Słowo wstępu i wyjaśnienia
Dlaczego nie chcę, żeby to była zwykła recenzja serialu? Dlaczego chcę, żeby nie traktować tego tekstu jako zamkniętej całości? Być może po omówieniu drugiego serialu, które zostanie opublikowane jutro, stanie się to dla Was jaśniejsze. Nie chcę, żeby któraś z dwóch omawianych produkcji gdzieś Wam umknęła. Poza tym mam wrażenie, że oba seriale nieświadomie się uzupełniają, są dwiema stronami tej samej monety. Oba odpowiadają na bardzo ciężkie pytania i oba moim zdaniem powinny przejść do historii telewizji.
Zapraszam na recenzję serialu „Sprostowanie”.
Serial kinowy, rozmach i nieśmiertelność
Zanim o samej wstrząsającej fabule, kilka słów o technikaliach. Za kamerą tego siedmioodcinkowego serialu stanął Alfonso Cuaron, mistrz obrazu, zdobywca pięciu Oscarów i siedmiu nominacji. Jedno trzeba o nim powiedzieć: nawet jeżeli nie lubicie jego filmów, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że ten człowiek maluje kamerą. Szczególnie upodobał sobie zabawę kolorem, w której osiągnął poziom nieosiągalny dla większości twórców.
W „Sprostowaniu” zdecydował się jednak na coś zgoła innego – niebywałą wręcz naturalność. To nie wygląda jak film, raczej jak podglądanie czyjegoś życia. Kłótnie, dyskusje, przemyślenia, rozpacze – to wszystko dzieje się jakby na żywo przed kamerą. Widz aż czuje się niestosownie z tą bliskością, z zaglądaniem przez szparę w drzwiach na dramaty ludzi.
Rozmach tego serialu jest niespotykany. To naprawdę wygląda jak produkcja kinowa przeniesiona 1 do 1 na mały ekran. Uczta kinomana w domu, tydzień po tygodniu malutki fragment arcydzieła pojawia się ot tak na ekranie telewizora. „Sprostowanie” to dzieło pamiętne, które powinno pozostać z ludźmi na dekady. To skomplikowana, powolna, miejscami dziwna historia bez efektownych akcji czy szaleńczego tempa. A jednak nie da się oderwać od niej wzroku, nie da się przestać tego słuchać.
Aktorstwo oscarowe
Największą gwiazdą ma być tutaj Cate Blanchett, ale nie jest i widać, że wcale nie czuje się z tym źle. Świadomie godzi się oddać palmę pierwszeństwa zwłaszcza jednemu mężczyźnie. Kevin Kline – cudowny amerykański aktor, którego do tej pory miałem tylko za genialnego odtwórcę ról komediowych. Tymczasem tutaj daje nieprawdopodobny koncert. Jego zmiany postawy, kamuflaże, zrezygnowanie, motywacje. Wszystko to jest top topów. A dodatkowo ten hipnotyzujący głos, który towarzyszy zza kulis scenom, w których bierze udział.
A kto obok niego? Z drugiego planu show kradnie kolejny wydawać by się mogło aktor komediowy – Sacha Baron Cohen, czyli Borat, Dyktator i tak dalej. To, co ten facet wyprawia w „Sprostowaniu” zasługuje na najwyższe uznanie. Zagrać tak skomplikowaną i wielopoziomową postać, najbardziej zagubioną ze wszystkich, które występują w tym serialu, i jedyną, która nie ma celu ani sprecyzowanych poglądów, to jest niesamowita, ciężka do zamknięcia w jakichkolwiek ramach sztuka.
Na koniec jest przedstawiciel młodego pokolenia – Kodi Smit-McPhee. Nie wiem, czy przed tym aktorem jest świetlana przyszłość. Tutaj zagrał poprawnie, choć może po prostu otoczenie sprawiło, że nie da się aż tak docenić tego, że towarzyszymy chłopakowi z problemami. Fakt, iż wygląda to na coś naturalnego, zwyczajnie mi nie wystarczył, chciałem od niego czegoś ekstra, a tego nie dostałem. Kodi swojej roli zdecydowanie nie położył, to nie była chałtura. Był ważnym elementem historii, choć dużo cichszym niż pozostali, bez fajerwerków, choć niesprawiedliwym byłoby o nim nie wspomnieć.
