FilmoBiografia Kubricka to cykl artykułów poświęcony jednemu z najwybitniejszych najwybitniejszemu reżyserowi wszystkich czasów, Stanley’owi Kubrickowi. Tematem przewodnim serii jest życie i twórczość nowojorskiego artysty, w głównej mierze jego 11. filmów pełnometrażowych, z których każdy zostanie poddany osobnej analizie. Celem cyklu jest nie tylko przedstawienie widzowi opinii na temat filmów należących już dzisiaj do klasyki kina, ale też przybliżenie postaci Kubricka, poszczególnych etapów jego kariery, a także ciekawostek z życia zawodowego i osobistego. W pracy nad tekstami autor posiłkuje się różnorakimi źródłami internetowymi, a także wiedzą zaczerpniętą z publikacji książkowych dotyczących reżysera i historii kina.
W czwartym odcinku FBK docieramy do… trzeciego w kolejności chronologicznej filmu i zarazem pierwszej superprodukcji nowojorskiego Mistrza. Czeka nas epicka epopeja historyczna, film o niemal rekordowym w ówczesnych czasach budżecie a także – lub przede wszystkim – pierwszy pełnoprawny kasowy sukces Stanleya K.
#4: Spartakus (1960)
W 1958 roku, niedługo po premierze „Ścieżek Chwały” bohater naszego cyklu stanął przed nie lada problemem. Tym samym, z którym borykają się wszyscy młodzi ludzie (Kubrick był świeżo upieczonym trzydziestolatkiem pragnącym zrealizować marzenia) – brakiem funduszy. Po ciepło przyjętym „Zabójstwie” i szeroko chwalonym przez krytyków filmie z Kirkiem Douglasem pozostały jedynie ciepłe wspomnienia i rozpoznawalność reżysera w szerokich kręgach znawców i producentów Hollywood. Kubrick nie zdążył jeszcze zarobić dla żadnej wytwórni filmowej znaczących pieniędzy, a jego współpraca z przyjacielem Jamesem Harrisem była wystawiona na ciężką próbę, której – jak czas pokazał później – nie przetrwała.
Romans z Geniuszem
O Kubricku pisano wtedy, że jest „młodym gniewnym” i tylko kwestią czasu wydawało się podpisanie przezeń nowego kontraktu. Matka Natura nie znosi próżni, zatem oczekiwania ziściły się szybko – w 1958 roku do Kubricka zgłosił się z propozycją współpracy jeden z najważniejszych ludzi w całej ówczesnej kinematografii. Postać absolutnie nietuzinkowa, obdarzona – podobnie jak reżyser – niezwykłym talentem i wrażliwym zmysłem artystycznym. Jeden z najwybitniejszych aktorów swojego pokolenia, śmiało można też twierdzić, że najwybitniejszy ze wszystkich pokoleń.
Marlon Brando.
Wielki aktor, obdarzony już wówczas niezwykłym kultem wśród widzów sal kinowych, przygotowywał właśnie scenariusz do ekranizacji książkowego westernu Charlesa Neidera. Oryginał nosił tytuł „The Authentic Death of Hendry Jones”, a Brando osobiście zakupił prawa do adaptacji historii opowiadającej o jednym z najsłynniejszych rewolwerowców Dzikiego Zachodu, Billym The Kidzie oraz równie legendarnym, ścigającym go szeryfie nazwiskiem Garrett. Ciekawostka: sama książka Neidera jest dzisiaj zapomnianym klasykiem westernu, odkopanym jakiś czas temu przez redaktorów Independent, przeżywającym aktualnie drugą młodość.
Brando był bardzo podekscytowany perspektywą pracy z Kubrickiem, wyrażał się o nim w samych superlatywach. Po podpisaniu kontraktu zachwycał się jego umiejętnościami intelektualnymi, oraz „łagodnym podejściem do współpracowników” (sic!), twierdził też, że Kubrick wnosi „oryginalny punkt widzenia i pasję”♣ w realizację projektu. Sielanka nie trwała jednak długo, bowiem młody Kubrick coraz bardziej skłaniał się ku własnym artystycznym wizjom. Podobnie Brando, którego można chwalić za wiele przymiotów, jednak nigdy wśród nich nie znajdywała się koncyliacyjność czy skłonność do kompromisu.
