Seriale

Mistrz kija (sezon 1)

Znów to Apple TV+ i znów znane Hollywoodzkie nazwisko – tym razem Owen Wilson – plus dobry, a nawet bardzo dobry scenariusz. Efekt? Przyjemny, familijny, letni hit, który z tygodnia na tydzień przynosił coraz więcej emocji. „Mistrz kija” nie wyważa otwartych drzwi, nie stara się być super odkrywczy ani oryginalny, raczej pięknie gra huśtawką nastrojów, miszmaszem humoru i zadumy oraz tradycyjną relacją mentor-uczeń. Niby wszystko przewidywalne, niby klasyczny serial ze sportem w tle, a jednak od kolejnych odcinków po prostu nie da się oderwać.

Tłumacz miał fantazję i kłopotliwe zaimki

Zacznijmy od minusów, choć tych nie ma zbyt wiele. Najpierw szczegół, a więc tytuł. W oryginale serial z Owenem Wilsonem nazywa się „Stick” i nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby przetłumaczyć to jako „Mistrz kija” (nawet nie chcę mówić jakie pierwsze skojarzenia miałem, kiedy usłyszałem ten tytuł). Jest to zwyczajny absurd. Ciężko też namówić kogoś na serial, który odstrasza tak cringe’owym tytułem.Co prawda nie ocenia się książki po okładce, ale ona często już sama w sobie może być pewnym chwytem marketingowym. Podobnie jest z tytułami seriali – chwytliwa, wpadająca w ucho gra słów może sprawić, że nawet jakiś gniot zainteresuje szersze grono potencjalnych widzów. „Mistrz kija” raczej do takich nie należy. I to by było na tyle, jeśli chodzi o narzekanie na ten, tak jak wspomniałem wyżej, szczegół.

Zdecydowanie poważniejszą kwestią jest pewna postać, która pojawia się w trakcie seansu. Zero, która jest typową przedstawicielką młodego, modnego pokolenia – wegetarianka, klimatyczna fanatyczka, hippiska, a w niektórych kwestiach można ją nawet uznać za neo-komunistkę. Nawet używa nietypowych zaimków (nie każcie sprawdzać jakich, bo kompletnie nie interesuje mnie ten temat). Wielu widzów ma problem z tym polskim tłumaczeniem końcówek wyrazów („zrobiłom”, „powiedziałom” i tak dalej), ja nie zwracam na to najmniejszej uwagi, zresztą ten temat jest całkiem nieźle ograny, a czasami nawet sama Zero potrafi się z tego śmiać. Mitts, a więc cichy MVP tego serialu często wchodzi z dziewczyną (pozwólcie, że tak ją mimo wszystko będę nazywał) w zabawne interakcje, pokazujące, że starsi ludzie próbują w jakiś sposób zrozumieć te zaimkową modę, ale nie do końca im to wychodzi. Widziałem jednak w internecie sporo opinii ludzi, którzy przekreślili „Mistrza kija” właśnie ze względu na ten wątek. Cóż, ich strata. Bo ten serial wcale nie wciska na siłę tej totalnie obcej mi ideologii, to raczej niezbyt eksponowany dodatek.

Owen Wilson show

A teraz to sedna, czyli o czym właściwie jest „Mistrz kija”? Historia rozpoczyna się kapitalnie. Owen Wilson jako sprzedawca sprzętu golfowego wciska swoim klientom kit za kitem, byle tylko opchnąć drogi asortyment. I trzeba przyznać, że grany przez gwiazdora Hollywood Pryce Cahill, ma niesamowite gadane, które jeszcze mu się w przyszłości przyda. A poza tym pod maską luzaka nieprzejmującego się następnym dniem mężczyzna skrywa łamiący serce sekret. I tak oto obok opowieści o golfie „Mistrz kija” snuje drugą historię. Historię radzenia sobie ze stratą, radzenia z upadkiem z naprawdę wysokiego szczytu, radzenia sobie z tym, że przegrało się życie.

Serial potrafi uderzyć w tak wrażliwe tony, że oczy zaczynają się szklić. Zwłaszcza wymiany zdań między Cahillem a przyjacielem Mittsem to scenariuszowy majstersztyk. Tak samo relacja głównego bohatera z byłą żoną. Uwielbiam Judy Greer i uważam ją za aktorkę bardzo niedocenianą. Zawsze solidna, ale na drugim planie, z pięknym uśmiechem i anielskim charakterem. Rolą, która definiuje jej karierę, jest ta w filmie „Czego pragną kobiety”, wydawałoby się, że nikt nie zwraca na nią uwagę, a jednak ma ona w sobie coś, co nie pozwala o niej zapomnieć. Tak samo jest w „Mistrzu kija”. Greer łapie kapitalną chemię z Wilsonem, między byłymi małżonkami niesamowicie iskrzy.

