GryKsiążkiRetro

[Biblioteka gracza] Niech żyje Mortal Kombat. Runda 1 (David L. Craddock)

Niewiele jest gier, które odcisnęły na branży większe piętno niż seria Mortal Kombat. Poboczny projekt Eda Boona i Johna Tobiasa, którzy wcześniej zajmowali się tworzeniem pinballi i prostych gier na automaty, okazał się dziełem przełomowym, a kolejne części powstają do dziś i cieszą się ogromną popularnością. David L. Craddock, niezależny dziennikarz i pasjonat gier podjął się tytanicznej pracy opisania historii całej serii, czego wynikiem jest pierwsza z trzech planowanych książek pod tytułem: “Niech żyje Mortal Kombat”. W “Rundzie 1” autor bierze na warsztat cztery pierwsze odsłony, czyli umowną “erę arcadową”, kiedy gry rozpoczynały swój żywot na automatach, a dopiero potem były portowane na sprzęt domowy. Już na pierwszy rzut oka widać, jak obszerna jest to pozycja – ponad 200 000 słów robi wrażenie. Przed rozpoczęciem lektury miałem pewne wątpliwości, czy aż taka objętość nie oznacza lania wody albo zasypywania czytelnika zbędnymi drobiazgami. Ciekawość przeważyła, bo chociaż nie jestem jakimś wielkim fanem serii, to wachlowanie dyskietkami amigowej wersji drugiego Mortala wspominam jak Bogusław Linda musztardę i mleko w piosence Świetlików – nigdy już nie będzie tak dobrze.

W przeciwieństwie do “Masters of Doom”, którą opisywałem w ubiegłym tygodniu, książka Craddocka jest rasowym dokumentem sporządzonym na podstawie ponad 60 wywiadów przeprowadzonych specjalnie na tę okazję. Autor rozmawiał z twórcami kodu, artystami, aktorami, ludźmi biznesu oraz przedstawicielami fandomu (do nich za moment wrócę). Nie ma tu miejsca na koloryzowane fabularyzowane wstawki, są za to wspomnienia i fakty, często przedstawiane z różnych punktów widzenia i za taką formę Craddockowi należą się brawa. Historię gier poznajemy z ust tych, którzy je tworzyli, albo byli bezpośrednimi świadkami (lub uczestnikami) ich “życia”. Niestety swoich trzech groszy nie dorzucił Ed Boon, podobno związany umową z aktualnym wydawcą, ale mówiąc szczerze nie odczuwa się bardzo mocno tego braku. Historia jest opowiedziana w takich szczegółach i to na wszystkich możliwych poziomach, że ciężko mi wyobrazić sobie, co jeszcze, oprócz może jakichś anegdot, dałoby się wcisnąć do tej i tak już opasłej książki.

Historia serii oczywiście rozpoczyna się na długo przed premierą pierwszej części. Na szczęście Craddock nie zanudza czytelnika przesadnie rozbudowanymi opisami młodzieńczych lat Boona i Tobiasa. Owszem, nakreśla zawsze tło dotyczące swoich rozmówców i ludzi ważnych z punktu widzenia głównego tematu, ale ogranicza się na ogół do rozsądnego minimum. Za to już od samego początku dostajemy solidną porcję wiedzy o tworzeniu pinballi i automatów do gier, co jest zarówno ciekawe, jak i potrzebne do zrozumienia, na czym polegały trudności z portowaniem kolejnych gier na sprzęt domowy. Tu czuję się w obowiązku nadmienić, że jest to pozycja raczej dla tych, którzy:

  1. Lubią techniczne detale i nie będą kręcić nosem na dużą liczbę szczegółów, w tym takich dla prawdziwych pasjonatów.
  2. Znają choć trochę Mortal Kombat. Znowu wrócę do “Masters of Doom”, którą czytało się trochę jak powieść opartą na faktach i w zasadzie można do niej usiąść bez większej znajomości branży gier. “Niech żyje Mortal Kombat” to książka od fana dla innych fanów, idąca o krok dalej niż zwykła przebieżka po datach i kamieniach milowych.

Wspomniałem wcześniej, że wśród rozmówców Craddocka znaleźli się ludzie, którzy co prawda nie mieli nic wspólnego z tworzeniem gier, ale należą do społeczności graczy (często półprofesjonalnych). Trochę się tego obawiałem, bo w innych recenzjach spotkałem się z zarzutem, że spora część książki dotyczy wspomnień jakichś przypadkowych piwniczniaków, którzy w latach dziewięćdziesiątych grali na turniejach, albo po prostu są fanami Mortal Kombat. Zgadza się – ich wypowiedzi to znaczne fragmenty, ale oni naprawdę mają coś ciekawego do powiedzenia. Rozmowy z prawdziwymi wyjadaczami służą autorowi za tło do dyskusji o wielu bardzo technicznych aspektach gier. Dzięki nim łatwiej zrozumieć genezę powstania różnych Fatalities, combosów czy nawet samych postaci. Co prawda można było trochę ograniczyć opisy ich życia prywatnego, ale uważam, że narracja nie cierpi zbyt mocno z tego powodu. Może poza absolutnie na siłę wstawionym krótkim rozdziałem o jakimś nieszczęśliwym homoseksualnym chłopaku z Ameryki Południowej, który dzięki Mortalom odnalazł szczęście w życiu. Ten fragment wygląda, jakby dopisał go edytor z wydawnictwa, bo tak teraz należy robić w postępowym świecie. To zupełnie nieważny drobiazg. Poza tym Craddock rozkłada kolejne gry na czynniki pierwsze, czasami dosłownie schodząc do poziomu pojedynczych pikseli. Jeśli jakaś odsłona skrywała tajemnice (a tak było), to niemal na pewno jest to wspomniane i objaśnione w “Niech żyje Mortal Kombat”.

