FilmyRecenzje Filmowe

3000 metrów nad ziemią (2025)

Ile to 3000 metrów w upośledzonych jednostkach? 9842 stopy. A dlaczego tyle? Bo “Flight Risk”. Taka mniej więcej logika stoi za polskim tytułem najnowszego filmu Mela Gibsona1W pewnym momencie pilot samolotu podaje przez radio odczyt z wysokościomierza – 3000 stóp. Dlaczego zamieniono to na metry, do tego nie przeliczając jednostek, doprawdy nie wiem.. Szalony Mel-aktor udzielał się ostatnio przed kamerą w kilku(nastu) niskobudżetowych produkcjach, o których mało kto w ogóle słyszał. Z kolei Szalony Mel-reżyser milczał przez 9 lat, od czasu docenionej przez krytykę “Przełęczy ocalonych”. Przyzwyczailiśmy się już, że kiedy Gibson staje za kamerą, to tworzy jakiś “duży” film. Tym razem jest zupełnie inaczej. Złośliwi powiedzą pewnie, że bieda musiała mu mocno zajrzeć w oczy, skoro wziął się za robienie niewielkiego, kampowego thrillera. Ja do seansu siadałem bez oczekiwań, ze świadomością, że zwiastun opowiedział cały film, a większość recenzentów ostro przejechała się po tym filmie.

Historia nie jest przesadnie wyszukana. FBI aresztuje księgowego mafii, który zgadza się zeznawać przeciwko swoim byłym chlebodawcom. Problem w tym, że trzeba go wywieźć, a w zasadzie “wylecieć” z Alaski w cieplejsze rejony kraju. Co zatem, kiedy pilotem wyczarterowanej awionetki okazuje się psychopata wysłany do zlikwidowania niewygodnego świadka? Tego dowiecie się z trailera, ewentualnie w nieco dłuższej wersji z pełnego filmu, który jest niczym innym jak kompaktowym dreszczowcem podszytym sporą dawką przemocy i jeszcze większą dawką specyficznego humoru. “3000 metrów nad ziemią” to przedstawiciel wymarłego już niemal gatunku, w którym Gibson czuje się jak ryba w wodzie. To film oparty na konkretnym pomyśle – zamykamy bohaterów w klaustrofobicznej przestrzeni, w tym wypadku w samolocie – a następnie każemy im okładać się po twarzach, mnożąc zbiegi okoliczności i nieprawdopodobne sytuacje, jednocześnie nie zapominając o regularnym puszczaniu oka do widza za pomocą zabawnych onelinerów.

Efektem jest kino niezbyt wysokich lotów, ale za to autentycznie rozrywkowe. “Flight Risk” trwa niecałe półtorej godziny i nie marnuje czasu na zbędne sceny. Jest pełen klisz i sztampowych scen, akcja jest wysoce nieprawdopodobna i pełna dziwacznych momentów, ale ja nie czułem, że to coś nieautentycznego. Zupełnie odwrotnie. To film w starym stylu, niezbyt mądry, ale nastawiony na zabawę z widzem. Momenty śmiertelnie poważne przeplata z bardzo brutalnymi, a te z kolei łagodzi dużą dawką humoru, często niezbyt poprawnego politycznie. W pewnym momencie główna bohaterka musi siąść za sterami samolotu, a przez telefon satelitarny instruuje ją pewien mężczyzna. Nie zdradzę jego tożsamości, ale rechotałem za każdym razem, kiedy z głośników rozlegały jego porady. Podobnie śmiałem się z głupkowatego żartu o tym, jak trudno jest przesunąć nieprzytomnego człowieka, nawet kiedy jest się silną kobietą. Jest tego całkiem sporo, chociażby w formie złośliwych docinek wobec siebie. Postacie nie przebierają w słowach i chociaż momentami brzmi to wręcz karykaturalnie, to niejednokrotnie wzbudziło moją wesołość.