Jeszcze więcej plusów czyli fenomen golfa

Golf nie jest najbardziej wciągającą dyscypliną sportu, ale trzeba powiedzieć, że znakomicie wypada na ekranie. Dotychczas mieliśmy dwa świetne filmy o tej dyscyplinie: „Tin Cup” z Kevinem Costnerem i „Farciarza Gilmore’a” z Adamem Sandlerem (ten drugi właśnie doczekał się sequela). Oba były nieskomplikowanymi komediami, ta pierwsza nieco dzisiaj zapomniana, ta druga wspominana przez wielu z rozrzewnieniem. Ten sport pokazywany na ekranie ma jakąś dziwną, ciężką do zdefiniowania magię. I właśnie tę magię przekazano także w serialu „Mistrz Kija”. Wielu ludzi w internecie pisało, że ta produkcja ma vibe „Teda Lasso”, ale ja nic takiego nie zauważyłem. To raczej historia wielkiej postaci, która stacza się na dno, lecz nagle los stawia na jego drodze wspaniałego, choć bardzo niedoświadczonego sportowo, „surowego” dzieciaka.

I tak zaczyna się podróż kamperem, która odmienia życie wielu osobom. Ten serial aż kipi od pozytywnych, ciepłych emocji. Nastoletnia miłość, pasja do sportu, marzenia o wielkości, odnalezienie na nowo sensu życia, rodząca się wielka przyjaźń. A w międzyczasie widzimy też próby manipulowania młodym talentem, zakulisowego nakierowywania go na właściwe tory. Wydaje się, że golf w całej historii odgrywa najważniejszą rolę, ale to na drugim planie dzieją się najciekawsze, najbardziej intrygujące rzeczy. Zresztą sam grany przez Wilsona Pryce nie raz powtarza, że lepiej niż na polu golfowym czuł się przy wieczornej kolacji, grillu czy podczas zabawy w czasie jazdy. Gra jest tylko dodatkiem do wspaniałej przygody, która połączyła bohaterów.

Wspaniały przekręt, finał mistrzostw i Rocky Balboa

Ostatnie odcinki skupione wokół turnieju profesjonalistów obfitują we wspaniałe zwroty akcji. Najpierw jest próba oszukania cynicznego i zapatrzonego w siebie byłego golfisty, który jest nemezis Cahila, zmorą z jego przeszłości. Scena w jego restauracji to mini-film w stylu „jak wyrolować wielkiego gracza i sprawić, żeby wpadł w pułapkę własnego zarozumialstwa”. Za każdym razem kiedy wydaje się, że z planu nici, okazuje się, że to tylko kolejny zawoalowany przystanek do celu. Wartka akcja plus Wilson pokazujący pełen warsztat swoich nieprzeciętnych umiejętności to mieszanka wybuchowa, którą chce się oglądać.

A kiedy wydaje się, że dalej już wszystko potoczy się zgodnie ze schematem, na placu boju pojawia się kolejna postać wywracająca narrację do góry nogami. Tutaj naprawdę mało da się przewidzieć, mało rzeczy idzie utartą drogą. Młody talent – Santi ani przez chwilę nie jest potulnym uczniem, raczej krnąbrną duszą potrzebującą wyrozumiałości i troski. Cahil musi być nie tylko trenerem, ale także opiekunem dla chłopaka, niemal ojcem, co działa na widza ze zdwojoną siłą, kiedy poznaje pełnię tragedii, jakiej doświadczył w swoim życiu stary mistrz.

Mamy oczywiście trochę jawnej przesady, ale któż nie uśmiechnął się podczas sceny, w której tłum zgromadzony na polu golfowym śpiewa piosenkę, zmierzając z zawodnikiem w stronę dołka? A ostatnia scena, budująca i niezwykle klimatyczna, przywodzi na myśl film „Rocky III„, kiedy Apollo Creed wchodzi z Balboą do ringu, by bez kamer i świadków sprawdzić się ze swoim obecnym podopiecznym. Wspaniała podróż dobiega końca, ale na horyzoncie pojawia się kolejny etap.

Jeśli macie ochotę na coś lekkiego, przyjemnego, wesołego, ale potrafiącego także mocno uderzyć w poważne tematy, to polecam wam „Mistrza kija”. Ja bawiłem się przy tym serialu wybornie. To jedno z większych odkryć tego roku.

Mistrz kija (sezon 1)
  • Ocena kuby - 9/10
    9/10
To mi się podoba 2
To mi się nie podoba 0

Polecamy także

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Regulamin zamieszczania komentarzy


Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button