Subtelna sztuka cancellowania
Dobrnęliśmy do omówienia samego serialu. Pierwszy odcinek – tu pojawia się delikatny problem, bo serial póki co więcej chce ukryć niż pokazać i przez to kompletnie nie wiadomo, kto jest kim i dlaczego, co dzieje się kiedy i którzy bohaterowie tworzą „teraźniejszość” tego serialu. Jednak sama historia i sposób jej opowiadania rekompensuje początkowy dyskomfort.
A skoro już padło słowo dyskomfort, to trzeba napisać, że serial nie stroni od pokazywania bliskości. Seks jest ważnym elementem fabuły i nikt z twórców nie chce bawić się w półprawdy – pokazują wszystko, całą „nagą” prawdę. Natknąłem się w Internecie na komentarze, że w tym serialu przesadzono z niektórymi scenami. Naprawdę? W czasach, w których mamy wszechobecną przemoc i goliznę, akurat ten serial wzbudził poruszenie? Ten, w którym zwyczajnie trzeba było to wszystko pokazać? Bo każdy moment jest tutaj ważny, każdy coś znaczy, wpływa na wszystkich uczestników spektaklu. Gdyby tego nie zobrazowano, nie utrwaliłoby się to w pamięci widza i nie mógłby wyrobić sobie własnego zdania. Nie byłby w stanie zrozumieć co właściwie motywuje bohaterów.
I odbiegłem od głównego tematu. Bo gdzieś tam za tym wszystkim kryje się przekaz o tym, jak łatwo jest kogoś scanellować, jak kilka słów wystarczy, by stać się persona non grata. By znana osoba nagle znalazła się w sytuacji, w której wszyscy naokoło krzywo się na nią patrzą. To właśnie spotyka główną bohaterkę. Zostaje powoli odizolowana od swojej dotychczasowej pozycji, zepchnięta na margines. Ulubienica spadła z piedestału ku uciesze niedawnych przyjaciół.
A czy widz może współczuć głównej bohaterce Catherin (granej przez Cate Blanchett)? Raczej nie. Tak jak wszyscy dookoła, daje ponieść się historii zawartej w książce, która opisuje pewne fakty z życia Cath. Nikt nie zadaje pytań, wszyscy wierzą w treść publikacji i nie dostrzegają pewnego elementu, który wybrzmiewa dopiero na koniec. Faktu, że ta historia jest opowiedziana tylko z jednej, dość mocno stronniczej perspektywy.
Pajęcza sieć plus osobliwa szkatułka
Sprostowanie nie jest klasyczną opowieścią szkatułkową. Raczej narracją ze skłonnościami retrospektywnymi, choć same retrospekcje też nie są ani trochę klasyczne. Nie ukazują się systematycznie i równomiernie, nigdy nie pokazują całości obrazka i często znikają w najmniej spodziewanym momencie, czemu towarzyszy efekt jakby zamykania oczu tego, który to ogląda.
Serial powoli odkrywa swoje tajemnice, ale nie w taki sposób, jak byśmy chcieli. W zasadzie wszystko wiemy już po chwili, ale tak naprawdę nie wiemy absolutnie nic. Widzimy za to plan, który w życie wprowadza Stephen Brigstocke (Kevin Kline). Niczym najbardziej bezwzględny stalker nęka swoją ofiarę na przeróżne, wymyślne sposoby, zatacza sieć, zaciska pętle wokół szyi kobiety, która jego zdaniem zasługuje na cierpienie.
Kolejna nieoczywista rzecz, z którą ten serial radzi sobie doskonale – głos podwójnego narratora. Blanchett i Kline tłumaczą widzowi, co czują bohaterowie. Sądzicie, że takie coś ma prawo sprawdzić się w produkcji telewizyjnej? Narrator prowadzący widza za rączkę? Moja odpowiedź brzmi – jak najbardziej tak. Ten zabieg buduje klimat w sposób kapitalny i szalenie rzadko spotykany. Całe „Sprostowanie” jest łamaniem schematów, walką ze wszechobecną sztampą. To szaleństwo, w którym – niczym w Hamlecie – jest metoda. Metoda na dotarcie do widza od zupełnie nowej strony i zahipnotyzowanie go w sposób, którego jeszcze nie doświadczył. To podróż psychofizyczna przez ludzką duszę i zakamarki ludzkiego serca.