Na początku 1959 roku panowie się pokłócili. O co poszło? Z dzisiejszych relacji wynika, że przede wszystkim o kształt scenariusza, który – napisany najpierw przez Sama Peckinpah’a – był wielokrotnie zmieniany, przepisywany i korygowany przez samego Brando, a później – również przez Kubricka. W tym miejscu warto powiedzieć kilka słów o autorze oryginalnej adaptacji. Peckinpah nie był wtedy jeszcze znanym pisarzem, ale później osiągnął szczyt. Dzisiaj jest uznawany za najwybitniejszego scenarzystę zmierzchu wielkiej ery westernów, czyli lat 60. – 70-tych. Ma na swoim koncie m. in. „Dziką Bandę”, czy „Pat Garrett and Billy The Kid” – inny film opowiadający o rywalizacji między legendami Dzikiego Zachodu.
Różnice charakterów i apodyktyczny stosunek do własnej pracy spowodowały, że związek dwóch wielkich geniuszy kina okazał się bezpłodny – Brando ostatecznie zwolnił Kubricka z obowiązku reżyserii filmu. Zrobił go sam, według własnej wizji. „One-Eyed Jacks” pojawił się w kinach w 1961 roku.
A Stanley? Reżyser, mimo coraz większych problemów finansowych wciąż miał nadzieję na wyprodukowanie własnego, epickiego i kasowego dzieła. W tamtym czasie podobno po raz pierwszy poważnie myślał o sfilmowaniu historii Napoleona Bonaparte, jednak zdawał sobie sprawę, że on sam – w gruncie rzeczy wciąż młokos – nie zostanie przez wytwórnie filmowe obdarzony takim zaufaniem (i budżetem), aby projekt mógł zostać zrealizowany z należnym mu rozmachem. W sytuacji coraz większego napięcia finansowego z pomocą Kubrickowi przyszedł stary znajomy, a jednocześnie kolejna, wielka gwiazda Hollywood. Kirk Douglas, będący wciąż pod wrażeniem roboty, jaką wspólnie z Kubrickiem wykonali na planie „Ścieżek Chwały”, zaproponował reżyserowi przejęcie reżyserii jednego z najdroższych filmów w historii kina.
Kino vs polityka, 0-1, po dogrywce – remis
Historia „Spartakusa” zaczyna się od (jakżeby inaczej) problemów ze scenariuszem. Mózgiem całego projektu był Kirk Douglas, który sprawował kontrolę wykonawczą nad produkcją. Pierwotnie historię powstania niewolników w starożytnym Rzymie miał spisać Howard Fast, jednak nie podołał on oczekiwaniom producentów. W jego miejsce Douglas chciał zatrudnić znanego scenarzystę, zdobywcę dwóch Oscarów, Daltona Trumbo. Niestety, pan Trumbo w drugiej połowie lat czterdziestych stał się jedną z ofiar amerykańskich antykomunistycznych nastrojów i – kiedy odmówił odpowiedzi na pytania o swoje upodobania polityczne, został wpisany na Czarną Listę Hollywood.
Był to spis twórców, producentów, aktorów i innych showbiznesmanów (początkowo dziesięciu, stąd często można się spotkać z nazwą Hollywood Ten – Trumbo załapał się na nią już wtedy), których obowiązywał zakaz pracy w zawodzie. Douglas jednak nie ugiął się przed prohibicją i, pomimo prób zmiany nazwiska autora scenariusza na fikcyjne (w ten sposób Trumbo dostał dwa wspomniane Oscary – w napisach widniał jako Sam Jackson), silnie agitował za rozwiązaniem „listy hańby”, która w jego przekonaniu oczerniała bardziej instytucję ją publikujące, niż swoje ofiary. Ta walka zakończyła się sukcesem i rozwiązaniem listy, przywróceniem do łask wielu znakomitych autorów – główne zasługi w tej mierze do dziś przypisuje się Douglasowi i Trumbo. Jest to również znakomity przykład na to, że cenzura prewencyjna jest miałkim środkiem kontroli, zwłaszcza w przypadku kiedy „jakość” dzieł (w tym przypadku twórców) broni się sama. Dalton Trumbo był po prostu zbyt cenny, aby Hollywood mogło sobie pozwolić na jego banicję.
