FilmyRecenzje Filmowe

Emilia Perez (2024)

Wyobraziłem sobie taką wymianę zdań, która mogła mieć miejsce gdzieś we Francji kilka lat temu:

– Jacques, mamy problem.

– Co się stało, Pascalu?

– Chodzi o scenariusz do tego nowego filmu. Przeczytałem go i… no słabe to jest. Ja wiem, że przerobiłeś go z libretta do jakiejś nowoczesnej opery, ale to jest po prostu głupie. Nikt nie kupi historyjki o meksykańskim gangsterze transwestycie, który odkupuje swoje winy, próbuje pojednać się z dawną rodziną i zaznać jeszcze miłości w ramionach innej kobiety.

– Tak myślisz? Może faktycznie trochę przesadziłem. Ale wiesz co? Mam plan.

– Jaki?

– … sprytny! Zrobimy z tego musical i zanim ktokolwiek zorientuje się, że to nie ma sensu, zgarniemy parę nagród za odważne podejście do tematu.

Mogło być też inaczej. Jacques Audiard, reżyser i scenarzysta w jednej osobie, mógł po prostu zrobić wszystkim głupkowaty żart. Taki trochę jak ten wieszak na palta, którym nieświadomie zachwycają się bywalcy galerii sztuki nowoczesnej. Ciężko mi bowiem uwierzyć, że tak wiele osób uległo zbiorowej hipnozie i z własnej nieprzymuszonej woli orzekli, że “Emilia Perez” to dobry film. Ba, sądząc po tegorocznych oscarowych nominacjach, można odnieść wrażenie, że to jeden z najlepszych filmów w historii – nietypowy musical ma szansę zdobyć aż 12 nagród (13 nie będzie, bo w jednej kategorii nominowany jest dwukrotnie). Jak do tego doszło? Nie wiem.

Jak już z pewnością zdążyliście się zorientować, “Emilia Perez” jest (anty)musicalem. Dlaczego “anty” wyjaśnię za chwilę. Główną bohaterką jest prawniczka Rita, która marnuje życie i karierę pomagając bronić różnych typów spod ciemnej gwiazdy przed karzącą ręką meksykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Pewnego dnia jej bezsensowną egzystencję odmienia telefon od tajemniczego mężczyzny, który okazuje się być narkotykowym bossem – i to takim z samego świecznika. Juan “Manitas” Del Monte, bo tak malowniczo się nazywa, potrzebuje pomocy. Chce upozorować własną śmierć, a w rzeczywistości przejść procedurę zmiany płci, by wreszcie poczuć się w zgodzie z własnym ciałem. I jakkolwiek karkołomnie by to nie brzmiało, jest to najbardziej sensowny wątek w całym filmie. A jest ich całkiem sporo. “Emilia Perez” przypomina trochę miniserial posklejany na ślinę i skrócony do dwóch godzin. Problem w tym, że każdy kolejny element fabuły jest gorszy i głupszy od poprzedniego.

No bo jak inaczej nazwać fragment o tym, jak Manitas – teraz już Emilia – próbuje odzyskać stracony czas i podstępnie ściąga ze Szwajcarii swoją niczego niepodejrzewającą żonę oraz synów, udając zaginioną ciotkę? Robin Williams zrobił już kiedyś coś podobnego w “Pani Doubtfire”, tu mamy ten motyw ograny na poważnie. Ale to nie koniec. Emilia tak pogodziła się z samą sobą, że pod wpływem Rity postanawia założyć fundację, która pomoże odnajdywać zaginionych Meksykanów (zwykle w formie rozczłonkowanych ciał), którzy mieli pecha stanąć na drodze karteli. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wraz z obcięciem prącia narkotykowy boss staje się poważaną w całym kraju dobrodziejką i pocieszycielką. Wystarczyło kilka ruchów skalpela, żeby z bandyty zmienić się w świętą. Nikomu nie przychodzi do głowy zapytać o źródła finansowania, ba, pół kraju ochoczo dołącza do inicjatywy. Żony i matki płaczą ze szczęścia, jest sielsko, anielsko. Emilia jest tak dobra, że rozkochuje w sobie nawet wdowę po jednej z ofiar. Co to wnosi do historii? Absolutnie nic, ale Audiard nie jest w ciemię bity i wie, że cały psikus zagra tylko wtedy, jeśli będzie naprawdę po bandzie. Im głupiej, im bardziej schlebiająco dla progresywnego mainstreamu, tym lepiej. Na koniec więc dorzuca jeszcze dramatyczny finał, podczas którego pewni niewdzięcznicy nastają na życie bohaterów, a następujące wtedy sceny akcji pokazują, że nikt w ekipie nie miał pojęcia, jak takie coś nakręcić.

