
Zacznę od tego, że w tej recenzji nie będę skupiał się na kwestiach historycznych, choć film siłą rzeczy o nich traktuje. Opowiem tylko o tym, jak go odebrałem i jak na mnie zadziałał. Rozważania na temat tego, czy proces w Norymberdze był farsą, ustawką, grą pod publiczkę, czy jednym z najważniejszych wydarzeń prawa międzynarodowego, zostawmy na inną okazję. Podobnie jak to, czy Amerykanie potraktowali Polskę niegodnie, tak jakby nas II Wojna Światowa w ogóle nie dotyczyła i była kwestią tylko okołożydowską. To napisawszy przechodzę do omówienia tego, czy „Norymberga” czymkolwiek mnie urzekła. Od razu powiem, że nie, i już wyjaśniam dlaczego.
Po pierwsze spójność, po drugie cel
Zacznę od osoby Jamesa Vanderbilta, scenarzysty i reżysera. Jest to człowiek odpowiedzialny za scenariusz do bardzo dobrze przyjętego przez większość krytyków „Zodiaka”, który kompletnie nie przypadł mi do gustu. Jednak jest to film znany. Czy poza nim James zasłynął czymś jeszcze? „Niesamowitym Spider-manem 2”, dwoma filmami o zabójczej parze („Zabójczy rejs” i „Zabójcze wesele”), drugim „Dniem Niepodległości” i truskawka na torcie: „Fontanną młodości” z tego roku. Jako reżyser miał do tej pory na koncie jeden film – „Niewygodną prawdę” 10 lat temu. Oczywiście zdarza się, że ktoś bez wielkiego doświadczenia za kamerą lub taki, który zwyczajnie nie odnosił sukcesów, nagle tworzy arcydzieło. „Norymberga” miała wszystko, by być filmem wielkim, a okazała się ogromnym rozczarowaniem.

Przede wszystkim film cierpi na tym, że nie potrafi na całej długości określić swojej tożsamości. Ma elementy dokumentalne, próbuje silić się na moralizatorstwo, próbuje być momentami wielkim kinem historycznym, próbuje wreszcie w dość oryginalny sposób przedstawić dzieje powojennego świata. Tyle tylko, że na próbach się to wszystko kończy. Bo „Norymberga” nie jest filmem spójnym. Przez to, że twórca (pan Vanderbilt) dość luźno podchodzi do instytucji czasu, nie wiemy tak naprawdę, ile mija go między poszczególnymi scenami. Czasami są to godziny, czasami miesiące, a być może nawet lata. W tej kwestii panuje absolutny chaos.
Poza tym brakuje w tym wszystkim zarówno napięcia, jak i odpowiedniej podbudowy dla finalnego przesłania. Nie czuć tego, że twórca uniósł ciężar tego, co sobie założył. Przez złe rozłożenie akcentów wychodzi z tego obraz stąpający po bardzo cienkiej granicy, z której można wyciągnąć bardzo złe i błędne wnioski.
„Hitler nie wiedział o Holokauście”
Są w tym filmie sceny, które mrożą krew w żyłach. Jak na przykład to, że 80 lat temu na potrzeby procesu adwokaci broniący nazistowskich, niemieckich zbrodniarzy, wymyślili absurdalną linię obrony. Narrację, jakoby najwyżsi urzędnicy Rzeszy nie mieli pojęcia o tym, co się w ich państwie dzieje. Obrońcy dwoili się i troili, by sprzedać tę historię (oczywiście ten wątek jest w filmie mocno spłycony, ale jako jeden z niewielu wybrzmiewa dość głośno), która w dzisiejszych czasach jest bezmyślnie powtarzana i takie zachowanie nie niesie ze sobą żadnych konsekwencji (ale miało być przecież mało o polityce).
Jednak o tym poniekąd jest ten film. O zwycięstwie człowieka bezwzględnie wykorzystującego bezmyślny tłum. O sile ideologii, która może w każdej chwili powrócić i o niebezpieczeństwie, które to ze sobą niesie. Szkoda tylko, że jest to tak głęboko zakamuflowane przesłanie, że niemal niewidoczne, i że w pełni wybrzmiewa dopiero na sam koniec filmu, kiedy widz jest już zmęczony tym festiwalem przeciętności, prowadzonym bez większego sensu.
