
Na „Lilo i Stitcha” szedłem do kina z pewnymi nadziejami, ale i sporymi obawami. Po zwiastunach było widać, że to nie będzie kolejna „Królewna Śnieżka”, czyli film aktorski, lecz robiony praktycznie w 90% na komputerze. Zapowiedzi „Lilo i Stitch” wydały mi się też bardziej „żywe” aniżeli te prezentujące film „Jak wytresować smoka”. Opowieść z Hawajów na papierze prezentowała się lepiej niż dobrze, jednak zbyt często coś, co przed seansem zdawało się być praktycznie pozbawione wad, w kinie okazywało się wielkim rozczarowaniem.
Trudny początek, Lilo, Nani i morze humoru
Pierwsze około dziesięć minut filmu nie napawało optymizmem. Tyle czasu wystarczyło, bym zapomniał, że jestem na produkcji aktorskiej. Wydaje mi się, że można było zacząć to nieco inaczej, najpierw pokazać sekwencję z Lilo, a dopiero później przedstawić początek historii Stitcha. Twórcy zrobili inaczej i przez to poczułem delikatne skonfundowanie, kiedy przeskakujemy ze statku kosmicznego do małej dziewczynki pływającej z rybami. Zrobiono to bardzo nieumiejętnie, tak jakby nie rozumiano, że trzeba bardzo uważać, żeby dobrze połączyć animację z filmem aktorskim. Jednak na tym praktycznie kończą się narzekania na „Lilo i Stitch”, bo jest to film niemal kompletny. Zacznijmy od tytułowej Hawajki. Lilo jest niezwykle sympatyczna, żeby nie powiedzieć ogromnie rozczulająca. To kwintesencja dziecięcej radości i niewinności, która ma jednak swoje problemy. Dziewczynka ma skomplikowaną, bardzo smutną historię rodzinną, nie ma przyjaciół, choć bardzo tego pragnie, ma też w sobie nieprawdopodobną dawkę empatii.
A obok Lilo jest jej siostra Nani. Odkrycie tego filmu. W ogóle mam wrażenie, że od strony ludzkiej historii scenariusz filmu jest niezwykle dojrzały. To swoisty wyciskacz łez. Jest kilka scen, po których serce dosłownie pęka. Starsza Hawajka ma odpowiednią charyzmę, a los też jej nie oszczędzał. Sama aktorka, do tej pory anonimowa Sydney Agudong, uniosła ciężar roli, nie ma w niej grama sztucznizny. Wręcz przeciwnie – bije od niej z jednej strony ciepło w stosunku do młodszej siostry, z drugiej widać jej autentyczną desperację i rozczarowanie pewnymi sytuacjami. Jest żywą osobą, która – kiedy potrzeba – potrafi być stanowcza, kiedy indziej natomiast pokazuje swoje wielkie serce.
A potem pojawia się Stitch i zaczyna się kino. Duet pościgowy w osobach Zacha Galifanakisa i Billy’ego Magnussena wprowadza najwięcej elementów humorystycznych, ale mały niebieski „piesek” potrafi nie tylko rozrabiać. On rozbraja urokiem, jest Kotem w butach ze „Shreka”, tyle że z kosmosu. Robi słodkie oczka, a z tyłu trzyma szpadę, którą będzie za chwilę wywijać. Sceny ze Stitchem są dokładnie takie, jak je sobie wyobrażałem przed seansem. Twórcy trafili w punkt, perfekcyjnie oddali ducha animacji sprzed lat. Nie wiem, od czego to zależy, ale jeszcze przed chwilą dostaliśmy koszmarną ekranizację „Śnieżki”, a nie minął kwartał i do kin wchodzi film o dużo mniejszym potencjale, który okazuje się projektem perfekcyjnym.
Emocjonalny rollercoaster, Stitch jako najsłodsze zwierzątko świata
Jeśli wybierzecie się do kina na „Lilo i Stitch”, to musicie przygotować się na huśtawkę emocji. Film potrafi uderzyć w niesamowicie smutne, przejmujące, dołujące czy wzruszające tony. Czasami wystarczy jedno zdanie, czasami wyraz twarzy, innym razem napis czy sytuacja. Małe dziecko, które straciło niemal wszystko, chce mieć prawdziwego przyjaciela, kogoś z kim będzie mogła dzielić małe radości. Spadająca gwiazda spełnia to życzenie, zsyłając jej stworzenie nieskażone ziemskimi problemami. Nieprawdopodobna jest ta relacja, to wzajemne odkrywanie siebie, ta naturalność wytwarzającej się więzi. To wygląda tak, jakby ten scenariusz napisało samo życie. Scenarzyści wykazali się nieprawdopodobnym wyczuciem tego, czym jest życie i bezobjawowo wkomponowali w coś takiego małego stworka z kosmosu.
