Gdyby ktoś zapytał: „jakie filmy tworzy Ridley Scott?”, pierwszą odpowiedzią, która przychodzi mi do głowy, byłoby: „wielkie widowiska parahistoryczne”. Bo przecież mamy Gladiatora, Helikopter w ogniu, Exodus, Królestwo Niebieskie, Robin Hooda, Ostatni pojedynek, Napoleona. Drugą: „wielkie filmy sci-fi”, bo jest Obcy, Łowca Androidów, Prometeusz, Marsjanin. Nie ma w filmografii Scotta pozycji bardziej nieoczywistej niż Dobry rok. Tu nie ma przemocy, technologii przyszłości, wybuchów, widowiska i scen akcji. Jest tylko gra aktorska, piękne przesłanie i życie, o jakim wielu ludzi marzy.
Sześć lat po wspaniałym, obsypanym nagrodami Gladiatorze, Ridley Scott i Russel Crowe spotykają się na planie filmu, którego scenariusz nie wygląda jak coś specjalnie rewolucyjnego. Ot, bardzo bogaty mężczyzna odkrywa uroki życia na prowincji. Ludzie obejrzą i szybko o nim zapomną.
Na początek muszę zaznaczyć, że nie przeczytałem książki Petera Mayle’go, na podstawie której powstał scenariusz. Jednakże z opisu na okładce i opinii sporej liczby ludzi można wywnioskować, że film drastycznie odbiega od papierowego pierwowzoru. I wydaje się, że chyba nie popełniono tu błędu, bo opowiedziana na ekranie historia jest fantastyczna.
Pierwsza scena filmu to młode lata Maxa Skinnera, głównego bohatera, który spędza wakacje u swojego wujka w jego francuskiej winnicy. Ich poważne rozmowy, mimo ogromnej różnicy wieku, są interesujące. Chłopak uczy się życia i ujawnia swój charakter. Już w młodości pokazuje, że zwycięstwo jest dla niego najważniejsze, że nie waha się naginać czy nawet łamać zasad, byle tylko osiągnąć swój cel. Scena krótka, kameralna, ale zdradza naprawdę wiele, no i ma niesamowicie dobry klimat.
Wiele roczników wina później, Max Skinner (Russel Crowe) jest doskonale radzącym sobie maklerem giełdowym. W tym momencie odkrywamy kolejne niuanse charakteru głównego bohatera. Nie jest to postać, którą da się lubić – zapatrzony w siebie dupek, traktujący kobiety jak zabawki, poniżający swoich pracowników, stosujący nie do końca legalne i mało etyczne sztuczki giełdowe. Prawdziwy korpo-człowiek, dla którego nie liczy się nikt i nic poza karierą i lansem. Zbudowanie filmu na zasadzie przeciwności (jaki jest, a jaki w zasadzie mógłby być) to idealnie trafiony pomysł. Często podczas decyzji podejmowanych przez głównego bohatera widz łapie się za głowę i chce krzyczeć w stronę ekranu głosem Dariusza Szpakowskiego: „Maxie Skinnerze, co ty robisz?”, ewentualnie Mateusza Borka: „Chłopie, ty się zastanów!”.
Majstersztykiem, chyba najlepszą sceną filmu, jest ta na balkonie, kiedy Max otwiera list z Francji. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak epicka jest tutaj muzyka. Wszystko trafione w punkt, bez ani jednej fałszywej nuty. Masz być smutny, zmuszony do refleksji, więc muzyka ci w tym pomaga. Za chwilę masz być zadowolony, więc dostajesz utwór tak ciepły, tak rozgrzewający serce, że nie możesz nie posłuchać i nie uśmiechnąć się od ucha do ucha. Coś cudownego.