Oprócz tego, jak wspomniałem, jest krwawo i brutalnie, jak przystało na film Mela Gibsona. Obrazowa przemoc może co niektórych odrzucić, a według mnie dodała trochę charakteru całości. Dużo tu też przekleństw i rynsztokowego słownictwa, w czym celuje głównie czarny charakter grany przez Marka Wahlberga. Po co doprawiono mu sztuczną łysinę? Nie mam pojęcia. Wygląda absolutnie idiotycznie i niestety widać, że nikt nie pokusił się nawet o zrobienie mu sztucznej skóry, tylko ordynarnie ogolono aktorowi kawałek głowy. Efekt jest absolutnie groteskowy, jak zresztą cała postać. Facet jest psychopatą, ginie w filmie chyba ze 4 razy i ewidentnie pan Wahlberg znakomicie się bawił w trakcie zdjęć. Dostał chyba od reżysera całkowicie wolną rękę z zadaniem wykreowania odrażającego potwora i to mu się udało – nie pamiętam, żeby w jakimś innym filmie ktoś żuł gumę tak obleśnie jak on.

Ciężko zachwycić się walorami czysto technicznymi. Akcja niemal w całości dzieje się na pokładzie malutkiego samolotu, za oknami komputerowo nałożono piękne widoczki, co jakiś czas dostajemy jeszcze przebitkę z prawdziwego lotu nad obłędnie malowniczymi górami. Czasem kamera się zatrzęsie w rytm turbulencji, jednak na ogół wszystko jest strasznie statyczne. Nawet kiedy samolot pikuje pionowo w dół, można się w nim normalnie poruszać, a i okno warto czasem otworzyć, żeby przewietrzyć wnętrze. Trzeba postawić sprawę jasno – to nie jest film dla miłośników realizmu oraz powagi. Ale widzę “3000 metrów nad ziemią” jako ekranizację nieistniejącego opowiadania Stephena Kinga. Takiego z ciekawym zawiązaniem akcji, charakterystycznymi bohaterami, których da się lubić (lub nienawidzić) i krwawą, brutalną akcją z kilkoma twistami. Taki trochę filmowy fast food, ale bardziej w stylu uczciwego przydrożnego kebsa niż rozchlapciałego burgera z mikrofalówki. Czy to film na miarę możliwości i umiejętności Gibsona? Absolutnie nie. Czy reżyser ma się czego wstydzić? Też nie. To uczciwie zrobiony za niezbyt duże pieniądze akcyjniak, w sam raz do obejrzenia bez żadnych oczekiwań. Podobał mi się luz w dialogach, nawet jeśli momentami były idiotyczne. Podobał mi się głupkowaty humor i poczucie, że w zasadzie nie wiadomo, co się za moment wydarzy. Pomimo powielania różnych utartych filmowych schematów, film potrafi zaskoczyć niekonwencjonalnym zwrotem akcji i ciekawym wątkiem pobocznym. To taki lekko upośledzony i zrobiony na szybko kuzyn “Speed”, “Telefonu” i filmów akcji sprzed 40 lat. Nie zdobył uznania krytyków, nie zawojował box office (ale coś tam zarobił) i pewnie za rok nikt nie będzie o nim pamiętał, ale według mnie dostarcza półtorej godziny niezobowiązującej zabawy. Jeśli podejdziecie bez żadnych oczekiwań, jest szansa, ze będziecie mieć podobne odczucia.

3000 metrów nad ziemią (2025)
  • Ocena Crowleya - 6/10
    6/10
To mi się podoba 2
To mi się nie podoba 0

Crowley

Maruda międzypokoleniowa i mistrz w robieniu wszystkiego na ostatnią chwilę. Straszliwy łasuch pożerający wszystko, co związane z popkulturą. Miłośnik Pratchetta i Clancy'ego, kiedyś nawet Gwiezdnych wojen, a przede wszystkim muzyki starszej niż on sam.

Related Articles

Jeden komentarz

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Regulamin zamieszczania komentarzy


Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button