
Jak to jest umierać? Jakie to uczucie? Niemal wszyscy bohaterowie najnowszego filmu Joon-ho Bonga zadają te pytania tytułowemu bohaterowi. Każdy o tym czasem myśli, wielu się tego boi, umierania w sensie. A gdyby tak można było zapytać kogoś, kto umarł? A gdyby zapytać kogoś, kto umarł… 16 razy?
Mickey (Robert Pattinson) to poczciwy ciamajda, który pod wpływem cwaniaka i kumpla Tima (Steven Yeun), pożycza kasę od znanego i bezlitosnego mafijnego lichwiarza. Żeby uciec przed karzącą ręką mafii, obaj zaciągają się na statek kosmiczny lecący na planetę Nifelheim. Jest to pionierska wyprawa, mająca skolonizować kolejny nowy świat. Z desperacji i przez brak czytania małego druczku Mickey zostaje „expendablem”, czyli po naszemu: „w razie wypadku zbędny, nie trzeba ratować”. Chłop ma wykonywać najbardziej ekstremalne prace i pomagać w badaniach naukowych, a jak przy tym umrze, to… wydrukują go na nowo. Mają specjalną drukarkę do materii ożywionej, plus pełen zapis osobowości Mickeya, więc po każdej śmierci może wrócić do żywych i wyruszyć na kolejną misję. Problem pojawia się, kiedy siedemnasta wersja chłopaka zostaje nieopatrznie uznana za martwą i powstaje Mickey 18, a dwie żywe wersje naraz to jedna z najgorszych zbrodni w tym uniwersum. Tzw. „multiples”, czyli wielokrotni.
Byłem pewien, że ten – niezbyt oryginalny, ale nadal ciekawy – pomysł wystarczy za kanwę opowieści science-fiction, ale okazało się, że to o wiele za mało. Do tego musimy mieć silną agentkę Nashę (Naomi Ackie), dziewczynę Mickeya. Niespełnionego kongresmana Hieronima Marshalla (Mark Ruffalo), a także jego małżonkę Ylfę (Toni Colette), którzy dowodzą wyprawą. Pojawia się też zadurzona w głównym bohaterze i rywalizująca z Nashą Kai (Anamaria Vartolomei) oraz dziwne, niesporczako-podobne stworzenia, które są autochtonami na planecie Nifelheim. Od czasu do czasu pojawia się jeszcze wątek długich macek mafii, które mogą dorwać dłużnika nawet na drugim końcu galaktyki.
Początek zapowiada zabawną, ale też wielowarstwową refleksję na temat życia i śmierci, a także na temat dualizmu ludzkiej natury. Bo (nie wiedzieć czemu) Mickey 18 jest zupełnie inny niż 17. Nie jest ani fajtłapowaty, ani prosty, ani naiwny, ani dobroduszny. Jest agresywnym samcem alfa, który nie pyta, tylko bierze jak swoje i chętnie ucieka się do przemocy, a na swojego „poprzednika” patrzy z lekką odrazą i politowaniem. Nikt nam jednak nie wyjaśni, skąd taka różnica, bo są przecież inne wątki.
Hieronymous Marshall jest groteskową i bardzo nieudaną hybrydą Trumpa i Muska. Nie mam zbyt dobrej opinii ani o jednym, ani o drugim, mało tego, uwielbiam dobrą i celną szyderę. Tylko że tutaj nic takiego nie ma. Jest narysowana grubymi krechami karykatura, która bawi przez pierwszą minutę, a potem już tylko w kółko powtarza to samo. Wierzę, że Mark Ruffalo miał niezły ubaw na planie, ale niestety nic z tego nie przeniosło się na ekran. Postać jednowymiarowa, niezbyt zabawna i do zapomnienia.
Generalnie film (chyba) próbuje być satyrą na obecną sytuację polityczną w USA i na świecie, na rasizm, na kolonializm i (a jakże) kapitalizm, ale subtelności, błyskotliwości i wyczucia tu tyle, co medali ME w piłce nożnej polskiej reprezentacji. Wbrew powszechnej opinii już przy „Parasite” narzekałem na łopatologiczne metafory i wykładanie kawy na ławę, ale tutaj Joon-ho Bong poszedł jeszcze dalej. Humor rodem z najsłabszych politycznych skeczy „Saturday Night Live”.
Audiowizualnie produkcja jest naprawdę dobra. Wnętrza, scenografie, efekty specjalne – nie ma się do czego przyczepić i ogląda się z przyjemnością. Szkoda, że fabuła nie dowozi na podobnym poziomie. Pattinson jest genialny, (nomen omen) dwoi się i troi (tu już tylko metaforycznie), ale nawet jego bohater(owie) w połowie filmu schodzą niejako na drugi plan. Mamy tu zdecydowanie za wiele wątków, które niespecjalnie łączą się ze sobą. Nie potrafię nawet powiedzieć, o czym tak konkretnie jest ten film.
Z całą pewnością jest w nim krytyka kapitalizmu, satyra na Trumpa/Muska, są pytania z bioetyki, parę refleksji na temat ekspansji i kolonializmu, coś o dwoistości natury ludzkiej, o karze za grzechy i traumie z dzieciństwa, tylko wszystko podane bez ładu i składu, bez jakiejś myśli przewodniej. Chaos i bałagan. Jest to o tyle dziwne, że scenariusz powstał na postawie poczytnej książki „Mickey7” Edwarda Ashtona, która – z tego co zdążyłem wyczytać – o wiele lepiej radzi sobie z narracją i motywami, które bierze na warsztat.