Na oddzielne ukłony zasługuje obsada. Oczywiście jest to opowieść prawie wyłącznie Russella Crowe, który gra tutaj na najwyższym poziomie. Kiedy ma być czarujący – jest czarujący. Kiedy ma być prostacki i arogancki, taki właśnie jest. Nie ma ani grama przerysowania czy przeszarżowania w jego grze. Doskonałym uzupełnieniem jest Marion Cotillard. Przepiękna francuska aktorka robi niesamowitą robotę. Jest tak naturalna, że zaczynasz wierzyć, iż jest osobą z małego prowansalskiego miasteczka, ma tę mentalność, umiłowanie życia, słońca, wina i spokoju, tak ciężkiego do uzyskania w mieście pokroju Londynu.
Na słowa uznania zasługuje także duet drugoplanowy – Abbie Cornish (jako Kristie Roberts) i Tom Hollander (jako Charlie). Oboje wnoszą do całej historii ciekawe treści. Pierwsza jest absolutnie nietypową amerykanką, oczarowana posiadłością w Prowansji. Drugi to z kolei typowy mieszkaniec Londynu, czerpiący z uroków wielkiego miasta, przy okazji jedyny przyjaciel Maxa. Nic skomplikowanego, a jednak po połączeniu tych wszystkich składników, widz otrzymuje niezwykle koherentny obrazek.
Pieję z zachwytu nad tym filmem, ale obejrzałem go ze sto razy i naprawdę nie widzę wad, ani jednej nawet najmniejszej rysy. Nie chcę zdradzać za dużo z fabuły, bo na pewno są osoby, które tego filmu jeszcze nie widziały. Gorąco polecam, chociaż zrozumiem, jeśli komuś on nie podpasował, bo jest zbyt naiwny, dobry, z oczywistym zakończeniem. Tak jest, „Dobry rok” niczym nie zaskakuje. Od początku do końca pokazuje nam nie tylko metę, ale także dokładną drogę, którą pobiegnie główny bohater. Tak jak napisałem na początku, wielu ludzi marzy o takim właśnie życiu. Winiarnia, basen, mnóstwo przestrzeni, świeże powietrze, doskonała pogoda, własny kort tenisowy (scena gry w tenisa dla mnie, jako wielkiego fana tego sportu, jest wspaniała).
Prawie dwadzieścia lat temu ten film mnie oczarował i nie potrafię wyjść spod wpływu tego czaru. Obejrzę go na pewno jeszcze kolejne sto razy.
-
Ocena kuby - 10/10
10/10
Jak good year to tylko opony
Również polecam ten film, jest absolutnie genialny, zabawny, acz nieprzeszarżowany, i dający takie naturalne ciepło. Świetne zdjęcia i udźwiękowienie i ponadczasowa historia. Czego chcieć więcej od filmu? Oglądałem chyba i więcej niż 100 razy i nadal mi się nie nudzi. Polecam.
Zupełnie mi ten film umknął gdzieś między Królestwem niebieskim a Amerykańskim gangsterem. Co by nie gadać, Scott był wtedy w formie. Dorzucam na listę „do obejrzenia”.
Zupełnie przeciętny romans o historii walkowanej w kinie romantycznym przez całe lata .90. Przez to był spóźniony i jest już dość zapomniany, bo takich filmów było na pęczki.
Crowe daje radę, Pani jest piękna, ale dialogi czerstwe (cała scena otwierająca film w Londynie to po prostu cringe), postacie są niedopracowane i służą za plot tools (asystentka i prawnik to kompletny żart, jedyne dopracowane postaci poza leadem to gospodarze winiarni). Marna jest również muzyka, zwłaszcza kompletnie nieśmieszna sekwencja w smarcie przy „moi lolita”, to chyba miał być slapstick ale wyszedł tylko slap.
Ogólnie film mnie mocno rozczarował, bo tutaj recenzja 10/10, kiedyś go widziałem i teraz przypomniałem. Kompletnie nie rozumiem zachwytu, we mnie nie wywołał żadnych emocji.
W podobnym tonie,.choć znacznie ciekawszy i niebędący romansidlem jest „Był sobie chłopiec” z Hugh Grantem z 2002 roku
Lubię. Ciekawy humor, kilka świetnych tekstów, ale jednak nie ten poziom.
GoodnYear to też nie jest „ten” poziom 😛