
„Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”. Złotą zasadę Alfreda Hitchcocka wziął sobie do serca Ryan Coogler, reżyser, który poza fatalnym sequelem „Czarnej Pantery” ma na koncie same dobre filmy. Tym razem – trochę jak Bong Joon Ho przy „Mickey 17” – dostał wolną rękę i naprawdę solidny budżet. Mowa o kwocie 90 milionów dolarów. Nie sięgnął po istniejącą markę (jak przy „Creed„), nie włączył się w kinowe uniwersum (jak przy wspomnianej produkcji MCU), ale najpierw napisał, a potem nakręcił coś własnego. W odróżnieniu jednak od swojego koreańskiego kolegi, Coogler rozbił bank i pozamiatał konkurencję.
„Grzesznicy” są póki co chyba najlepszą i najbardziej (pozytywnie) zaskakującą produkcją tego roku. W recenzji udzielę wam maksimum informacji o moich wrażeniach i minimum o fabule. Na seans warto wybrać się (a nadal grają gdzieniegdzie) nie wiedząc nic. Wtedy podróż, w którą zabiorą nas twórcy, będzie doświadczana w swojej najlepszej wersji.
Dwóch braci bliźniaków, Elijah „Smoke” i Elias „Stack” Moore wracają z Chicago w rodzinne strony, do delty Mississippi. Jest rok 1932. Obaj brali udział w krwawych starciach Wielkiej Wojny, a potem w Chicago zajmowali się wieloma biznesami, z których prawdopodobnie żaden nie był w pełni legalny. Teraz otwierają dla odmiany biznes całkowicie zgodny z prawem – stary tartak przerabiają na klub muzyczny, w którym ma płynąć dobry alkohol, podają dobre jedzenie, a wszystkich niesie niepowtarzalny blues.
Jak łatwo przewidzieć, powrót braci uruchamia lawinę wspomnień, pretensji, żalu ale też uśmiechów, poklepywania po plecach i serdeczności. Pierwsza część filmu jest rodzinnym dramatem, w którym powoli poznajemy ludzi, którzy mieli szczęście (lub pecha) spotkać na swojej drodze bliźniaków Moore. Dialogi są naturalne, organiczne i praktycznie nie ma tu – typowej dla leniwych scenarzystów – ekspozycji. To znaczy jest, ale podana na twarzach bohaterów, w ich reakcjach, w opowiadaniu sobie pewnych historii, ale bez niezręcznych rozmów i omawiania dla widzów czegoś, co przeżyli razem. Są tu niespełnione romanse, odrzucone miłości, porachunki sprzed lat czy tragedie młodych rodziców. Wszystko nagrane w taki sposób, że człowiek wsiąka w świat, poznaje ludzi i nagle oddycha tym samym powietrzem.
Potem następuje scena, która zwala z nóg. Jak pisałem – spoilerów nie będzie – więc ujmę to tak: mamy niesamowitą i hipnotyzującą podróż przez czas i przestrzeń, przez kody kulturowe i kolejne pokolenie naszych przodków i potomków, a kluczem do wszystkiego jest muzyka. Muzyka, która definiuje epoki, która niesie nadzieję, inspiruje, pomaga wyrazić emocje, ale też ukoić duszę. Sekwencja nie trwa długo, ale napisano ją, a potem nakręcono, w sposób iście mistrzowski. Dla niej jednej warto zobaczyć „Grzeszników”. Dodatkowo pełni funkcję portalu. Specyficznej bramy, która zabiera nas na drugą stronę, do drugiej części filmu.
Po tym momencie historia zamienia się w soczysty horror połączony ze slasherem, z jednym elementem nadprzyrodzonym. Skojarzenia z pewnym klasykiem (pewnego znanego reżysera, według scenariusza jeszcze słynniejszego reżysera i scenarzysty) są automatyczne*. Nagle bohaterowie, których poznaliśmy, z którymi spędziliśmy dobrą godzinę, i których nawet zdążyliśmy polubić, mierzą się ze śmiertelnym zagrożeniem. Jest soczyście, jest krwawo, jest dobrze. Pojawia się nawet scena nawiązująca bezpośrednio do kolejnego klasyka. Tym razem pojawi się charakterystyczny moment z filmu „Coś” Carpentera. Jedyne małe zastrzeżenie do drugiej połowy filmu mam takie, że z uwagi na długą podbudowę, mam wrażenie, że tu lecimy trochę na łeb, na szyję. Z drugiej strony o to przecież chodzi, kiedy mierzysz się z zagrożeniem tej skali. Sama kulminacja jest niesamowicie satysfakcjonująca i pozostawia w widzu całe spektrum emocji.