Norymberga, czyli poradnik, jak nie robić filmów
Zanim przejdę do najistotniejszej rzeczy, chciałbym napisać jeszcze parę słów o tym, jak wielkim regresem w historii kina jest film „Norymberga”. Nie zostanie na pewno zapamiętana ani ze wspaniałej, podniosłej, epickiej muzyki, której tu zwyczajnie nie ma, a powinna towarzyszyć produkcji aspirującej do wielkości. Nie ma w „Norymberdze” ani jednego dialogu, który by zelektryzował widza. Nie ma nawet porządnej scenografii – zamiast tego jest masa kartonowo wyglądających lokalizacji. Nie ma też bogatego drugiego planu (do tego tematu jeszcze wrócę).
„Norymberga” odhacza po kolei wszystkie elementy, które charakteryzują film przeciętny/słaby. Jakby twórca uznał, że sam temat wystarczy, a jego realizacja to kwestia trzeciorzędna. „Norymberga” w każdej minucie wygląda jak ubogi krewny produkcji o tematyce związanej z Holokaustem i końcem II Wojny światowej. Na dodatek kompletnie nie zadbano po pierwsze: o choćby minimalną wiarygodność/realizm, a po drugie: o szczegóły. Rozmowa z papieżem jest groteskowa i absurdalnie nieprawdopodobna, wepchnięta na siłę i niemająca żadnego znaczenia dla fabuły. Jest też kilka mniejszych nieścisłości. Sam proces norymberski przedstawiony jest pobieżnie i wygląda, jakby to było coś małego, opartego nie na dowodach, a tylko na emocjach i kruczkach rodem z kiepskiego dramatu sądowego.
Aktorstwo niezrównoważone
Przechodzę wreszcie do tematu aktorstwa i tu chyba będzie najwięcej ewentualnych kontrowersji. Russel Crowe wypadł świetnie, choć nie aż tak wybitnie, jak to sobie wyobrażałem. To głównie wina scenariusza, który nie pozwolił mu w pełni rozwinąć skrzydeł i być rzeczywistym graczem realnego thrillera psychologicznego. Nie pomógł także jego kompan z planu – Rami Malek, który z kolei zaprezentował się z naprawdę kiepskiej strony. I tu znów kamyczek do ogródka scenarzysty i reżysera w jednym, który do samego końca nie mógł się zdecydować, kto ma być głównym bohaterem tego filmu. I czy widz ma być (o, zgrozo!) urzeczony Goeringiem, czy nim rozczarowany.
W efekcie widzimy jakieś cztery-pięć wersji tego samego bohatera, które wzajemnie się wykluczają. I w zasadzie można by powiedzieć, że tak miało być, że doktor grany przez Maleka zagubił się we własnej głowie, ale jest to mocno naciągana kwestia, której na ekranie zwyczajnie nie widać. Bo przemiany bohatera zachodzą jakby za kulisami i nie są w żaden sposób wyjaśnione. To mógł być naprawdę wielki wątek tego filmu. Wpadnięcie w uzależnienie od złego, ale niewątpliwie wielkiego człowieka, zauroczenie się nim, zaprzyjaźnienie się. Niestety każda scena jest tutaj potraktowana po macoszemu, jakby reżyser nie potrafił skupić się na żadnym wątku przez dłużej niż maks dwie-trzy minuty. I właśnie przez to film jest tak szarpany i nieatrakcyjny.
Wspomniany drugi plan
Wielkie widowiska historyczne zazwyczaj mają bardzo bogatą obsadę, wypełnioną bohaterami epizodycznymi. Idealnym przykładem jest tutaj chociażby „Oppenheimer„. U Nolana drugi plan żył, był czymś ważnym, istotnym dla fabuły. W „Norymberdze” drugi plan wygląda, jakby przeszkadzał twórcy, jakby go rozpraszał. Są tutaj dwa wyjątki, ale to raczej pogranicze pierwszego i drugiego planu. Chodzi o sędziego Jacksona (w tej roli jak zawsze świetny Michael Shannon) i nadzorcę więzienia (również niezawodzący nigdy John Slattery) – charyzmatycznego pułkownika Andrusa. Poza nimi ciężko kogokolwiek wyróżnić in plus. Za to in minus? Tu można przebierać i wybierać. Najjaskrawszy przykład to Richard E. Grant jako brytyjski lord, tak groteskowy, jak tylko się da, który praktycznie jedyne co robi, to dolewa sobie cały czas alkohol do herbaty. Jednak znów, w absurdalnych okolicznościach to właśnie on, mimo tego, że wcześniej nie przejawiał większego zainteresowania procesem, ratuje sytuację i jest jedyną osobą, która potrafi geniusza zła zapędzić w kozi róg.