Geniusz w związku
Wróćmy do produkcji, nad którą czuwał Kirk Douglas. Aktor rozczarowany faktem, że William Wyler nie widział go w głównej roli produkowanego równolegle „Ben Hura” (którego również polecałem na naszych łamach), był bardzo zdeterminowany, aby film pokonał Wylera w box office. Dysponując ogromnymi zasobami finansowymi wytwórni Universal, postanowił stworzyć maksymalnie komfortowe warunki do realizacji wielkiego projektu. Do produkcji zaprzęgnięto gigantyczny na ówczesne czasy budżet 12 mln dolarów (niemal 100 w dzisiejszych czasach), niewiele mniejszy do „Beh-Hura”. Lista płac sięgała 10 tysięcy nazwisk, a do realizacji wykorzystano jedną z najnowocześniejszych ( i najdroższych) technik filmowych, mianowicie Super Techniramę 70 – była to technologia wykorzystująca taśmę filmową o grubości 35 mm, która po obróbce pozwalała na wyświetlanie zdjęć na taśmie 70mm.
Te rozwiązania zastosowano w celu uzyskania jak największej rozdzielczości (porównywalnej do dzisiejszego 4k) ekranu, aby kamera filmowa mogła objąć jak największe połacie terenu. Pozwoliło to uzyskać monumentalny efekt w scenach ukazujących przemarsz wojsk, czy starcia zbrojne. Dzięki Super Techniramie „Spartakus” pełen jest rozległych, zachwycających pejzaży, które współcześnie robią równie imponujące wrażenie, co pól wieku temu. Film wygrał też Oscara za zdjęcia.
Do reżyserii Douglas zaprosił Anthony’ego Manna – uznanego twórce filmów noir, którego… zwolnił po pierwszym tygodniu zdjęć. Mann zdążył nakręcić początkowe sceny otwierające film, ale Douglas uznał, że rozmach projektu przerasta reżysera. Dlatego czym prędzej zadzwonił do Kubricka, namówił go na przejęcie reżyserii i zaprosił w lutym 1959 roku na plan filmowy. Kubrick, motywowany bezrobociem i brakiem funduszy, przystał na propozycję.
I wtedy zaczęły się problemy. Już na etapie konceptualizacji scenariusza Trumbo, Stanley utyskiwał na zbyt jednowymiarowe postaci w nim zawarte. Zwłaszcza nie podobał mu się wyidealizowany Spartakus, lider powstańczego wojska niewolników, pozbawiony wad wzór cnót i prawości. Kłótnie na temat sposobu realizacji poszczególnych scen doprowadziły do wielu opóźnień w produkcji, a w konflikt między reżyserem a scenarzystą wmieszał się również Douglas, zwykle biorący stronę Trumbo. To doprowadziło do sytuacji granicznej, kiedy Kubrick chciał opuścić plan filmowy: prawdopodobnie tylko ze względu na ogromną karę finansową, którą miał wpisaną w kontrakcie, ostatecznie projektu nie porzucił. Doprowadził realizację „Spartakusa” do końca, stając się najmłodszym reżyserem w Hollywood odpowiedzialnym za tak ogromną superprodukcję.
Stanley nigdy nie był zadowolony z ostatecznej wersji, wielokrotnie w wywiadach podkreślał, że film mógł i powinien być lepszy, gdyby tylko decydenci pozwolili mu realizować własną wizję. Nigdy później Kubrick nie wziął też udziału w podobnym projekcie – zawsze pieczołowicie pilnował ustaleń kontraktowych i konstruował je tak, aby mieć władzę absolutną zarówno nad materiałem scenariusza, jak i realizacją zdjęć i montażem.
„Spartakus” pojawił się w kinach w 1960 roku i odniósł kasowy sukces, korzystając nieco na fali popularności wielkich superprodukcji w USA, zapoczątkowanej przez „Ben Hura”. Film zebrał na planie prawdziwą plejadę gwiazd kina – główną rolę zagrał oczywiście Kirk Douglas, a w jego rzymskiego antagonistę wcielił się Lawrence Olivier. Piękna Jean Simmons została kochanką Spartakusa, natomiast Peter Ustinov – za rolę rzymskiego senatora oddanego demokratycznym ideom – otrzymał Oscara w drugim planie. Produkcja spotkała się z pozytywnym przyjęciem krytyków, w dość istotny sposób wpłynęła również na stabilizację kierunku, w jakim gatunek epickich filmów historycznych podążał w późniejszych latach.