Podobno studio wykładając olbrzymią kasę (prawie $120 mln) chciało mieć spory wpływ na produkcję. Joon-ho Bong to reżyser i scenarzysta o bardzo charakterystycznym stylu i raczej niezależny artysta, a nie studyjny wyrobnik. Stąd duże opóźnienia (film miał pierwotnie wyjść w 2024 roku) i taki, a nie inny ostateczny kształt produkcji. Jestem zawiedziony, bo po obiecującym zwiastunie oraz mając na uwadze reżysera i obsadę liczyłem na dużo, dużo więcej. A dostałem świetny początek, a potem bałagan, zbyt dużo wątków, część z nich niewyjaśnionych do końca, a sam finał zupełnie pozbawiony energii i jakiegokolwiek sensu.
A na pytanie zadane na początku i wielokrotnie w filmie też nie usłyszymy odpowiedzi. Zmarnowany potencjał, szkoda. „Mickey 17” trafi do abonamentu (HBO) Max pod koniec maja.
Mickey 17 (2025)
-
Ocena SithFroga - 5/10
5/10
Tu powinien być długi komentarz o tym, że w sumie to zgadzam się z autorem, o tym że w sumie dostaliśmy dwa filmy w jednym, a także o tym, że Hieronymous Marshall to niesamowicie irytująca postać przerysowana do granic absurdu.
Miało być też inteligentne nawiązanie do filmu Wszystko Wszędzie Naraz ale niestety nie będzie.
W międzyczasie jak pisałem komentarz mnie wylogowało i wszytko poszło się…
Smuteczek, mógłbym się odnieść ;(
Jak wychodzi długi komentarz (albo wpis) to polecam pisać jednak w notatniku i później przeklejać. Niby więcej roboty, klikania, ale za to mniej nerwów i nieprzewidzianych aktualizacji/ auto odświeżania i innych przygód.
Sprawdzone wielokrotnie przy korzystaniu z pewnego Social Media na „F”.
Ja mam metodę, że piszę komentarz, na koniec mam odruch, dosłownie pamięć mięśniowa i robię Ctrl+A, Ctrl+C i dopiero klikam 'wyślij’. Też się przydaje.
Ten film ma jeden zasadniczy problem – nadgryza wiele wątków, ale żadnego nie kończy. To mogło by być fajne kino, gdyby się skupić na powiedzmy dwóch wątkach i je jakoś sensownie pociągnąć, a tak to mamy obiecujący początek po którym następuje bałagan. Szkoda.
No właśnie o to chodzi. 1/3 czy nawet połowa jest o tym w co się Mickey wpakował, a potem nagle 10 innych rzeczy okazuje się być ważne i każdy motyw dostaje całe 3 do 5 minut :/
Czyli kolejne g… zrobione tylko po to, żeby podleczyć polityczne kompleksy amerykańskiej lewicy? 🙂
Nie.
Tak na uboczu, podobny motyw odradzania się po śmierci w wyniku stosownego wydrukowania w biologicznej drukarce 3D jest wykorzystany w serii ksiązek SF B.V. Larsona pt. „Nieśmiertelny Legion”. Tam historia dotyczy młodego wojaka, który nierozsądnie zaciągnął do słynącego ze złej sławy legionu kosmicznych najemników – Legionu Varusa. Seria w tym momencie liczy sobie 22 tomy w polskim tłumaczeniu i już dawno zjada swój ogon. Po drodze jednak rozkminia całkiem ciekawe problemy, w tym co trzeba robić, żeby – pomimo wszystkich Twoich mniejszych i większych grzechów – dowództwo chciało cię przywrócić do życia z permów, tj: z permanentnej śmierci. O ile na początku to jest to oczywista oczywistość dla ludzi domyślnie przeznaczonych na umieranie podczas militarnej akcji, to już później już niekoniecznie wraz z wzrastającą liczbą ludzi (i kosmitów), którym nadepnęło się na przysłowiowe odciski. Czasami dowództwo ma tendencję do zapominania o takich drobiazgach jak przywrócenie komuś życia tylko dlatego, że taka koncepcja psuje komuś tak pięknie słoneczny dzień zgodnie ze stalinowską zasadą: „jest człowiek – jest problem, nie ma człowieka – nie ma problemu”…
No i to brzmi ciekawie. Jak się okazało, że jest dwóch Mkickeyów to liczyłem na rozkminę o istocie człowieczeństwa, odpowiedzi na pytania w stylu: czemu nie mogą współistnieć albo czemu są zupełnie inni z tej samej matrycy, a jeśli jeden musi umrzeć to który i dlaczego, no cokolwiek z tej strefy refleksji, a nie jakieś idiotyczne karykatury Trumpa i kosmiczne robaczki.
Film o którym można byłoby pamiętać za 10 lat, a zapomnimy po 10 dniach. Pomijając humorki, żarciki i aluzje polityczne, film w momencie pojawienia się drugiego Mickeya świetnie stawia pytania o sens człowieczeństwa, co czyni nas ludźmi, jaka jest definicja osoby itd. I w momencie w którym wydaje się ze pójdzie właśnie w takim kierunku, reżyser zaciąga ręczny, gwałtownie skręca i podąża już do finału drogą holywoodzkich blockbusterów.
Wielka szkoda, ogromny potencjał, ale na ten moment największe rozczarowanie w kinie 2025 roku.
7/10
Doskonałe podsumowanie tylko ja tam nawet nie widzę holywoodzkich blockbusterów. Ja nie wiem o co chodzi w drugiej połowie i jakie miało być przesłanie, jaki sens? Kolonializm? Grzechy kapitalizmu? Ekspansja? Nieposzanowanie klimatu i natury? Rola jednostki i poświęcenie? Wystąpienie przeciw władzy? Mam wrażenie, że pojawia się drugi Mickey, robi się ciekawie i… nagle rzeczy po prostu się dzieją. Jakieś losowe, bez ładu, składu i sensu, a potem koniec.