (co dobrze widac w screenie wyzej) oraz w niektorych dialogach. Zgadzam sie z autorem, ze takie niedopowiedzenie jej wprost nie bylo po prostu potrzebne, bo film jest praktycznie komedia sensacyjna z elementami fantasy.
Mnie sie bardzo podobał, bo wlasnie tego szukam w filmowej rozrywce – ciekawej historii nie zmuszajacej do rozkmin. Tutaj wszystko bylo na miejscu.
Bardzo dobrze, ze został doceniony przez fsgk.pl, wbrew obiegowej opinii pseudokrytyków 🙂
Nie znam treści większosci krytycznych recenzji, ale jeśli faktycznie – jak piszesz – zarzucano „Bright” brak zbudowania odpowiednio jednoznacznego backgroundu i tła, no to ktoś chyba jednak pomylił gatunki. To nie jest monumentalna epopeja fantasy, tylko film akcji z elementami. Zresztą, historia została wpleciona w obraz i niektóre dialogi – nie ma tego dużo, ale jest dokładnie tyle, żebym nie zadawał sobie pytać w stylu „dlaczego teraz dzieje się to i tamto” lub „o co tutaj chodzi”. Najważniejsze informacje są podane, kilka smaczków i nawiązań też się znalazło (chociażby graffiti przedstawione wyżej), więc doprawdy nie wiem, czego się spodziewano. Kilkunastu plansz przed tytułem filmu z kompleksową chronologią alternatywnej rzeczywistości, odczytanych głosem Morgana Freemana? 😉
Moja śr. znajomych z fw. 3,7. Zamysł fajny, wykonanie gorsze. Urban fantasy uwielbiam, a ten gatunek jednak ma w kinie reprezentantów, samych kiepskich: Dary anioła, Polowanie na czarownice, Władca zwierząt 2, Neverending story 3 i parę innych fantasy z lat 80 i 90- tych. Najlepszy film wpisujący się w ten gatunek to chyba Labirynt fauna. Albo Gwiezdny pył na podstawie mistrza gatunku Neila Gaimana.
O tak, Gwiezdny pył zdecydowanie należy do filmów co najmniej bardzo dobrych. Tylko tam w gruncie rzeczy pod przykrywką urban fantasy kryje się ckliwe romansidło – tak jak w „Bright” ukryty jest zwyczajny bro movie.
Doprawdy nie wiem, czego ludzie oczekują po takich produkcjach. Ja rozpoczynając seans miałem cichą nadzieję, że film nie okaże się bezsensownym gniotem. Daleko mu do tego, więc recenzje krytyków – te najbardziej krytyczne – sam bym zrecenzował w poniższy sposób:
„oczekiwałem czegoś więcej, nie wiem czego, ale tego nie było więc film jest do dupy”
Co do podobnych pomyslow, to dodac cyber punka i mieli bysmy ShadowRun-era
Przypomniałeś mi złote czasy, kiedy wraz ze znajomymi zagrywałem się w AD&Deka 🙂
Była jeszcze Neuroshima i Warhammer, o Shadowrunnerze jedynie słyszałem, ale niewykluczone że twórcy filmowi mogliby znaleźć w tym systemie wiele ciekawych rozwiązań i inspiracji dla sensownego urban fantasy.
Potwierdzam, wczoraj obejrzałem i zupełnie przyzwoity film. Na pewno nie beznadziejny.
Fajny pomysł i wykonanie. Brakuje takich eksperymentów, mam nadzieje ze Netflix pójdzie ta droga.
Dzięki za podpowiedz, juz nie pierwszy raz zreszta 😀
no własnie – rozumiem, ze może się komuś nie spodobać, zawieść oczekiwania – zwłaszcza jeżeli ulegniemy mocnej kampanii marketingowej. Film nie jest tak dobry, jakby chcieli twórcy promocji, ale przy odpowiednio chłodnym podejściu naprawdę daję radę. Ja do niego podszedłem, co już pisałem wyżej, z niewielkim lękiem i przekonaniem, że będzie kaszana.
Poza tym, zawsze lepiej jest się pozytywnie zaskoczyć, niż niemiło rozczarować 😉 Takie emocje często zależą od nas samych, od nastawienia, na które się sami decydujemy.
Nie byłem specjalnie zachwycony, ale do luźnego wieczorowego oglądania okazał się idealny. Dzięki za info, pewnie nigdy bym o nim nie usłyszał.