Nie mniej ciekawe są historie “okołogrowe”. Jest tu rozdział o kampaniach marketingowych (polecam stare reklamy, do obejrzenia na YT), jest o kontrowersjach i przesłuchaniach komisji Liebermana, są historie aktorów wcielających się w bohaterów gier czy wreszcie coś o pierwszych dwóch filmach kinowych i serialu “Mortal Kombat: Conquest (pamięta to ktoś?). Co prawda chciałoby się czegoś więcej o katastrofie “Unicestwienia”, bo na ten temat informacje są bardzo skromne, ale widać nie można mieć wszystkiego. A jeśli już jesteśmy przy brakach, to niestety jak w niemal każdej książce biograficznej (lub pokrewnej), im bliżej współczesności, tym mniej detali. Wyraźnie brakuje kilkunastu stron więcej dotyczących czwartej części gry. Wiem, że MK4 był na tle swoich poprzedników i ówczesnej konsolowej konkurencji tytułem średnio udanym, ale swojego czasu zagrywaliśmy się w niego z bratem i chętnie poczytałbym nieco więcej na temat technikaliów związanych z jego produkcją. Może kosztem niektórych opisów turniejów Mortal Kombat na jakimś wygwizdowie w Stanach?

Te braki to jednak tylko drobiazgi, mające niewielki wpływ na ogólną ocenę “Rundy 1”. “Niech żyje Mortal Kombat” to w moim odczuciu pozycja obowiązkowa dla każdego fana gier wideo, a zwłaszcza dla tych, którzy dorastali z tą serią od jej początków. Craddock przedstawia tę historię z pasją godną prawdziwego fana i pasjonata (w przyszłym roku ma się ukazać „FIGHT!” traktująca przekrojowo o całym gatunki bijatyk). Książka ta to hołd dla kultury gier, która wpisała się w życie niejednego z nas i doskonałe świadectwo tego, że jeden tytuł może odmienić oblicze całej branży. Jeśli szukacie lektury, która zabierze was w podróż do czasów, kiedy gry tworzyło się z pasji, a programowanie czegokolwiek było wyzwaniem i podróżą w nieznane, “Niech żyje Mortal Kombat. Runda 1” jest idealnym wyborem. Teraz trzeba tylko czekać na kolejne dwie części, chociaż „era konsolowa” to już niekoniecznie moja bajka.

Niech żyje Mortal Kombat. Runda 1
  • Ocena Crowleya - 9/10
    9/10

W Polsce książka ukazała się nakładem wydawnictwa Open Beta. Recenzja pisana na podstawie wydania amerykańskiego z prywatnej kolekcji.

To mi się podoba 1
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 10

  1. Już wiem co chcę od Mikołaja.

    Swoją drogą: też zagrywałem się w czwórkę z bratem i kolegą, i wtedy tak to mnie nie bolało, ale po latach jestem zszokowany tym, jaka ona jest potwornie brzydka!

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Ja pamiętam te prostokątne cienie, na które narzekali w CDA. Ale tak, w porównaniu do wcześniejszych serii czwórka zestarzała się paskudnie.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  2. Pamiętam jak wyszła czwórka i jako, że z kolegą byliśmy wielkimi fanami serii zakupiliśmy ją na spółkę. Niestety nasza radość z ogrywania nie trwała zbyt długo. Gra bowiem była paskudna, brzydka, siermiężnie nieporadna i w stosunku do poprzednich części wolna. Wróciliśmy więc do prania się po ryjach w trójce, o czwórce zapominając na lata.
    Grę później oddałem braciakowi, bo i tak u mnie tylko leżała i kurz zbierała. Teraz trochę żałuję, bo miałbym ciekawą grę w kolekcji 🙂
    Co do samej książki to autorowi dzięki oddaniu głosu stałym bywalcom salonów arcade udało się do książki przemycić nieco atmosfery tych przybytków. Autor także przybliża kwestię współzawodnictwa, organizacji turniejów oraz sceny, która była bardzo aktywna – ludki sobie grę modyfikowały według własnego uznania a później w tę wersję grali jakieś turnieje, itp. Coś niesamowitego.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Zgadza się. I oni nie sprawiają wrażenia jakichś przypadkowych kolesi z lokalnego baru z automatem, tylko autentycznie mają ogromną wiedzę o tych grach.
      Mnie uderzyło jeszcze jedno. Jak bardzo w tamtym czasie Polska i w ogóle demoludy odstawały od zachodniego świata. Kto u nas widział na własne oczy, może poza większymi miastami, automaty albo te wszystkie konsole? Były Atarynki i Commodore, potem Amigi i Pegasusy (w czasie, kiedy tam następca NESa już dokonywał żywota). Turnieje? Granie po sieci? Reklamy gier w telewizji i wielkie premiery? O czym w ogóle mowa? Przeszliśmy długą drogę od tamtych czasów.

      To mi się podoba 1
      To mi się nie podoba 0
      1. Jakie tam granie po sieci? 😉 W stanach jak się okazuje w czasach przedinternetowych normą były lokalne turnieje. Lokalny mistrz który w swoim mieście ugrał już wszystko co tylko można było wsiadał w autobus i jechał do sąsiedniego miasta, by tam powalczyć z lokalnymi mistrzami. Coś niesamowitego i z naszego punktu siedzenia nieosiągalnego.

        To mi się podoba 0
        To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button