W filmie pełno jest scen, na które ewidentnie twórcy nie mieli pomysłu, więc żeby zakamuflować jakoś dłużyzny i kiepskie dialogi, wcisnęli w nie elementy musicalowe. Nie lubię tego gatunku, możliwe więc, że jestem skrajnie nieobiektywny, ale potrafię docenić efektowne choreografie. Były musicale, które czarowały dynamicznymi dekoracjami, brawurowymi akrobacjami i ciekawą pracą kamery. “Emilia Perez” wygląda przy nich jak nieśmieszny żart. Nie bez powodu użyłem na początku określenia “antymusical”, bo tym w rzeczywistości jest ten film. Tak jakby Audiard chciał ośmieszyć cały gatunek, tak jak ośmiesza temat zmiany płci i związanej z tym magicznej przemiany duchowej. Jeśli wydawało się Wam, że w “La La Land” aktorzy śpiewali niezbyt dobrze, zachęcam do seansu ubiegłorocznego dzieła Francuzów. Jeśli nie prychniecie śmiechem w czasie popisów wokalnych lekarzy od operacji zmiany płci, to gratuluję twardej psychiki. Większość piosenek w “Emilii” to jakieś dziwaczne melodeklamacje, często ze śladową ilością muzyki w tle. Poza Zoe Saldaną, która wokalnie radzi sobie przyzwoicie i prezentuje naprawdę kocie ruchy, reszta jest zwyczajnie niepoważna. Są w zasadzie cztery bardziej rozbudowane sceny musicalowe (na ponad dwie godziny filmu). Najbardziej znana, bo krążąca po internecie jako viral, piosenka o waginoplastyce w tajskiej klinice – ta, gdzie operowani ludzie wirują na szpitalnych łóżkach. Otwierająca film sekwencja, podczas której Rita skarży się na zły los, a ulica “tańczy” razem z nią. Nominowana do Oscara piosenka (o ile można tak nazwać jej szczekanie) Seleny Gomez, która miota się na ekranie jak kot po tyfusie. I wreszcie jedyna niezła sekwencja podczas uroczystej gali, w czasie której Zoe Saldana rzuca oskarżenia w kierunku skorumpowanych zdradzieckich mord polityków, celebrytów i innych bogaczy, jednocześnie wijąc się w obłędnym tańcu na stołach. Gdyby scen takich jak ta ostatnia było więcej, być może przymknąłbym oko na część wad tego filmu.

Niestety nie ma ich więcej, są same karykatury, zupełnie niepasujące do tego, co się dzieje na ekranie. Pod koniec jest na przykład kretyńska scena, w której “ochroniarze” Emilii szykują się do akcji i podrzucają przeładowywaną broń w rytm muzyki. A wystarczyło obejrzeć “Baby Driver”, żeby zobaczyć, jak się powinno synchronizować choreografię z podkładem muzycznym. To tylko drobny przykład na to, że “Emilia Perez” jest po prostu bardzo słabo zrealizowanym filmem. Kompletnie nie rozumiem, skąd nominacje do Oscarów w kategoriach technicznych. Montaż leży – przeskoki czasowe i przestrzenne czasami nie wynikają z fabuły. Zdjęcia to całkowita przeciętność, bez choćby grama musicalowej ekstrawagancji. W porównaniu do „Diuny„, „Nosferatu” i „Brutalisty” ten film wygląda jak produkcja amatorska. Charakteryzacja? Przecież makijaż ograniczał się do tego, żeby się nikomu czoło nie świeciło. No to może chociaż muzyka? Nie. Poza kilkoma fragmentami jest fatalna. Nie zapamiętałem z niej zupełnie nic, poza piosenką szwajcarskiego chirurga, który fałszował tak, że miałem obawy o stan szyb w oknach. Poza Zoe Saldaną, której rola jest jedynym jasnym punktem tego filmu, wszystko inne to jakiś ponury żart. (Na marginesie dodam, że aktorka jest nominowana za rolę drugoplanową, chociaż jest centralną postacią, która ma więcej czasu ekranowego od tytułowej Emilii.) Audiard nakręcił mało prawdopodobną telenowelę, umieścił ją zupełnie od czapy w Meksyku, którego ekipa nie widziała na oczy, dla niepoznaki (albo żartu) dołożył do tego jeden z najgorszych musicali, jakie widziałem, a cały filmowy świat nabrał się na tę hochsztaplerkę.