Sierżant Howie Triest – postać podobno autentyczna. Towarzysz doktora, który okazuje się być uosobieniem tego, że Niemcy także byli ofiarami nazizmu, personifikacja niemieckiego sumienia. Vanderbilt kompletnie nie wie, jak tę postać wyeksponować, ale usilnie stara się to zrobić aż do samego końca filmu, gdzie nie wiedzieć po co, umieszcza go w podsumowaniu jako jednego z najważniejszych aktorów tego teatru. Żeby jakoś uzasadnić obecność Howie’go, reżyser wykonuje desperacki ruch, serwując łzawą historię rodzinną, mającą poruszyć nawet najtwardsze serca. Szkoda tylko, że jest to tak nachalne i źle napisane, że zęby bolą od wsłuchiwania się w ten dialog.
Jest też drugi lekarz, który nie wnosi do filmu absolutnie nic, i praktycznie nie wchodzi z nikim w interakcję. Kolejna dziwna decyzja scenariuszowa, bo skoro nie było pomysłu na tę postać, to po co ją wprowadzono? Wreszcie jest też pani dziennikarz, poprowadzona tak nieumiejętnie, jak tylko się da. Wpada na chwilkę, za każdym razem nie wiadomo skąd i po co, a następnie wypada równie niespodziewanie. Taki to absolutnie niekompetentnie zrobiony film zaprezentował James Vanderblit.
Podsumowanie
Norymberga to festyn zmarnowanych szans i zaprzepaszczonego potencjału. Przez beznadziejny montaż, fatalną reżyserię, scenariusz dziurawy jak szwajcarski ser i kiepską formę aktora odgrywającego główną rolę ten film ogląda się bardzo źle. Tylko delikatnie ratuje go Russell Crowe, wyciągający maksa z tego, co przygotował dla niego Vanderblit.
To miała być jedna z produkcji tego roku, a wyszło ogromne rozczarowanie. Będę ogromnie zły, jeśli ten produkt pseudo-filmowy zdobędzie więcej niż jedną nominację do branżowych nagród. Naprawdę przydałoby się trochę profesjonalizmu i sprawiedliwości w tym hollywoodzkim świecie. Doceńcie Russella Crowe, ale nie wmawiajcie ludziom, że „Norymberga” ma coś więcej do zaoferowania. Miałaby przesłanie do ludzi, miałaby opowieść o radykalizmie i o współczesnych raczkujących nacjonalizmach, ale koncertowo ukrywa to przed widzem pod całą masą żałosnych rozwiązań fabularnych.
Norymberga (2025)
-
Ocena kuby - 4/10
4/10





Filmu na pewno nie obejrzę, bo trailer mnie zażenował. W sumie mało który tego nie robi, ale w grę wchodzi ten temat…
Zamiast tego polecam wszystkim przeczytać książkę Sprawiedliwość w Dachau, o zapomnianych już procesach i zbrodniarzach 🙂
P.S. Wybaczenie to kwestia indywidualna, ale zapomnieć nie wolno Niemcom nigdy.
podobnie jak potopu szwedzkiego szwedom?
Dokładnie tak – zwłaszcza, że Szwedzi dobra nam zagrabione uznają za swoje i nie bardzo się do tego w jak barbarzyński sposób je zdobyli przyznają. Oczywiście tak daleka historia nie powinna specjalnie rzutować na kontakty z Niemcami czy Szwedami, ale dlaczego o tym zapominać?
Jest różnica. Wygląda że Szwedzi wyrzekli się już swoich imperialnych ambicji. Niemcy nie nauczyli się niczego.
Polacy też się niczego nie nauczyli, 3 lata wojny a w społeczeństwie narzekanie na Ukraińców a co poniektórzy uważają że w sumie to ten Lwów. Litwinów też nigdy nie przeprosiliśmy za bunt Żeligowskiego. Czechów za najechanie ich w 38 roku również. Każda Nacja ma sporo za uszami i prawdą jest że Niemcy niestety wyciągnęły błędną lekcję ale czy i my również nie popełniamy tego błędu ?
Każda nacja, która istnieje od tysiąca lat z niemal nieprzerwaną państwowością ma sporo za uszami. Po tych naprawdę niewinnych nawet ślad już nie pozostał. Jest jednak różnica między wzajemnymi świństwami i wojnami z sąsiadami, a ideologią ludobójstwa.
To tak jakbyś porównywał ciężkie pobicie do zniesławienia. Bardzo nie na miejscu.