Dzieło przez duże „D”
Fabuła „Spartakusa” jest archetypiczną opowieścią o walce z systemem. Opowiada o powstaniu wśród niewolników – głównie gladiatorów w starożytnym Cesarstwie Rzymskim oraz próbach jego stłumienia przez stolicę. Akcja rozgrywa się dwutorowo – z jednej strony portretowana jest zbiorowa walka jednostek o godność życia ludzkiego (tam świetnie sprawdza się Kirk Douglas oraz jego romantyczny wątek z Jean Simmons). Drugą osią fabularną są rozgrywki polityczne na forum skorumpowanego rzymskiego Senatu, ilustrujące jego bezsilność wobec zagrożeń oraz partykularne interesy jednostek, stawiane ponad dobro narodu. Film jest mądry i wyrazisty, a jednowymiarowość większości postaci niespecjalnie mi w nim przeszkadzała – zamysłem scenarzysty nie było bowiem tkanie traktatów filozoficznych, a zderzenie dwóch ogromnych sił (społecznej i politycznej) oraz operowanie na emocjach widza.
Scena, w której wszyscy uczestnicy powstania niewolników jednoznacznie opowiadają się za swoim wodzem, przeszła do historii kinematografii i była wielokrotnie cytowana i parafrazowana w innych dziełach kultury. Jest ona prostym (i przez to poruszającym) manifestem idei wyzwolenia z okowów, którą walczące ze sobą siły pojmują w zupełnie inny sposób. Deklaracja „I’m Spartacus” jest dla niewolników niczym innym, jak deklaracją wolności, namacalnym wypowiedzeniem nadziei na lepszy los, wolny od okowów ciemiężycieli. Rzymscy legioniści traktują ją jako solidarność z buntownikiem. Dla Rzymu bohater filmu jest solą w oku, ale tylko jednym ziarnem – nie dostrzegają idącego za nim ducha całego ludu niewolników. „Slaves you were and slaves you remain!” – brutalne słowa rzymskiego legionisty ukazują bezwzględność i nieugiętość panującego wówczas systemu. Podczas gdy tamci, utożsamiając się ze Spartakusem, nie tyle chronią własnego wodza, a raczej realizują własne, utopijne marzenie o godności i wolności, Rzym traktuje rebelię jako wybryk jednostki, którą – w celu rozwiązania problemu – wystarczy po prostu zdeptać. Ten poruszający moment można legalnie podejrzeć w serwisie youtube, chociaż oderwany od kontekstu całej historii raczej nie zrobi wrażenia na widzu oglądającym go po raz pierwszy. Warto zwrócić uwagę na moment, kiedy Spartakus wstaje, by się zdemaskować i chwilę, w której kompan uprzedza jego słowa (1:05):
„Spartakus” jest filmem monumentalnym, gatunkowo bardzo zbliżonym do „Ben Hura”. Dominują w nim ogromne przestrzenie, w jakich był realizowany – m. in. w Dolinie Śmierci w Newadzie. W szczytowym momencie w niektórych scenach możemy zobaczyć ponad 8 tysięcy statystów – hiszpańskich żołnierzy – tworzących armię buntowników. Jest też filmem rozległym – trwa ponad 3 godziny (zawarto w nim dwie intermisje), a na półkach sklepowych można znaleźć również jego sześcioczęściową, serialową wersję. Obejrzenie „Spartakusa” w dzisiejszych czasach jest wciąż doświadczeniem niecodziennym – to imponująca pod względem realizacyjnym epopeja, której punkty kulminacyjne chwytają za serce, angażują w wydarzenia i każą z całych sił kibicować niepokornym rebeliantom. To również wycieczka w zupełnie inne czasy kinematografii. Kinematografii realistycznej, prawdziwej, niezapchanej efektami CGI, które współcześnie stanowią główne narzędzie do imitowania epickości. W „Spartakusie” nikt nie imitował, wszystko zostało stworzone materialnie i od podstaw.
