FilmyRecenzje Filmowe

Państwo Rose (2025)

„Państwo Rose” to ten typ filmu, przy którym pierwsze pytanie brzmi nie „czy się udało?”, tylko „po co w ogóle to robić?”. Oryginalna „Wojna państwa Rose” Danny’ego De Vito miała trzy atuty, które trudno dziś powtórzyć: niesamowitą chemię między Michaelem Douglasem i Kathleen Turner, przewagę czarnej komedii nad dramatem oraz fakt, że… była pierwsza. Po trzydziestu paru latach każdy remake musi więc albo radykalnie zmienić perspektywę, albo przyznać się do bycia jedynie odgrzewaniem kotleta. „Państwo Rose” próbuje tej pierwszej drogi – i o ile ambicji odmówić mu nie sposób, o tyle efekt końcowy jest bardziej nierówny niż małżeństwo tytułowych bohaterów.

Na papierze pomysł wygląda sensownie. Zamiast amerykańskiego małżeństwa klasy wyższej dostajemy Brytyjczyków, którzy mieszkają w Stanach. On – ambitny architekt, któremu powinęła się noga. Ona – kobieta, która poświęciła własne aspiracje na rzecz domu i dzieci, a teraz chwytająca okazję aby zrealizować biznes życia (i marzeń). Konflikt nie wynika więc z klasycznego „znudzili się sobą i szukają pretekstu do wojny”, tylko z bardzo współczesnego zderzenia oczekiwań i rozczarowań: kto ma prawo do samorealizacji, ile jesteśmy winni dzieciom, a ile samym sobie, i gdzie kończy się partnerstwo, a zaczyna cicha rywalizacja o to, czyj trud jest ważniejszy.

Gdy film trzyma się tego rdzenia, potrafi być zaskakująco celny. Sceny kłótni o wychowanie – czy wysłać dzieci do elitarnej  szkoły sportowej na drugim końcu kraju, czy pozwolić im „być dziećmi”, albo czy zdrowe odżywianie równa się opresjonowaniu – są napisane tak, że trudno z góry przyznać rację jednej stronie. Podobnie wątek pracy: on – z początku ślepy na to, że spędzając wieczory w biurze, „dostarcza rodzinie standard życia, której i tak nie ma kiedy doświadczać”, a później atakujący pretensjami, że zamiast architektem stał się kurem domowym; ona – szarpana między winą wobec dzieci a rosnącą wściekłością, że jej życie sprowadza się do bycia dobrze zorganizowaną logistyką, kiedy wreszcie smakuje wolności, pieniędzy i sukcesu, nie jest w stanie zaakceptować, że wszystko to zdobywa kosztem najbliższych. W najlepszych momentach „Państwo Rose” przypomina więc bardziej kameralny dramat o rozpadzie małżeństwa niż komedię o dwojgu wariatów rzucających w siebie porcelaną.

Problem w tym, że film uparcie przypomina sobie, iż w materiałach prasowych jest jednak reklamowany jako „czarna komedia” i w regularnych odstępach czasu musi „dowalić humorem”. To „dowalanie” jest niestety bardzo dosłowne. Gagi opierają się głównie na wulgarnych odzywkach, mało wyrafinowanych żartach o seksie i kilku scenach fizycznej farsy, które wyglądają jak przywleczone z zupełnie innego projektu – takiego, w którym bohater potyka się o psa, ląduje w torcie, a publiczność rechocze, bo ktoś powiedział „fuck” po raz trzydziesty. W zestawieniu z dość poważnym emocjonalnie konfliktem małżonków wychodzi z tego dziwny potworek: kiedy już zaczynamy czuć ciężar ich wzajemnych pretensji, film wrzuca kloaczny żart, jakby bał się, że widz za chwilę pomyli salę i trafi na dramat obyczajowy.

Ta schizofrenia tonalna jest zresztą problemem dominującym. „Państwo Rose” stoi w rozkroku między dwoma światami i w żadnym nie czuje się pewnie. Jako dramat rodzinny broni się fragmentami – tam gdzie kamera cierpliwie przygląda się dwójce ludzi, którzy dawno przestali się słuchać, a zaczęli jedynie czekać, aż ten drugi skończy mówić, by móc odpalić własny monolog. Jako komedia zawodzi, bo poczucie humoru twórców zatrzymało się na poziomie „rzucimy parę soczystych przekleństw i będzie śmiesznie”.