Paradoksalnie jak byłem młodszy to miałem podobny stosunek. Każdy popełniał jakieś zbrodnie, trzeba o tym zapomnieć. Ale właśnie po przeczytaniu wspomnianej książki Sprawiedliwość w Dachau doszło do mnie, że to była zorganizowana narodowa machina. Co najmniej kilkaset tysięcy Niemców bardzo ciężko pracowało nad tym by nie tylko przeprowadzić zagładę, ale by ją udoskonalać.
Po tym nastąpiły inne, także fabularne z wymyślonymi bohaterami. Np. Szachy ze Śmiercią mają rozdział na podstawie prawdziwych zdarzeń z rampy, który sprawia że włos się jeży, staje dęba i nie opada przez długi czas.
I warto przy tym tez pamiętać, że ci Alianci też mogli zrobić coś dużo wcześniej, bo był Gerstein który od 1942 próbował ich o tym poinformować.
Oczywiście zgadzam się ale jeżeli system ma działać i nie chcemy aby świat płonął co parę lat to trzeba odrzucić takie myślenie. Zbrodnia jest zbrodnią ale końcowym etapem jej rozliczenia jest przebaczenie inaczej resocjalizacja nie ma sensu.
Jak uczy Kościół, żeby nastąpiło przebaczenie, potrzeba nie tylko przyznania się, ale także szczerego żalu za grzechy i mocnego postanowienia poprawy, co w przypadku Niemiec jest mocno wątpliwe. Zaś przede wszystkim potrzeba zadośćuczynienia, a o tym w ich przypadku szkoda nawet gadać.
Być może masz rację, ale są ludzie którzy uznają wyjątki jak te lub to co robiła Japonia. Jak pisałem na początku, to kwestia indywidualna i być może są zbrodnie których przebaczyć się po prostu nie da.
Jak się czyta tylko pobieżnie po macoszemu potraktowany temat z książek na lekcji historii, to można zapomnieć.
Jak się czyta setki książek czy relacji o prawdziwych zdarzeniach nie tylko z wielkich bitew, to niestety zapomnienie jest niemożliwe.
Ja nie zapomnę i nie wybaczę nigdy. Zawsze mówiłem, że oni zbyt łatwo wyłgali się z tej kabały w jaką wpędzili świat. Trzeba było jednak wprowadzić ten plan skrajnej depopulacji Niemiec i przestawienia ich na ekstensywną gospodarkę pasterską. Niestety wygrały doraźne interesy.
Szczerze, pierwszy raz tak bardzo nie zgadzam się całkowicie z recenzją zamieszczoną na tym portalu i uważam że jest wręcz niesprawiedliwa. Zanim jednak przedstawię swoją opinię to zaznaczę dwie rzeczy. Po pierwsze do filmu podchodziłem całkowicie bez napalania się z uwagi iż wiedziałem że historycznie scenarzyści tego nie ogarną ze względu że nie da się zmieścić całego tego wydarzenia i wszystkich wątków aby opowiedzieć taką historię w sposób pełny (serial byłby lepszy). Po drugie z zawodu jestem radcą prawnym (a wichrów dalej nie ma XD ) w związku z czym ciekawiło mnie jak ugryzą temat samego procesu, który niestety ale był farsą i teatrem i w dłuższej perspektywie wyrządził światu więcej zła niż dobra, ale chciałbym też aby to wybrzmiało że pomysł był jak najbardziej trafny ale sposób prowadzenia jak i rozstrzygnięcie już nie ( o tym poniżej).
Przechodząc do samego filmu nie zgodze się że jest to film na 4 raczej na mocne 6,5. Zgadzam się co do tępa i faktu że historia jest pocięta ale jednak tworzy wspólną całość .
