Seriale

Fallout – sezon 2, odcinek 1

„Fallout” powrócił i to powrócił po pierwsze dość szybko jak tego typu głośny tytuł, po drugie powrócił w wielkim stylu. Trzeba oddać twórcom, że potrafili w krótkim czasie zrobić całkowicie nowe otwarcie, na nowo zbudować od początku intrygujące wątki oraz wprowadzić bez większych problemów nowego adwersarza, który zapowiada się lepiej niż obiecująco. I może właśnie od niego zacznę przedstawianie moich spostrzeżeń co do pierwszego odcinka drugiego sezonu „Fallouta”.

Retrofuturystyczna wojna klas

Przede wszystkim serial nie zapomniał o tym, co przyniosło mu sukces. Genialna scenografia, pomieszanie stylów, niekonwencjonalna zabawa formą i MUZYKA. To właśnie soudntrack robi największą robotę, najlepiej oddaje klimat wydarzeń przedstawionych na ekranie. A dzieje się naprawdę wiele. Mężczyzna w garniturze, nieprzyzwoicie bogaty przedsiębiorca bez skrępowania potyka się z klasą pracującą robotniczej części miasta. Jakby żywcem wyjęto tę scenę z ameryki pierwszej połowy XX wieku. A na dodatek zaprezentowano nam tutaj antagonistę, którego portret najłatwiej było przerysować, a który jednocześnie jest typem najwspanialszym w swoim gatunku. Człowiek przesiąknięty na wskroś złem i zdemoralizowaniem, a jednocześnie robiący wszystkie parszywe uczynki z uśmiechem na ustach. Tak bardzo przyziemny, przypominający szefa wyzyskiwacza, fabrykanta żerującego na nieszczęściu ludzi mu podległych. Tak wiele rzeczy mogło pójść nie tak, ale zamiast groteski otrzymaliśmy sceny wyważone i umiejętnie poprowadzone, jeśli chodzi o tempo i jakość dialogów.

A także o ukazanie brutalności świata. Oczywiście, że jest to brutalność przejaskrawiona i oczywiście, że twórcy muszą czerpać swego rodzaju satysfakcję z ilości krwi i flaków ukazanych na ekranie. Jednakże owa brutalność jest podparta fabularnie, jest podana mimo wszystko ze smakiem i nie służy jako środek stylistyczny sama w sobie. To nie jest krew i flaki dla samej tylko krwi i flaków. To nie jest chęć li tylko wstrząśnięcia widzem, to bardziej element większej złożonej całości. Dopiero kiedy wszystkie elementy się ze sobą zgrają, ta brutalność zostaje osadzona w pewnym koherentym kontekście. Tego zabrakło w ostatnich co najmniej dwóch sezonach „The Boys„. Nadpisania brutalności, opakowania jej w coś innego niż tylko pomysł na więcej i więcej krwi, na więcej i więcej wypadających wnętrzności. Fallout pokazuje wojnę klas w swoim retrofuturystycznym świecie, gdzie bogaci uzurpują sobie prawo do czynienia z ludzkim życiem tego, co im się żywnie podoba, i jest w tym przekazie cholernie przekonujący.

Para wreszcie dopasowana

Czy pomylę się bardzo wiele, jeśli napiszę, że brak Maximusa sprawia, że ten odcinek można ocenić bardzo wysoko? Chyba nie, ale też trzeba oddać pozostałym członkom obsady, że nie obniżyli ani o jotę swojego poziomu zaangażowania w projekt. Walton Goggins jest rewelacyjny, jakby urodził się właśnie do tej roli. Między jego postacią a Lucy jest nieprawdopodobna chemia. Ich odmienne spojrzenie na świat, ich wcale nie efektowne, ale jakże mięsiste ciche kłótnie oraz to, jak wzajemnie potrzebują swojego towarzystwa, sprawia, że nie można oderwać od nich wzroku.

A ich przygodom towarzyszy przecież także naprawdę solidna rozwałka, której uroku dodaje idealnie dobrana muzyka country (kolejna sztos sekwencja zaprezentowana w pierwszym epizodzie). I znów nie przesadzono z brutalnością, nie zachłyśnięto się tym, jak dobrze odbierano takie sceny w poprzednim sezonie, nie starano się dołożyć czegoś ekstra, czegoś, co zepsuło by doskonały efekt.

Warto docenić precyzję tych wszystkich mini-lokacji. Jakość szczegółów budujących klimat jest nieprawdopodobna. Uporządkowany bałagan, chaos kontrolowany – tym właśnie Fallout był w pierwszym sezonie i tym jest na początku sezonu drugiego. Jednym wielkim śmietniskiem – obrazem ludzkiego upadku, w którym bohaterowie chcąc nie chcąc muszą się odnaleźć i robią to wbrew swoim zasadom.

Żonglerka wątkami

Ostatnimi czasy w filmach i serialach często zdarza się, że scenarzyści nie potrafią dobrze i logicznie poruszać się na dwóch płaszczyznach czasowych. Przykładów można by mnożyć i wymieniać bardzo wiele. Tymczasem Fallout znów robi to niezwykle umiejętnie, balansując na granicy. Po pierwszym sezonie wydawało się, że wątek przeszłości ma niewielkie pole do rozszerzeń i zagospodarowania, a przynajmniej nie na poziomie historii Coopera Howarda i jego życia rodzinnego. Tymczasem twórcy otwierają przed sobą kolejne furtki, bez pogwałcenia wykreowanej przez siebie logiki świata.