Jakby tego było mało, teraz wszyscy próbują wycofać się rakiem ze swoich głupich decyzji, a obrywa za to osoba, która najmniej zawiniła. Gniew wszechświata skupia się w tej chwili na Karli Sofii Gascón, która nie zorientowała się, że dziś nie liczy się, jak aktor(ka) gra (jej rola jest co najmniej poprawna, to akurat jeden z pozytywnych elementów), a to, co pisał(a) na Twitterze. Gascón zachłyśnięta niewątpliwym sukcesem zapomniała skasować nieprawomyślne wpisy, w których nie nazywa Jerzego Floyda świętym męczennikiem, a muzułmańskich kobiet skrytych za burkami całkowicie wolnymi. Sprawa eskalowała do tego stopnia, że Netflix odmówił aktorce finansowania podróży związanych z promocją filmu i wywalił ją z plakatów. Przypominam, że Gascón jest nominowana w głównej kategorii. I wiecie co? Na przekór wszystkim mogłaby wygrać, żeby pokazać ze sceny środkowy palec całemu zakłamanemu środowisku, które walczy o wolność i równość tylko wtedy, kiedy jest to wygodne i poprawne politycznie.

Uważam “Emilię Perez” za nieśmieszny żart. Podświadomie oczekuję, że w dzień oscarowej gali ktoś zamieści w sieci nagranie z wyjaśnieniem, że to była tylko ukryta kamera i wszyscy dali się ograć jak Stonoga Stanowskiemu. Chcę wierzyć, że to niemożliwe, żeby tak wielu ludzi kina nagle dopadło jakieś zaćmienie umysłowe, przez co ten film stawiany jest w jednym szeregu z “Anorą”, “Konklawe”, “Brutalistą” i drugą “Diuną”. Są granice tolerancji miernoty pod pretekstem postępu i w tym wypadku zostały one znacząco przekroczone. Film co najwyżej przeciętny, przystrojony musicalowymi piórkami, wyniesiono do statusu dzieła. Ideologia przesłoniła ludziom nie tylko oczy ale i zdrowy rozsądek. “Emilia Perez” to filmowy odpowiednik banana przyklejonego do ściany przez wielkiego “artystę”.

Emilia Perez (2024)
  • Ocena Crowleya - 3/10
    3/10
To mi się podoba 6
To mi się nie podoba 1

Crowley

Maruda międzypokoleniowa i mistrz w robieniu wszystkiego na ostatnią chwilę. Straszliwy łasuch pożerający wszystko, co związane z popkulturą. Miłośnik Pratchetta i Clancy'ego, kiedyś nawet Gwiezdnych wojen, a przede wszystkim muzyki starszej niż on sam.

Related Articles

Komentarzy: 8

  1. A później ludzie od Oskarów, dziwią się dlaczego oglądalność spada.

    Nie tak dawno temu podczas gali Seth śpiewał o tym w którym filmie, jaka aktorka pokazała cycki, a teraz nie możesz prowadzić gali jeśli 20 lat temu zażartowałeś sobie z geja.

    Wiesz kiedy ludzie z chęcią zobaczą nową galę!
    Gdy twórcy pokażą, że mają jaja i zatrudnią Gervaisa. To byłby hit.

    Conana lubię i z chęcią sprawdzę jak sobie poradzi, ale to bardzo bezpieczny wybór. Ricky byłby lepszy.

    To mi się podoba 2
    To mi się nie podoba 0
    1. Myślę, że nie dogadaliby się. W kontrakcie miałby zapisane, czego nie może powiedzieć, a on by się na to raczej nie zgodził.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  2. Skoro już jesteśmy przy skompromitowanych Oskarach to jak Nosferatu przeszło woke’ową eliminacje? Jeszcze nie oglądałem, ale z tego co kojarzę po recenzjach i trailerze to przecież miało być stylistycznie w miarę wierne pierwszej ekranizacji. Czy w LGBTQN+ literka N oznacza „Nosferatu”?

    To mi się podoba 1
    To mi się nie podoba 0
    1. Te eliminacje dotyczą chyba tylko kategorii „najlepszy film”, w której Nosferatu nie jest nominowany (co w kontekście Emilii Perez jest kuriozalne). Ale nawet jeśli, to wystarczy, że: The main storyline(s), theme or narrative of the film is centered on an underrepresented group(s).
      (…)
      • Women
      (…)
      Myślę, że skoro główną bohaterką, wokół której kręci się cała intryga, jest kobieta, to spokojnie by się łapało. Pozostałe trzy kryteria dotyczą zatrudnienia odpowiedniego procenta różnych przedstawicieli mniejszości w ekipie realizacyjnej, więc to chyba każda wytwórnia jest w stanie ogarnąć.

      A jeszcze nawiązując do Oscarów (ogarniemy jakiś przekrojowy tekst o nominacjach, ale bliżej gali), to kategoria zdjęciowa w tym roku jest fantastycznie obsadzona. Diuna, Nosferatu i Brutalista mogłyby walczyć w dowolnym roczniku.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Polityka prywatności/Regulamin zamieszczania komentarzy

Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button