Niemniej wspominanie o tym że historia sierżanta tłumacza była ckliwa i wciśnięta na siłe jest trafna aczkolwiek nie dało się od niej uciec gdyż to był główny motyw oskarżenia a jednocześnie ukazanie prawdziwych i realnych szkód jakie poniósł za sobą holocaust – szczególnie gdy po egzekucji sierżant idzie zapalić i jednak tego nie robi, mimo że w trakcie filmu wspominał ze kiedy to się skończy to zapali . Jest to bardzo dobry i trafny moment pokazania tego że dla niego to za mało i nie zamknął za sobą tych drzwi. Drugi moment bardzo symboliczny dla całego filmu to historia Goeringa o wujku Hermanie i zdanie jakie tam pada (które zarazem jest też najsilniejszym dialogiem całego filmu) biorąc pod uwage cały kontekst i moment fabuły w którym się to dzieje. Mianowicie – To że ktoś jest twoim sojusznikiem nie oznacza że jesteście po tej samej stronie . Zdanie to jest wręcz genialne bo można je odnieść do samej sytuacji fabularnej filmu do rysu historycznego (wydarzeń realnych) sprzed i po procesie. Naprawdę bardzo dobra scena . Od strony procesowej dodam też że z praktycznego pkt widzenia cała sekwencja pokazująca proces badania psychiatrycznego prowadzonego przez dr kellego nad Goringiem jest świetna. Nie tylko oddaje ona wręcz w modelowy sposób proces budowania zaufania nad świadkiem ale jest także idealnym ukazaniem tego jak dominującą postacią był Goering i naprawdę czasami nie do końca było wiadomo kto kogo rozgrywa. Sekwencja ta jest także ważna gdyż rezonuje z 3 filarem filmu czyli przedstawieniem starcia idealisty z realistą przedstawioną przez postać sędziego Jacksona i Dr kellego. Już od początku widać iż sędzia Jackson wie że samo rozstrzelanie nie wystarczy i musi być proces żeby było sprawiedliwie ale jako prawnik zdaje sobie też jednocześnie sprawę że oparcie się tylko na moralności gówno da bo nikt nigdy jeszcze nie wygrał w oparciu o samą słuszność. Problem w tym że naciskają na niego władze i nie może on korzystać ze wszystkich kart jakie ma w rękach bo to obciążyło by też jego mocodawców a jako prawnik musi działać na korzyść klienta 🙂 . Z drugiej strony mamy dr kellego, który przebadał osobowość Goeringa i wie że ten również zdaje sobie sprawę z tego że oskarżenie nie ma mocnych kart bo zakazali im korzystać z prawdziwego arsenału. Nie zamierzam spoilerować tego wątku ale jest on naprawdę dobrze ukazany i wynik starcia idealizmu z realizmem poznajemy na końcu. Podsumowując dla mnie film na 6,5 – po prostu średni ale z mocnymi przebłyskami
Natomiast co do samego procesu to postać sędziego idealnie ukazuje jak polityka i naciski zabiły jego jakąkolwiek wartość procesową. Osobiście uważam że kara jaką wymierzono była jak najbardziej słuszna ale niestety uzasadnienie było złe co sprawia że gdyby więźniowie mogli odwołać się do drugiej instancji to rozstrzygniecie mogłoby się nie utrzymać i potrzebne byłoby na pewno ponowne rozpoznanie. Starając się zachować maksymalny obiektywizm prawniczy (czyli niestety pomijając całą kwestię Polską oraz kwestię Radziecką) to główną osią oskarżenia wobec Goeringa powinny być zbrodnie jakich dokonała Luftwaffe, której był bezpośrednim zwierzchnikiem i dowódcą, a nie SS, bo rzeczywiście tam nie za bardzo miał kontrolę aby coś zrobić. Oczywiście sama wiedza o tym czyni go winnym ale nie na tyle aby utrzymać w mocy karę śmierci.
Natomiast dlaczego nie pociągnięto go za zbrodnie Luftwaffe bo USAF i RAF zaliczyły parę podobnych incydentów (bomby zapalające vs Tokio lub Drezno) i źle by to wybrzmiało. Niestety ale fakt że nie dokonano nawet symbolicznego rozliczenia sprawia że proces jest farsą i prawo międzynarodowe utknęło tam gdzie utknęło a ludzkość dalej stoi w miejscu w tym zakresie choć drogę zna.
Były w tym filmie dwa naprawdę dobre dialogi. Pierwszy o wujku i drugi o tym że te rozmowy zdefiniują życie doktora bo nigdy nie będzie tak wielki i nie będzie koło takiej wielkości nawet stał (luźno sparafrazowane z głowy). Natomiast co do tłumacza to doskonale rozumiem tę scenę z papierosem, był przekonany że po egzekucji poczuje satysfakcję a nic takiego się nie stało, choć bardziej niż sam papieros ważniejsza jest scena w celi, gdzie wcześniej mówił że z uśmiechem na ustach powie temu konkretnemu więźniowi (już teraz nie pamiętam który to był) że jest żydem. Tymczasem nie dość że tego nie robi to jeszcze pomaga mu się ubrać, pociesza go a nawet odrobinę mu współczuje. I to jest naprawdę mocna scena. Tylko że ten film w ogólnym rozrachunku te kilka genialnych scen zabija, topi poprzez źle rozłożone akcenty, fatalne tempo, fabularny chaos i złą reżyserię. Pewnie w kilku kwestiach będziemy się zgadzać, i w równie wielu różnić co do tego filmu. Na pewno można go było zrobić o wiele lepiej, bo potencjał był ogromny.