Klasyka KinaRecenzje Filmowe

Powrót do przyszłości (1985)

Na łamach FSGK.PL lubimy wracać do klasyki kina. Znajdziecie tu całkiem obszerny wybór recenzji kultowych filmów, ale o dziwo nikt do tej pory nie odważył się wziąć za bary z “Powrotem do przyszłości”. Czas to zmienić, bo chociaż widział go chyba każdy, to nie wszyscy wiedzą, jak przebiegała jego produkcja. Pod pewnymi względami było to jedno z najdziwniejszych przedsięwzięć w dziejach Hollywood.

Historia zaczyna się w latach siedemdziesiątych XX wieku, kiedy Robert Zemeckis i Robert Gale (znani też jako dwóch Bobów) studiowali razem na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Panowie szybko złapali wspólny język, więc po uzyskaniu dyplomów postanowili wspólnie pisać scenariusze i kręcić filmy, ale początki nie były łatwe. Przez kilka lat tułali się po Hollywood bez większych sukcesów nawet pomimo tego, że wziął ich pod swoje skrzydła Steven Spielberg. Dwa pierwsze filmy Bobów – “I Wanna Hold Your Hand” i “Używane samochody”, choć dziś uważane za przyzwoite komedie, nie odniosły sukcesu, bez względu na zakulisowe działania Spielberga. Krótko przed premierą drugiego ze wspomnianych filmów narodził się w głowie Gale’a pomysł na film o podróżach w czasie. A w zasadzie pierwsza konkretna myśl, wokół której zaczęła kiełkować dalsza historia – scenarzysta w wywiadach opowiadał, że przy okazji wizyty w rodzinnym domu natknął się na album szkolny swojego ojca i zaczął zastanawiać się, jakby to było, spotkać jego młodszą wersję. Zemeckis i Gale od dawna rozmawiali o podróżach w czasie, ale dopiero idea związana z rodzicami, dała impuls do rozpoczęcia prac nad scenariuszem, do której przystąpił pierwszy z nich. Bobowie hołdowali zasadzie, że finalny skrypt musi zostać zaakceptowany przez obydwu, więc historia dość mocno ewoluowała. Zmieniał się wehikuł, zmieniała się postać szalonego naukowca i jego pupila (pies zastąpił szympansa), zmieniała się rola matki głównego bohatera – był pomysł, żeby zrobić z niej straszną świntuchę, w opozycji do mocno pruderyjnej “dorosłej” wersji z początku filmu. Nie zmieniało się jedno: “Space Man from Pluto”, bo taki tytuł w pewnym momencie rozważano, miał być lekką komedią science-fiction, co okazało się zaskakująco problematyczne dla wytwórni.

Pomimo pozytywnych reakcji na drugi draft scenariusza ze strony szefostwa Columbia Pictures, projekt utknął w zawieszeniu i był przerzucany w ramach różnych umów między studiami. Nikt nie wierzył, że komuś uda się w końcu osiągnąć kasowy sukces filmem o podróżach w czasie. Nikt nie zakładał też, że sprzeda się grzeczna komedia, kiedy w kinach królowały filmy niestroniące od golizny i pikantnych żartów. Z kolei Disney odrzucił projekt z uwagi na fakt, że sugestia romansu Marty’ego z własną matką była zbyt odważna jak na portfolio tej wytwórni. I wreszcie nikt nie wierzył w umiejętności reżyserskie Roberta Zemeckisa. Tymczasem 20th Century Fox zatrudniło go na prośbę Michaela Douglasa do produkcji filmu “Miłość, szmaragd i krokodyl” (order z ziemniaka dla tłumacza). W ten projekt też nikt nie wierzył, do tego stopnia, że po wewnętrznych pokazach wstępnie zmontowanej wersji Zemeckisa zwolniono ze stanowiska reżysera “Kokonu”, nad którym już wtedy pracował. Wszystko zmieniło się po premierze “Szmaragdu”. Film okazał się ogromnym sukcesem, zarobił ponad dziesięć razy tyle, ile kosztował, a Zemeckis z dnia na dzień stał się gorącym nazwiskiem w Hollywood. Nie dał jednak satysfakcji tym, którzy wcześniej nim pogardzili, i ze scenariuszem pod pachą ruszył do starego znajomego, który akurat przypadkiem otworzył firmę Amblin Entertainment, produkującą filmy. W ten sposób w “Powrót do przyszłości” zostali zaangażowani Steven Spielberg, Frank Marshall i Kathleen Kennedy (tak, ta Kathleen Kennedy). Zemeckis z kolei zatrudnił poznanych na planie “Szmaragdu” kompozytora Alana Silvestri oraz operatora Deana Cundeya. Jeszcze tylko trzeba było urobić Sidneya Sheinberga z Universalu, który miał swoje pomysły na film i któremu dzielny opór stawiał Spielberg, żeby wreszcie produkcja “Powrotu do przyszłości” mogła ruszyć z kopyta.