Członków rodziny się nie zostawia – to zdanie jest mottem filmu „Lilo i Stitch”. I chociaż przez chwile może się wydawać, że zostanie ono złamane, to jednak ostatecznie otrzymujemy całą sekwencję kolejnych wzruszeń. Fabuła totalnie dowozi w każdym momencie trwania seansu. Nie ma w tym ani grama nudy, wszystko jest po coś. Nie wiadomo, kiedy mija ponad półtorej godziny doskonałej rozrywki. I choć teoretycznie „Lilo i Stitch” mogłoby być filmem tylko dla dzieci, to jednak dzięki mądrości scenarzystów jest on pod względem fabularnym skierowany raczej do starszego widza. Najmłodsi mogą cieszyć się, oglądając pociesznego zwierzaczka, którego nie da się nie kochać. Końcówka rozłożyła mnie na łopatki. Stitch mówiący absolutnie rozczulającym głosem: „to moja rodzina, sam ją znalazłem” uderzył mnie tak potężnie, że oczy mocno się zaszkliły.
Podsumowanie
Jeśli chcecie poczuć naprawdę duże emocje, jeśli chcecie choć na chwilę zapomnieć się przy oglądaniu filmu ciepłego, dobrego, wzruszającego, a przede wszystkim (mimo tematyki) przyziemnego, to „Lilo i Stitch” jest dla was. Jestem niemal pewny, że nie będziecie zawiedzeni, że nie wyjdziecie z kina rozczarowani. Szanse na to, że ten film nie trafi w wasz gust, są naprawdę nikłe. To opowieść uniwersalna, z jednej strony bezpieczna, z drugiej nieprzerysowana w żadnym miejscu. Twórcy poprzez tę ekranizację pokazali, że gotowe historie czekają, żeby je wziąć i pokazać jeszcze raz, wystarczy tylko odrobina szacunku do materiału źródłowego oraz ludzkie serce osoby piszącej scenariusz.
Tak mało, a jednak w dzisiejszych czasach wydaje się, że to bardzo dużo. „Śnieżka” mogła na długie lata zakopać pomysł aktorskich remake’ów legendarnych animacji, na szczęście pojawili się ludzie potrafiący napisać coś bez wsparcia sztucznej inteligencji i bez posiadania z tyłu głowy głosu mówiącego tylko i wyłącznie o mniejszościach, o tym, by nikogo przypadkiem nie obrazić, by wpleść w swoją historię jakąś ideologiczną (przepraszam za słowo) brednię.
„Lilo i Stich” przywraca mi wiarę, że w Disneyu zdarzają się wciąż ludzie utalentowani. Przy okazji podsumowania poprzedniego roku pisałem, że liczę na ten film i powiem wam, że to jest póki co jeden z prawdziwych hitów. Jestem oczarowany każdym aspektem tego filmu. Po seansie czułem, że nie straciłem czasu, że obejrzałem właśnie coś niesamowicie wartościowego. Polecam z całego serca „Lilo i Stitcha”.
Lilo i Stich (2025)
-
Ocena kuby - 9/10
9/10
Bardzo się cieszę że film się powiódł. Animowane Lilo i stitch było jednym z najlepszych elementów mojego dzieciństwa
Sorry, ale jesteś pewny że oglądałeś wersję aktorską a nie animację? Bo większość tego o fabule, postaciach, humorze, emocjach itp. pasuje idealnie do wersji animowanej. Natomiast wersja aktorska wypada pod każdym względem gorzej. Szczytem jest oczywiście
fakt że Nani praktycznie porzuca Lilo aby realizować własne aspiracje, co jest całkowitym zaprzeczeniem przesłania oryginału
. Oczywiście to moja opinia, ale ten film (jak większość tych wersji live action) jest po prostu kolejną gorszą wersją oryginalnej animacji.