Nie pomaga też niespójna stylistyka. Bohaterowie są Brytyjczykami, mieszkają w USA, ale film jakby nie potrafił zdecydować, co z tym zrobić. W dialogach pojawia się brytyjska ironia, wplatają się aluzje do podziałów klasowych rodem z Wysp, po czym nagle lądujemy w bardzo „amerykańskiej” suburban fantasy, gdzie wszyscy sąsiedzi mają identyczne trawniki, a rozmowy o pracy brzmią jak z podręcznika do coachingu. Kultura, w której funkcjonuje ta para, pozostaje rozmyta: niby Kalifornia, niby londyńska dzielnica willowa, niby globalne „gdziekolwiek”. To nie jest jeszcze błąd śmiertelny, ale odbiera historii konkret – zamiast zakorzenionego w rzeczywistości konfliktu mamy opowieść „o ludziach w ogóle”, rozgrywającą się w estetycznym nieładzie (nawet pomimo bardzo ładnych widoków).

Aktorzy robią, co mogą, by to poskładać, i trzeba im oddać, że od strony czysto warsztatowej wypadają dobrze. Dynamika ich kłótni jest wiarygodna, drobne spojrzenia, pauzy, nerwowe gesty – to wszystko gra. Czuć historię, która ciągnie się za tym małżeństwem od lat, a nie tylko „fabularny konflikt na potrzeby filmu”. Szkoda tylko, że fizycznie zostali obsadzeni tak, że trudno w pełni uwierzyć w ich role. Cumberbatch wygląda, jakby był 10 lat młodszy od Olivii Comlan i nie przekonuje ani jako zdruzgotany architekt, ani mężczyzna udomowiony, ani trener własnych dzieci. Jego fizjonomia nie pasuje do roztrzęsionego emocjonalnie faceta. Z kolei Colman jest zbyt szalona i dziwna na brytyjską modłę, żeby pasować do tak mało zabawnego filmu. Ma być zabawna tam, gdzie zabawność jest tylko umowna i słabo zaakcentowana. Nie mogę też darować twórcom, że nikt nie potrafi wykorzystać komediowego talentu Kate McKinnon, która w skeczach SNL potrafi “złamać” każdego, a w filmach obsadzają ją jedynie w roli karykaturalnych odszczepieńców. To nie jest zarzut wobec ich talentu, raczej wobec castingu i scenariusza, które po prostu ze sobą nie grają.

Ta dysonansowość – między tym, co opowieść chce powiedzieć, a tym, jak jest pokazana – przebija zresztą w wielu miejscach. Film podejmuje poważne kwestie: nierówny podział obowiązków rodzicielskich, stawianie kariery ponad rodzinę, cichą wojnę o to, czyje poświęcenie jest „prawdziwsze”. Gdyby twórcy mieli odwagę postawić na pełnoprawny dramat obyczajowy z domieszką ironii, mogłoby wyjść z tego coś naprawdę ciekawego. Zamiast tego dostajemy produkt, który panicznie boi się oskarżeń o „ciężkość” i co chwila puszcza oko do widza w najbardziej prostacki sposób. Oryginał raczej niczego nie udawał i stawiał komediową farsę ponad rozważania egzystencjalne, przez co był zwyczajnie lżejszy i mniej pretensjonalny.

Na domiar złego pod sam koniec „Państwo Rose” próbuje w bardzo krótkim czasie nawiązać do książkowego pierwowzoru i wspomnianego już filmu DeVito, serwując zupełnie przeszarżowaną sekwencję z bronią palną w roli głównej. Tak jakby ktoś sobie przypomniał, że przecież trzeba jeszcze zdemolować dom, a nie tylko smucić o nieudanych związkach. .

Na tle współczesnych produkcji o kryzysie małżeństwa „Państwo Rose” nie jest więc ani kompletną katastrofą, ani udanym odświeżeniem klasyka. To film, który ma kilka naprawdę niezłych scen, dobrze grających aktorów i odwagę, by nie powtarzać ślepo rozwiązań oryginału. Jednocześnie jest uwięziony we własnym niezdecydowaniu – chce być i poważny, i śmieszny, i uniwersalny, i „brytyjsko-ironiczny”, i „amerykańsko-przerysowany”. W rezultacie zostaje gdzieś pośrodku, w tej niewdzięcznej strefie: do obejrzenia w przypływie ciekawości, ale bez większej szansy, że zostanie z nami na dłużej.

Państwo Rose (2025)
  • Ocena Crowleya - 5.5/10
    5.5/10

To mi się podoba 3
To mi się nie podoba 0

Crowley

Maruda międzypokoleniowa i mistrz w robieniu wszystkiego na ostatnią chwilę. Straszliwy łasuch pożerający wszystko, co związane z popkulturą. Miłośnik Pratchetta i Clancy'ego, kiedyś nawet Gwiezdnych wojen, a przede wszystkim muzyki starszej niż on sam.

Polecamy także

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Regulamin zamieszczania komentarzy


Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button