Dziś wydaje się oczywiste, że Michael J. Fox urodził się po to, żeby zagrać Marty’ego McFly. To samo sądzili Bobowie, więc aktor był ich pierwszym wyborem castingowym. Niestety Fox był wtedy zaangażowany jako gwiazda serialu “Family Ties” i nie było szans, żeby go stamtąd wyrwać. Mogłoby być prościej, gdyby dostał do rąk scenariusz wysłany przez Bobów, ale producenci serialu wrzucili go do szuflady i nie przekazali dalej. Ostatecznie wybór padł na Erica Stoltza, zdolnego aktora młodego pokolenia. Doktora Browna miał grać John Lithgow, ale był zajęty, podobnie jak Fox. Polecił za to kolegę z planu filmu “Buckaroo Banzai”, Christophera Lloyda. Obsadę uzupełnili Lea Thompson i Crispin Glover w roli rodziców Marty’ego. Ten drugi przysporzył później bólu głowy wielu osobom, ale to historia na inną opowieść.

Zdjęcia rozpoczęto w listopadzie 1984 roku. Wszystko szło płynnie do momentu, kiedy Zemeckis z montażystami obejrzeli na szybko sklejony dotychczasowy materiał. Mówiąc wprost: zapowiadała się katastrofa. Stoltz był dobrym aktorem, ale kompletnie nie pasował do roli Marty’ego. Był zbyt poważny, za mocno wchodził w rolę, która wymagała luzu, no i nie potrafił dobrze jeździć na deskorolce. Podjęto kompletnie wariacką decyzję o rozpoczęciu zdjęć od nowa, ale z kim? Spielberg po raz kolejny użył swoich magicznych wpływów i dotarł do Michaela J. Foxa. W międzyczasie sytuacja na planie “Family Ties” nieco się zmieniła, do pracy wróciła z urlopu macierzyńskiego jedna z aktorek, a sam Fox przyjął propozycję bez czytania scenariusza. Był tylko jeden problem – umowa między telewizją NBC a Universalem była taka, że zdjęcia do “Powrotu do przyszłości” nie mogą w żaden sposób kolidować z produkcją serialu. Bułka z masłem, wystarczy kręcić w nocy. Tak też zrobili, ale najpierw trzeba było zwolnić Stoltza. Na szczęście obyło się bez dramatów, aktor dostał pełne wynagrodzenie, a kiedy reszta ekipy wróciła po noworocznej przerwie, ze zdziwieniem odkryła, że zaczynają od nowa i to po godzinach. Może “od nowa” nie jest precyzyjnym stwierdzeniem, bo trzeba było odtworzyć wyłącznie sceny z udziałem Marty’ego. Reszta materiału się ostała, chociaż nie było tego wiele. Z nowym zresztą nie było różowo. Fox był sporo niższy od Stoltza, więc trzeba było przebudować niektóre dekoracje, albo podstawiać aktorowi stołki. Na podmianie ucierpiała też Melora Hardin, która wcielała się w rolę Jennifer, dziewczyny Marty’ego. Była za wysoka, więc zastąpiła ją Claudia Wells (która z kolei nie zagrała w kontynuacjach).

Po tym całym zamieszaniu, zwiększeniu budżetu o niemal ⅓, można wreszcie było wziąć się do roboty. Fox oczywiście okazał się strzałem w dziesiątkę i idealnie pasował do roli. Przez niemal trzy miesiące w dzień grał na planie “Family Ties”, a potem kierowca zabierał go do “Powrotu do przyszłości”. Czasami zdjęcia rozpoczynały się raniutko, więc charakteryzatornia rozpoczynała pracę krótko po północy. Mimo to atmosfera na planie była dobra i dalsze prace nad filmem nie były już tak bardzo dramatyczne. Pod koniec kwietnia zakończono zdjęcia i rozpoczęto trwającą do czerwca postprodukcję. Konieczność ponownego kręcenia części scen dała Bobom niepowtarzalną szansę naprawienia różnych niedoróbek, które pojawiły się za pierwszym razem. Sam proces montażu Zemeckis określał zaś nie jako wycinanie zbędnych elementów, ale raczej formowanie materiału tak, aby ostatecznie nadać mu zakładany na początku kształt. Najwyraźniej podejście było dobre, bo pierwsze wewnętrzne pokazy spotkały się z tak entuzjastycznym odbiorem, że wytwórnia postanowiła przyspieszyć premierę, co wiązało się ze skróceniem czasu dla ekipy od efektów specjalnych.

