FilmyRecenzje Filmowe

Mickey 17 (2025)

Jak to jest umierać? Jakie to uczucie? Niemal wszyscy bohaterowie najnowszego filmu Joon-ho Bonga zadają te pytania tytułowemu bohaterowi. Każdy o tym czasem myśli, wielu się tego boi, umierania w sensie. A gdyby tak można było zapytać kogoś, kto umarł? A gdyby zapytać kogoś, kto umarł… 16 razy?

Mickey (Robert Pattinson) to poczciwy ciamajda, który pod wpływem cwaniaka i kumpla Tima (Steven Yeun), pożycza kasę od znanego i bezlitosnego mafijnego lichwiarza. Żeby uciec przed karzącą ręką mafii, obaj zaciągają się na statek kosmiczny lecący na planetę Nifelheim. Jest to pionierska wyprawa, mająca skolonizować kolejny nowy świat. Z desperacji i przez brak czytania małego druczku Mickey zostaje „expendablem”, czyli po naszemu: „w razie wypadku zbędny, nie trzeba ratować”. Chłop ma wykonywać najbardziej ekstremalne prace i pomagać w badaniach naukowych, a jak przy tym umrze, to… wydrukują go na nowo. Mają specjalną drukarkę do materii ożywionej, plus pełen zapis osobowości Mickeya, więc po każdej śmierci może wrócić do żywych i wyruszyć na kolejną misję. Problem pojawia się, kiedy siedemnasta wersja chłopaka zostaje nieopatrznie uznana za martwą i powstaje Mickey 18, a dwie żywe wersje naraz to jedna z najgorszych zbrodni w tym uniwersum. Tzw. „multiples”, czyli wielokrotni.

Byłem pewien, że ten – niezbyt oryginalny, ale nadal ciekawy – pomysł wystarczy za kanwę opowieści science-fiction, ale okazało się, że to o wiele za mało. Do tego musimy mieć silną agentkę Nashę (Naomi Ackie), dziewczynę Mickeya. Niespełnionego kongresmana Hieronima Marshalla (Mark Ruffalo), a także jego małżonkę Ylfę (Toni Colette), którzy dowodzą wyprawą. Pojawia się też zadurzona w głównym bohaterze i rywalizująca z Nashą Kai (Anamaria Vartolomei) oraz dziwne, niesporczako-podobne stworzenia, które są autochtonami na planecie Nifelheim. Od czasu do czasu pojawia się jeszcze wątek długich macek mafii, które mogą dorwać dłużnika nawet na drugim końcu galaktyki.

Początek zapowiada zabawną, ale też wielowarstwową refleksję na temat życia i śmierci, a także na temat dualizmu ludzkiej natury. Bo (nie wiedzieć czemu) Mickey 18 jest zupełnie inny niż 17. Nie jest ani fajtłapowaty, ani prosty, ani naiwny, ani dobroduszny. Jest agresywnym samcem alfa, który nie pyta, tylko bierze jak swoje i chętnie ucieka się do przemocy, a na swojego „poprzednika” patrzy z lekką odrazą i politowaniem. Nikt nam jednak nie wyjaśni, skąd taka różnica, bo są przecież inne wątki.

Hieronymous Marshall jest groteskową i bardzo nieudaną hybrydą Trumpa i Muska. Nie mam zbyt dobrej opinii ani o jednym, ani o drugim, mało tego, uwielbiam dobrą i celną szyderę. Tylko że tutaj nic takiego nie ma. Jest narysowana grubymi krechami karykatura, która bawi przez pierwszą minutę, a potem już tylko w kółko powtarza to samo. Wierzę, że Mark Ruffalo miał niezły ubaw na planie, ale niestety nic z tego nie przeniosło się na ekran. Postać jednowymiarowa, niezbyt zabawna i do zapomnienia.

Generalnie film (chyba) próbuje być satyrą na obecną sytuację polityczną w USA i na świecie, na rasizm, na kolonializm i (a jakże) kapitalizm, ale subtelności, błyskotliwości i wyczucia tu tyle, co medali ME w piłce nożnej polskiej reprezentacji. Wbrew powszechnej opinii już przy „Parasite” narzekałem na łopatologiczne metafory i wykładanie kawy na ławę, ale tutaj Joon-ho Bong poszedł jeszcze dalej. Humor rodem z najsłabszych politycznych skeczy „Saturday Night Live”.

Audiowizualnie produkcja jest naprawdę dobra. Wnętrza, scenografie, efekty specjalne – nie ma się do czego przyczepić i ogląda się z przyjemnością. Szkoda, że fabuła nie dowozi na podobnym poziomie. Pattinson jest genialny, (nomen omen) dwoi się i troi (tu już tylko metaforycznie), ale nawet jego bohater(owie) w połowie filmu schodzą niejako na drugi plan. Mamy tu zdecydowanie za wiele wątków, które niespecjalnie łączą się ze sobą. Nie potrafię nawet powiedzieć, o czym tak konkretnie jest ten film.

Z całą pewnością jest w nim krytyka kapitalizmu, satyra na Trumpa/Muska, są pytania z bioetyki, parę refleksji na temat ekspansji i kolonializmu, coś o dwoistości natury ludzkiej, o karze za grzechy i traumie z dzieciństwa, tylko wszystko podane bez ładu i składu, bez jakiejś myśli przewodniej. Chaos i bałagan. Jest to o tyle dziwne, że scenariusz powstał na postawie poczytnej książki „Mickey7” Edwarda Ashtona, która – z tego co zdążyłem wyczytać – o wiele lepiej radzi sobie z narracją i motywami, które bierze na warsztat.

Podobno studio wykładając olbrzymią kasę (prawie $120 mln) chciało mieć spory wpływ na produkcję. Joon-ho Bong to reżyser i scenarzysta o bardzo charakterystycznym stylu i raczej niezależny artysta, a nie studyjny wyrobnik. Stąd duże opóźnienia (film miał pierwotnie wyjść w 2024 roku) i taki, a nie inny ostateczny kształt produkcji. Jestem zawiedziony, bo po obiecującym zwiastunie oraz mając na uwadze reżysera i obsadę liczyłem na dużo, dużo więcej. A dostałem świetny początek, a potem bałagan, zbyt dużo wątków, część z nich niewyjaśnionych do końca, a sam finał zupełnie pozbawiony energii i jakiegokolwiek sensu.

A na pytanie zadane na początku i wielokrotnie w filmie też nie usłyszymy odpowiedzi. Zmarnowany potencjał, szkoda. „Mickey 17” trafi do abonamentu (HBO) Max pod koniec maja.

Mickey 17 (2025)
  • Ocena SithFroga - 5/10
    5/10
To mi się podoba 1
To mi się nie podoba 1

Related Articles

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Regulamin zamieszczania komentarzy


Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button