Jednak oprócz zabawy retrospektywą, jest też skakanie po wątkach bohaterów, którzy znaleźli się pod koniec pierwszego sezonu w różnych, przeważnie skrajnych sytuacjach. W krótkim fragmencie pokazano naprawdę wiele ciekawych rzeczy odnośnie krypty 32. Wystarczyły krótkie dialogi, by nakreślić panujący tam klimat i zbudować nowe problemy. Także w scenie formowania się koła wsparcia w krypcie 33 widać, jakie problemy nękają „idealną społeczność”, i jak niedającym się ogarnąć pomysłem było całe to przedsięwzięcie.

A skoro była mowa o idealnych parach, to Norm spierający się z gadającym mózgiem jest tym elementem komediowym, który definiuje humor całego tego serialu. W ogóle to, że udaje się tak wiele treści zmieścić w tak małym materiale, jest jakimś ewenementem. Ten odcinek jest po brzegi wypełniony treścią. Nie ma jednej nudnej, czy zbędnej sceny, wszystko jest wykalkulowane i rozpisane w najdrobniejszych szczegółach.

To nie jest kraj dla żadnych ludzi

Małe sceny budujące klimat, będę to powtarzał jak mantrę. Wystarczy jedna chwila, drobny fragmencik świata przedstawionego, by widz poczuł beznadzieję świata, by poczuł pustkowia. Ich smak i zapach. To jest ten moment, kiedy tło wybija się na pierwszy plan, gdzie staje się równoprawnym bohaterem historii. Eksplozja kolorów, zero sztuczności. Jest tylko idealny obraz pustkowi. A do tego wystarczyła jedna stara kobieta, przydrożny obskurny sklepik i scena wywołująca skrajne obrzydzenie.

A potem jest jeszcze powolna eksploracja i podbudowa pod spójną dobrą fabułę całego sezonu. Nic nie przyspieszono, nic nie pominięto. Na każdą scenę jest czas, na każdy dialog jest czas. Jest to po prostu niemal idealny odcinek otwierający nowy rozdział. Nie wiem, co można było na tym etapie zrobić lepiej. Oby później poziom nagle drastycznie nie spadł.

I tylko jeden subiektywny szczegół, który delikatnie mnie raził – postać Norma. W pierwszym sezonie to był mały nerd, pół-ciapek, który jest miły, ale niezbyt męski i atrakcyjny. To nie był typowy kozak, za którym wzdychają kobiety, raczej wręcz przeciwnie. Tymczasem nagle zachodzi w tym sezonie duża zmiana. Pomijam fizyczne zmiany u samego aktora, które byłyby trudne do ukrycia, ale ich eksponowanie, poprzez taki a nie inny strój i takie a nie inne zachowanie, jest odrobinę dziwne. Nieduży zgrzyt, ale wpadło mi to w oko.

Kraje, w których komunizm zadziałał

Ten pierwszy odcinek otwiera zupełnie nowy, całkowicie nieeksploatowany jeszcze wątek. Kwestia ideologii i bardziej intensywnych eksperymentów na ludziach. Nadchodzą intgeresujące zależności, ciekawe czy zostanie to potraktowane z należytą ostrożnością, czy może serial pójdzie w oczywistości i stereotypowe, typowo amerykańskie patrzenie na sprawę. Póki co mamy tylko zarys problemu, trochę chaotyczny i może to pójść w stronę zarówno kiczu jak i wątku nie tylko rozrywkowego, ale i pouczającego.

Na koniec jeszcze kwestia antagonisty z pierwszego sezonu, który nie chce dać o sobie zapomnieć. Spojrzenie na fabrykę (czy też jakąś instytucje) stworzoną za pomocą (wydaje mi się, że specjalnie) dość marnego jak na możliwości tego serialu CGI, miała przywodzić na myśl klasyki s-f tworzone lata temu, kiedy technologia efektów komputerowych nie była aż tak zaawansowana. Ten obraz odstaje od całej reszty, ale uważam, że to celowy zabieg i swego rodzaju hołd dla pokoleń, które tego typu widowiska czcili jako coś wspaniałego. Znów kompletnie mi to nie przeszkadzało, ale ten jakościowy przeskok rzucił się w oczy.

Jest jeszcze jedna scena z podkładem muzycznym. Każda idealnie zbalansowana, idealnie poprowadzona i klimatyczna. Jak cały ten pierwszy doskonały odcinek. Nie zabrakło niczego. Wręcz przeciwnie – rzeczy, których nie pokazano, zadziałały na zdecydowany plus. Kto wie, może twórcom uda się nawet naprawić wątek Maximusa? Wątpię w to, ale zawsze jakaś minimalna nadzieja istnieje.

I to tyle, jeśli chodzi o moje podsumowanie pierwszego odcinka drugiego sezonu serialu „Fallout”. Póki co bez oceny, bo byłoby to zwyczajnie zbyt trudne. Ocenienie tego, jako normalnego epizodu nie byłoby do końca sprawiedliwe, podobnie patrzenie na niego tylko przez pryzmat nowego otwarcia, które zwyczajnie nie mogło wypaść lepiej.

Tymczasem do następnego. Trzymajcie się!

To mi się podoba 2
To mi się nie podoba 2

Polecamy także

Jeden komentarz

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Regulamin zamieszczania komentarzy


Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button