Imponująca jest również oprawa muzyczna, za którą odpowiadał Alex North. Kompozytor był wielokrotnie nagradzany za swoją muzykę, m.in. wielokrotnie nominowany do Oscara (w tym za „Spartakusa”). Do nagrania ścieżki dźwiękowej zgromadził on oryginalne, lub odtworzone na podstawie oryginalnych opisów, instrumenty używane w czasach Cesarstwa Rzymskiego. Efekt jest oczywiście piorunujący. Podobnie jak to miało miejsce w „Ben Hurze”, muzyka efektywnie wzmaga wrażenie monumentalizmu dzieła filmowego, umiejętnie współgra z poszczególnymi scenami, a jej realizacja odzwierciedla kubrickowską dbałość o wszelkie detale. Dzisiaj jest uznawana i umieszczana na listach najwybitniejszych soundtracków w historii Hollywood.
Rozwód z Geniuszem
Bez względu na to, ile w „Spartakusie” pozostało autorskich pomysłów Daltona Trumbo, a ile udało się Stanleyowi Kubrickowi „wcisnąć” jego własnej kreatywności, film w dzisiejszych czasach broni się niemal pod każdym względem. Co prawda, brakuje mu wielu charakterystycznych dla Kubricka cech warsztatowych, jednak w kategorii monumentalnych amerykańskich superprodukcji historycznych wypada wręcz znakomicie. Film wytyczał swego czasu drogę rozwoju wielu późniejszym produkcjom realizowanym z rozmachem, dzisiaj natomiast stanowi fascynującą podróż w historię nie tylko Cesarstwa Rzymskiego, ale również w przeszłość kina.
Kubrick nie pogodził się z tym filmem aż do śmierci. Na szczęście nam, widzom, czas oszczędził rozterek i nie musimy się już opowiadać po żadnej ze stron konfliktu reżyser-scenarzysta-aktor. Możemy natomiast cieszyć się kolejnym filmem Mistrza – może nieco odstającym od jego standardowego signum jako reżysera, ale wciąż pozostającym dziełem przez duże „D”. Ostatecznie, w box office Wylera nie udało się pokonać, ale i tak było co najmniej znakomicie – w ujęciu światowym film zarobił ponad 60 milionów dolarów („Ben Hur” – około 73).
Poza wymiernymi wpływami dla studia, „Spartakus” dostał również sześć nominacji oscarowych, a statuetki otrzymał – poza wspomnianym Ustinovem – za zdjęcia, choreografię i kostiumy. Z punktu widzenia kariery Stanleya Kubricka był to z pewnością milowy krok naprzód – jeżeli wcześniej, po „Ścieżkach Chwały” wiele drzwi uchyliło się przed młodym reżyserem, to sam fakt, że „podołał” realizacji kasowego hitu z plejadą hollywoodzkich gwiazd spowodował, że wrota wielkiej kariery stanęły przed nim otworem. Szkoda tylko, że nieporozumienia i kłotnie w okresie produkcji skończyły się zerwaniem stosunków z dwoma tak ważnymi jednostkami dla kina – ani Kubrick, ani Douglas, nigdy później nie spotkali się na planie filmowym.
Burzliwe namiętności i chłodne rozstania z innymi artystami staną się znakiem rozpoznawczym w filmobiografii Kubricka. Na przestrzeni kolejnych dekad jeszcze niejednokrotnie Mistrz zachwyci sobą współpracowników tylko po to, by osiągając zamierzony efekt, kompletnie ich do siebie zrazić. W przypadku „Spratakusa” było co prawda niemal odwrotnie, ale to tylko wyjątek potwierdzający regułę. Bilans relacji pozostał ten sam: szorstka przyjaźń na resztę życia, wyrażana głównie w metrykach filmowych i napisach końcowych.
Opowieść o kolejnych, nietuzinkowych kolaboracjach Mistrza będzie kontynuowana w następnych odcinkach FBK. Do przeczytania.
Spartakus (1960)
-
Ocena Pquelima - 8/10
8/10
Box Office Note
Budżet: 12 mln $
Przychody (świat): 60 mln $
Różnica: 500%
Zysk netto: 36 mln $
♣- tłumaczenie własne na podstawie: Duncan Paul (2003), Stanley Kubrick – The Complete Films, Taschen Books, Kolonia, s.53.
Poprzedni odcinek: FBK #3 – Ścieżki Chwały
Następny odcinek: FBK #5 – Dr Strangelove
Pozostałe odcinki FilmoBiografii Stanleya Kubricka.