Zacząłem od cytatu z Hitchcocka, bo pierwsza scena w filmie jest klamrą spinającą całą opowieść i pokazuje nam… finał. Dlatego już na starcie Coogler genialnie zasiewa w odbiorcach spory niepokój, który nie opuszcza przez cały seans. Wiemy, że coś wisi w powierzu, ale nie wiemy ani co konkretnie, ani skąd nadejdzie. Wiemy tylko, że jest to nieuniknione. Całkiem solidny fundament pod późniejsze wydarzenia rodem z klasycznego horroru.
Coogler nie stroni też od symboliki. Wiele tu metafor i analogii do historii człowieka. Głównie człowieka czarnoskórego w USA. Jest coś o niewolnictwie, o wykorzystywaniu innych, o pragnieniu wolności, ale też o odpowiedzialności za innych, o konsekwencjach swoich czynów i wreszcie o odkupieniu win. Myślę, że każdy znajdzie tu jakąś scenę, z której wyciągnie przesłanie tylko dla siebie, na podstawie własnych doświadczeń.
Każdy ze wspomnianych 90 milionów dolarów widać na ekranie. Muzyka i oprawa dźwiękowa są genialne i nie ma tu żadnego elementu zasługującego na coś mniej niż owację na stojąco. Scenografia, zdjęcia, kostiumy – szczęka opada na ziemię i odmawia współpracy. Pisałem, że scenariusz i dialogi wspomagają immersję w świat przedstawiony, ale warstwa audiowizualna robi to chyba jeszcze lepiej. Jak w reklamie IMAXa: nie tyle oglądamy film, co jesteśmy jego częścią.
Na kolejne słowa uznania zasługuje też obsada, nie ma tu słabych ogniw. Wunmi Mosaku, Hailee Steinfeld, Jayme Lawson, Delroy Lindo czy Miles Caton dają prawdziwy koncert aktorstwa, ale główny bohater jest jeden… a może dwóch? Żeby oddać wam skalę mojego zachwytu powtórzę się: nic nie czytałem, nie oglądałem zwiastunów, poszedłem do kina „tabula rasa”. Wiedziałem, że Michael B. Jordan gra jednego z bliźniaków, ale przez pół seansu zachodziłem w głowę, kim jest drugi aktor. Bardzo podobny fizycznie, ale jednocześnie tak inny. Pewnie się domyślacie… Tak, Jordan gra obie role i robi to w taki sposób, że ja tu widzę nominację do Oscara. Było wiele przypadków, gdzie jeden aktor robi coś takiego (ot, choćby Tom Hardy w „Legend”), ale zazwyczaj wypadało to najwyżej nieźle. Czuć było mimo wszystko, że to jedynie taki sprytny zabieg. Tutaj tego nie ma. Jordan wzniósł się na wyżyny swojego talentu i naprawdę dwa razy sprawdzałem po seansie, czy mi się to nie przyśniło. Obłędna kreacja.
Dlaczego więc po wszystkich zachwytach nie ma na końcu dychy albo co najmniej dziewiątki? Ano dlatego, że jak wspominałem, druga część trochę za szybko mija. Poza tym zabrakło mi pogłębienia charakteru, albo chociaż przestawienia szerszej motywacji głównego złego (użycie frazy „czarny charakter” akurat tutaj byłoby nie na miejscu 🙂 ). Plus mały kamyczek do ogródka ludzi od praktycznych efektów specjalnych: krew jest tu jakaś taka brązowo-blada. Wiem, że to detal, ale jak tryska z siłą fontanny i jest mało krwista, to jednak może wybić z rytmu.
Tym niemniej nie są to odczuwalne wady i „Grzesznicy” są moim zdaniem pozycją obowiązkową. Oryginalny pomysł, świetny scenariusz, doskonale poprowadzona historia, elementy dramatu i horroru doskonale się uzupełniające, wreszcie genialna obsada i rewelacyjna realizacja. O ile Bong Joon Ho ze swoim „Mickey 17” srogo mnie zawiódł, o tyle Coogler pokazał, że nawet biorąc kilka oklepanych motywów i parę klasycznych odniesień można to wszystko podać w taki sposób, że ręce same składają się do braw. Polecam serdecznie, kawał dobrego i świeżego kina!
PS Koniecznie obejrzyjcie CAŁOŚĆ, żadnego wychodzenia/wyłączania kiedy pojawią się pierwsze napisy końcowe!
Grzesznicy (2025)
-
Ocena SithFroga - 8/10
8/10
* –
jak ktoś nie widzi tu od razu „Od zmierzchu do świtu” w reżyserii Roberta Rodrigueza i według scenariusza Quentina Tarantino, to znaczy, że po prostu nie oglądał filmu. Inaczej skojarzenia są natychmiastowe i oczywiste.
Zaskoczył mnie ten film. Poszedłem skuszony opiniami, nie widziałem traileru ale wiedziałem ze zmienia się w horror i kurde żałowałem ze film nie jest cały w konwencji z pierwszej polowy. Nie to ze druga polowa jest zła, ale pierwsza jest wybitna.
Jeśli przy 2h17 druga część mija za szybko to znaczy, że pierwsza była za długa 😉