Koszmar w siedmiu aktach
A teraz wyobraźcie sobie najgorszy okres w swoim życiu. I pomyślcie, że on do was wraca i to w postaci, której nigdy byście się nie spodziewali, absolutnie wypaczonej i odwracającej akcenty. Nie będę wchodził w większe spojlery, ale muszę napisać jeszcze co nieco o fabule. Cath dostaje książkę, w której opisana jest pewna historia z jej życia. Na dodatek na pierwszej stronie jest adnotacja, że historia jest oparta w całości na faktach i przedstawia prawdziwe osoby.
Koszmar, o którym Cath chciała zapomnieć i o którym nikomu nie wspominała, nagle trafia do szerokiej publiczności. Słyszy, jak ludzie wokoło niej wyzywają główną bohaterkę książki, jak źle o niej myślą, źle jej życzą i jak wielką nienawiścią do niej pałają. Słyszy to i wie, że te wszystkie słowa opisują nią samą. Na dodatek mąż Cath – Robert (Sacha Baron Cohen) jest osobą, która nie potrafi udzielić ukochanej wsparcia. Wręcz przeciwnie, to człowiek słaby i mały. Jego kompleksy sprawiają, że zaczyna nienawidzić żony za to, że jego zdaniem świadomie go upokorzyła i uważa go za nieudacznika. Wmawia sobie pewne rzeczy, jego osąd nie jest sprawiedliwy.
Robert jest metaforą dzisiejszych czasów, tego, że nie zagłębiamy się w szczegóły, tylko dopasowujemy pasujące nam do narracji fakty. Prawda musi być taka, jak chcemy, żeby była. Polecam ten serial dla tego ostatniego zdania, które Stephen wypowiada do Roberta. Ono jest łamiące, jest jak zimna stal przeszywająca powoli serce. Takie prawdziwe, ludzkie, mocne. Siedzi w głowie i nie chce stamtąd wyjść.
Każdy odcinek i każda minuta tego serialu jest ważna. Każda buduje powoli historię, pokazuje jak łatwo jest zniszczyć czyjeś życie, jakich środków można użyć, jakie manipulacje najlepiej wpływają na masy. Jednak jest to też obraz tragiczny z innego bardzo ważnego powodu. Jest jeszcze jedna oś fabularna, chyba ważniejsza nawet od tych wcześniejszych…
Niszczycielska siła zemsty
To, w jaki sposób przedstawiono nieradzenie sobie z żałobą, zapamiętanie się w nienawiści i chęci zemsty jest chyba największym osiągnięciem scenarzystów i reżysera. To samozniszczenie, które towarzyszy Stephenpowi, a wcześniej jego opętanej żądzą sprawiedliwości żonie. Uczucie, które zamienia zwykłego, dobrego człowieka w potwora, zdolnego do najokrutniejszych zbrodni. To nieprawdopodobne, a jednocześnie tak bliskie naszej naturze. Zero kłamstw, zero upiększania, czysta prawda o tym, co siedzi w człowieku, i co może zostać wyzwolone w momencie, w którym ten ociera się o ekstremum.
A my możemy śledzić każdy etap tej przemiany, wędrówki przez najczarniejsze odmęty ludzkiej duszy. Jest to podróż straszna i jednocześnie cholernie intrygująca. Jak to się chłonie, jak fascynująco się na to patrzy, jak chce się więcej i więcej. A na dodatek nie można za nic w świecie przewidzieć, co się za chwilę wydarzy.