Trochę jednak nuży ten film, 3 godziny to dość dużo, a nie brakuje tutaj zapychaczy w stylu przemarszu wojsk, które niestety nie robią takiego wrażenia jak przed laty. Końcówka zbyt płaczliwa, gdyby zakończyć na nocnej scenie…
„zapychacze” kojarzą mi się z Kubrickiem, któremu bardzo zależało na monumentaliźmie i pewnie celowo konstruował tak kadry. to było w tamtych czasach bardzo odważne podejście, nowatorskie nawet dla Stanleya, który przecież dotychczas nigdy nie dysponował takimi możliwoścami i tyloma kilometrami taśmy.
Mnie nie nużą, a niektóre wręcz urzekają – pamiętam, gdy po raz pierwszy oglądałem scenę, w której rebelia idzie z jednego brzegu kadru do drugiego – orgomny pejzaż, całość trwa chyba parę minut – a mnie zahipnotyzowało.
Do końcówki miałbym inny zarzut – ano taki, że jest podkoloryzowanym, tragicznym finiszem romansu, zgodnym z kanonem tragedii greckiej, ale niezgodnym z prawdą historyczną. Prawdziwy Spartakus zginął w krwawej bitwie tłumiącej bunt, przedzierając się do Krassusa, zabity przez jego centurionów. Trumbo widocznie uznał, że jego pomysł jest bardziej filmowy, co jakiś tam sens jednak ma. Mnie wzrusza. Ale Kubrick by się zgodził z Ptaszorem, zakończenie uważał za banalne.
Nieco odmienne zdanie mieli jednak krytycy, którzy uznają go do dziś za jeden z najlepszych amerykańskich filmów w historii. Bardzo podoba mi się wrzucona na polską wikipedię notka z książki Witolda Nowakowskiego:
„Film nie jest do końca wierny faktom historycznym. Dostosowuje je często do potrzeb scenariusza. Jest to jednak jeden z najlepszych gigantów powstałych w latach 50. i 60. Wiele scen świetnie charakteryzujących atmosferę starożytnego Rzymu. Sporo dramatyzmu i momentów trzymających w napięciu. Znakomita obsada, świetna gra aktorów. Interesująca reżyseria. Pomimo rozmachu i widowiskowości dzieła, udało się Stanleyowi Kubrickowi nie zgubić przesłania o ludzkiej tragedii„
Tekst prawie tak dlugi jak film, ale rownie warty przeczytania. Dobra robota, szacunek za taka wiedze o okolicznosciach powstania filmu.
Szkoda tego projektu z Brando, gdyby zrobili cos razem moglby wyjsc film filmow 🙂
Również ubolewam, bo obaj panowie są moimi ulubieńcami.
One-Eyed Jack’s to był materiał na dosyć standardowy western, ale znając Kubricka to – gdyby miał swobodę twórczą – skonstruowałby z tego dramat psychologiczny o rywalizacji dwóch wielkich osobowości. Gdyby Panowie spotkali się w innym czasie, kiedy Stanley miał już ugruntowaną pozycję wielkiego wizjonera kina, to Brando mógłby podejść do współpracy z większym pietyzmem. No cóż, nie można mieć wszystkiego 🙂
Świetny tekst!
A film ciekawy, ale Ben Hur nieco lepszy
„Ben Hur nieco lepszy”
dlatego dostał 9, a Spartakus 8 🙂
dziękuje za dobre słowo, mam nadzieję, że stałego Czytelnika (Czytelniczkę?) nie rozczaruję.
Wspaniały film, choć tak nietypowy w karierze Kubricka. W następnym odc Doktor Strangelove? 🙂
zgadza się 😉
Jakies sugestie odnośnie wątków wartych poruszenia?
z góry zaznaczam, że nie planuje wycieczek ideologicznych w strone domniemanego komunizmu Kubricka. Stanleya podejrzewali wszyscy o wszystko, łącznie z fake’owaniem lądowania na księżycu. Niech się DaeL tym zajmuje w swoim demaskatorium :]
Film dokonczylem wczoraj i faktycznie koncowka bardzo ckliwa, wzruszajaca.
Dla mnie 10/10, dzisiaj takie kino juz nie istnieje.