
“Wojny klonów” umarły, ale mimo to nadal żyją. Regularne sezony zastąpiły różne mniejsze projekty animowane, w tym miniseriale z cyklu “Tales…”. Po “Opowieściach Jedi” i “Opowieściach z Imperium” przy okazji tegorocznych obchodów “May the 4th be with you” premierę miała trzecia odsłona serii: “Opowieści z podziemi”. Tytuł może niezbyt szczęśliwie przetłumaczony – czy “półświatek” nie byłby lepszy od “podziemi”? – Ale wskazuje na realia, w jakich dzieje się akcja. Tym razem wkraczamy w mroczne rejony z dala od oficjalnych szlaków oraz oczu oficjeli, a bohaterami opowieści będą dwie ikoniczne postacie wykreowane przez Dave’a Filoniego: Asajj Ventress i Cad Bane. Dwie historie, sześć niedługich odcinków, czy warto było na nie czekać?
Pierwsza część serii opowiada o byłej uczennicy hrabiego Dooku. Ten wątek dzieje się pomiędzy dwiema pierwszymi trylogiami i zaczyna w dość zaskakujący sposób. Przynajmniej dla tych, którzy oprócz animowanych “Wojen klonów” nie interesowali się jeszcze bardziej rozszerzonym uniwersum. Ventress pojawiła się niedawno w “Parszywej zgrai”, można się więc zdziwić, że “Opowieści z podziemi” otwiera scena wskrzeszenia bohaterki. Kto nie czytał powieści “Mroczny uczeń”, napisanej na podstawie niewykorzystanego scenariusza do “Wojen klonów”, ten nie zna historii tragicznej miłości i śmierci Ventress. Osobiście bardzo nie lubię takich zabiegów, kiedy trzeba orientować się w gąszczu innych produkcji i mediów, żeby móc w pełni zrozumieć fabułę filmu czy serialu, ale na szczęście poza samym prologiem, zdarzenia nie mają wpływu na dalszą fabułę. Pytanie w takim razie, po co w ogóle wprowadzano takie zamieszanie? Można było takie mrugnięcie dla co bardziej zaangażowanych fanów zrobić bardziej enigmatyczne, żeby “zwykli” widzowie (w tym piszący te słowa) nie musieli grzebać w Internecie, poszukując wyjaśnień.
Sama historia nie jest bardzo odkrywcza, nie rzuca też wiele nowego światła na postać głównej bohaterki. W ogóle wydaje mi się, że zupełnie niepotrzebnie aż tak mocno wybielono Ventress, która przeszła drogę od najgroźniejszego czarnego charakteru, do postaci niemal kryształowej. Dużo bardziej podobało mi się, kiedy działała gdzieś na granicy, po zdradzie swojego mistrza. Brakuje w tym wątku większego ciężaru, dotknięcia kwestii moralnych, czegoś głębszego. Akcja – owszem – jest, ale do tego nie trzeba dobrego scenariusza, tylko artystów z wyobraźnią, a takich w dziale animacji Lucasfilm nie brakuje. To przyzwoita jak na standardy “Wojen klonów” historia, ale niestety bez błysku. W Ventress nie ma konfliktu, jej charakter jest jednoznacznie dobry. To, że łatwo przychodzi jej pociągnięcie za spust, nie czyni jej skomplikowaną postacią, jeśli strzela w obronie własnej lub swoich pracodawców. To, że opiekuje się młodym jedi (niedługo okaże się, że masakrę po rozkazie 66 przeżyły tysiące rycerzy i padawanów), wydaje się zupełnie naturalne dla postaci po jasnej stronie mocy. Szkoda, że nie udało się tego bardziej “wyszarzyć”. “Andor” pokazał, że w “Gwiezdnych wojnach” można to zrobić.
Druga część sezonu opowiada o przeszłości najfajniejszego łowcy nagród, jakiego wykreowały “Wojny klonów”. Historia młodego Cada Bane’a została umieszczona w realiach gangsterskich, a twórcy garściami czerpali z klasyki kina. To animowana wariacja na temat “Ojca chrzestnego”, “Chłopców z ferajny” czy “Serpico”. Akcja dzieje się na przestrzeni kilku lat, a niebieskolicego bandziora poznajemy kiedy jeszcze kradł słodycze ze sklepów. Dowiadujemy się, skąd wziął swój charakterystyczny kapelusz, a sama historia jest dużo bardziej dramatyczna i głęboka niż wątek Ventress. To naprawdę fajnie pomyślana opowieść i chociaż ciężko szukać w niej oryginalności, to dotyka bardzo ciekawych wątków. Jest tu dużo o lojalności i zdradzie, o budowaniu szacunku i własnej legendy, a nawet coś o miłości.
Trzy odcinki Cada Bane’a to powrót serii na bardzo wysoki poziom z pierwszej serii. Właśnie takich opowieści oczekuję od produkcji, która nie musi sprzyjać wszystkim gustom, bo jest skierowana konkretnie do fanów “Wojen klonów”, którzy odkryli w tamtym serialu coś więcej niż tylko głupią nawalankę laserami. Można oczywiście powiedzieć, że Bane nie potrzebował nieco łzawej historyjki, która w pewnym stopniu (odrobinę) wybiela jego charakter, ale z drugiej strony dlaczego nie? Jeśli nie da się już uchwycić niewinnej magii pierwszych trzech filmów, to jedynym ratunkiem dla “Gwiezdnych wojen” jest pokazanie tej trochę innej, bardziej poważnej strony uniwersum. Według mnie druga część “Opowieści z podziemi” dobrze się sprawdza w takiej roli, a postać Bane’a jeszcze zyskała, bez nadmiernego eksploatowania jej.
Technicznie serial nie odbiega od poprzednich. Animacje i styl graficzny stoją na wysokim poziomie, zachowując charakterystyczny styl, do którego już przywykliśmy. Tradycyjnie też dla serii udźwiękowienie zrealizowano perfekcyjnie. Bardzo podoba mi się to, jak drogą ewolucji animatorom udało się przejść od koślawego pilota “Wojen klonów” do bardzo eleganckiej stylistyki i formy obecnych produkcji. Trzecia część “Opowieści…” ze świata “Gwiezdnych wojen” wpisuje się gdzieś pomiędzy dwie poprzednie. Nie jest tak wybitna jak “Opowieści Jedi”, ani tak przeciętna jak “Opowieści z Imperium”. Mam nadzieję, że za rok dostaniemy coś jeszcze lepszego. Chyba że jedyną propozycją na rok 2026 jest “Maul – Shadow Lord”. Mógłbym z tym żyć, bo serial zapowiada się znakomicie.
Opowieści z podziemi (miniserial)
-
Ocena Crowleya - 7/10
7/10
Jeszcze kilka lat, a okaże się, że po rozkazie 66 w galaktyce żyło więcej jedi niż przed nim…