O mały włos pominąłbym jeszcze jedną ważną rzecz – kolejny przebłysk geniuszu. Popsuta lodówka, która towarzyszy nam na początku tylko przy okazji scen w domu Stephena, a potem już niemal cały czas. Ten rozpraszający odgłos, który z biegiem czasu staje się melodią wesoło brzęczącą w uszach. Mała rzecz, która niesamowicie podbija i tak gęsty klimat drugiej połowy sezonu, a zwłaszcza ostatniego odcinka. Kolejna niekonwencjonalna sztuczka, która się sprawdza, i która nadaje serialowi cech charakterystycznych tylko dla niego, wynosząc go na wyżyny.
Koncert na trzy głosy, rozgrywka międzyludzka w zniuansowanym, pełnym zakamarków, mrocznym pokoju zagadek, w którym nikt nie jest tym, za kogo się podaje i nikt nie jest w pełni bezpieczny. Życie każdej osoby może się zawalić w dowolnym momencie, wystarczy jeden drobny kamyczek wywołujący lawinę. Taka to jest historia. Pięknie zobrazowana, pięknie opowiedziana, pięknie zagrana. Poruszająca i pouczająca, dodatkowo miażdżąca widza w finale, druzgocąca jego zszarpane wcześniejszymi wydarzeniami nerwy. I choć w tym finale idzie w pewnym momencie na łatwiznę, używając chyba po raz pierwszy rozwiązania oklepanego i do bólu sztampowego, to i tak cały odcinek siódmy to jest złoto. Dla takich chwil ogląda się seriale, i za takie produkcje kocham telewizję.
Podsumowanie – zacznijmy bardziej doceniać Apple’a
Apple TV+ jest w tym momencie moją absolutnie ulubioną platformą streamingową. Ich jakościowe produkcje niestety giną w zalewie Netfliksowej masówki. W czerwonej N’ce postawiono zdecydowanie na ilość i to przekłada się na dominację rynku i setki milionów subskrybentów, tymczasem platforma spod znaku nadgryzionego jabłka dowozi co i rusz projekty ambitne i rzadko zawodzi. Dodatkowo niemal zawsze są to seriale po pierwsze zapadające w pamięć, po drugie posiadające wspaniałą obsadę, a po trzecie wychodzące absurdalnie daleko poza schemat.
Netflix jest streamingowym disco-polo, czasami, ale bardzo rzadko pop, ale Apple to zdecydowanie muzyka klasyczna. Cztery pory roku, Lacrimosa i tak dalej. To kultura wysoka, której każdy powinien od czasu do czasu przynajmniej spróbować doświadczyć. Oczywiście brak uwielbienia dla kultury poważnej nie jest żadną wadą, każdemu wolno nie lubić tego czy tamtego. Jednak warto dać szansę, a nuż tym razem serial poruszy jakąś wewnętrzną strunę w waszych sercach. Moją poruszył i dzielę się tym z Wami. Moim zdaniem warto obejrzeć „Sprostowanie”, warto zagłębić się w ten serial i czekać. Czekać na to, aż porwie Was do tego stopnia, że na chwilę zapomnicie, że nie oglądacie czyjegoś prawdziwego życia.
Nie wiem, czy „Sprostowanie” zostanie docenione, czy otrzyma jakieś międzynarodowe nagrody. Wiem natomiast, że dla mnie jest to chyba serial roku. Jest w nim po prostu wszystko, co kocham, głębia przekazu, poruszające sceny, napięcie budowane dialogami, a nade wszystko aktorstwo, i te głosy melodyjnie brzmiące w uszach. Mam nadzieję, że po tym serialu Kevin Kline dostanie jeszcze jakąś jedną poważną rolę filmową, w której pokaże jakiego kalibru jest aktorem. Tutaj absolutnie skradł show.
Polecam. Ode mnie dycha, nie było innej możliwości. I tak jak pisałem we wstępie, zapraszam na jutrzejszą drugą część. O serialu, który jest bardzo podobny a jednocześnie zupełnie inny niż ten.
Sprostowanie (miniserial)
-
Ocena kuby - 10/10
10/10
Moja obecna wydajność oglądania seriali takich jak teraz robią (jedna historia typu dramat lub komediodramat, podzielona na wiele części), to tak jeden na rok. Może na trzy kwartały. Dlatego wybieram raczej coś czego sława przetrwała kilka lat, niż nowości. Ale opis brzmi dość interesująco.