Tym oczywiście zajmowali się magicy z Industrial Light & Magic. W pierwszym filmie efektów specjalnych nie było wiele i polegały głównie na nakładaniu na siebie obrazów za pomocą dorysówek (lub “znikaniu” innych, jak ręka Marty’ego w scenie na balu). Dziś może nie wyglądają zbyt okazale, ale spełniają swoje zadanie, chociaż podobno ekipa nie była zadowolona z efektu końcowego. Znacznie więcej uwagi (i ze znacznie lepszym efektem) poświęcono wehikułowi czasu. DeLorean Doktora Browna to przejaw geniuszu. Musiała nastąpić jakaś koniunkcja ciał niebieskich, która sprawiła, że na Zemeckisa spłynęła mądrość przodków i zapragnął przerobić jeden z najbardziej beznadziejnych samochodów, jaki znał świat, w jeden z najbardziej ikonicznych gadżetów w historii kina. Chyba tylko Sokół Millennium jest bardziej rozpoznawalny. Pisałem o tym kiedyś przy okazji “Wodnego świata”. Te maszyny, tak jak trimaran z tamtego filmu, są pełnoprawnymi bohaterami opowieści, a sposób, w jaki je zaprojektowano, sprawia, że zostają w pamięci od pierwszego ujęcia na ekranie. Nie ukrywam zresztą, że uważam lata 80. za absolutny szczyt, jeśli chodzi o poziom designu w filmach. Jest w projektach z tamtej dekady coś takiego, co sprawia, że są jednocześnie kreskówkowo odjechane i w 100% namacalne. Takie właśnie były maszyny z “Gwiezdnych wojen”, gadżety marines z “Obcego” albo całe Los Angeles z “Łowcy Androidów”. Wryły się w pamięć, oszałamiały i pobudzały wyobraźnię, w jakiś sposób rezonowały w głowie widza, zostawiając tam trwały ślad.

Pozostając jeszcze przy technicznej stronie “Powrotu do przyszłości” nie sposób nie wspomnieć o muzyce i to w trzech aspektach. Po pierwsze fakt, że Alan Silvestri nie ma w domu Oscara i był nominowany ledwie dwa razy do tej nagrody, zakrawa o kpinę. Jego muzyka jest integralną częścią filmu, a motyw przewodni potrafi zanucić każdy, kto oglądał przygody Marty’ego. Charakterystycznego “dużego” brzmienia orkiestry z “szeleszczącą” sekcją rytmiczną nie sposób pomylić z niczym innym. To jest ten sam poziom co dzieła mistrza Johna Williamsa.

Po drugie trzeba wspomnieć o zespole Huey Lewis and the News. W 1984 roku panowie zostali poproszeni o skomponowanie piosenki do filmu “Pogromcy duchów”. Do momentu załatwienia spraw kontraktu, tymczasowo używano w tej roli utworu “I Want a New Drug”. Kiedy jednak negocjacje nie dały rezultatu, niejaki Ray Parker Jr. przerobił piosenkę na swój największy hit. Sprawa wylądowała w sądzie i ostatecznie zakończyła się ugodą oraz wypłaceniem Huey Lewisowi wynagrodzenia. Tymczasem niezrażeni muzycy zgodzili się użyczyć swojego nowego utworu do filmu Zemeckisa i tak świat poznał “The Power of Love”. Piosenka stała się wielkim hitem, a sam wokalista wystąpił w niewielkiej roli nauczyciela krytykującego zespół McFly’a za to, że grają zbyt głośno.

Po trzecie wreszcie w “Powrocie do przyszłości” znajdziemy słynną scenę, w czasie której główny bohater wykonuje utwór “Johnny B. Goode” z repertuaru Chucka Berry’ego. Niewiele brakowało, a artysta nie dałby zgody na jego wykorzystanie, ale odpowiednio wysoka kwota na czeku załatwiła temat. Michael J. Fox nie grał ani nie śpiewał przed kamerą, ale nauczył się obchodzić z gitarą. Co ciekawe wytwórnia w czasie promocji filmu starała się ukryć te fakty, w związku z czym wokalista użyczający swojego głosu w scenie balu nie został ujęty na liście płac. Otrzymał honorarium dopiero po interwencji jednego z członków ekipy. To zresztą niejedyny muzyk niewymieniony w napisach. Eddie Van Halen gra na gitarze strasząc George’a, ale ponieważ reszta zespołu nie zgodziła się na udział ani wykorzystanie ich wizerunków, to na kasecie widać tylko napis “Edward Van Halen”.

Takich i podobnych smaczków jest zresztą w filmie pełno i potrzeba wielu seansów, żeby wszystkie wychwycić. Zemeckis zawsze lubił się bawić z widzem i w “Powrocie do przyszłości” też zostawił dla uważnego widza wiele ciekawostek. Od tych najbardziej oczywistych – Twin Pines Mall zmienia nazwę na Lone Pine Mall, bo w przeszłości Marty skosił jedną z sosen – po takie detale jak syn farmera Peabody’ego, w napisach ochrzczony jako Sherman, co nawiązuje do pewnych kreskówkowych podróżników w czasie. To pokazuje, do jakiego stopnia była to przemyślana produkcja i w ilu wymiarach myślał wtedy Robert Zemeckis.

To wszystko złożyło się na ogromny sukces “Powrotu do przyszłości”. Film zarobił wagony pieniędzy, uczynił z reżysera oraz odtwórcy głównej roli wielkie gwiazdy oraz oczywiście doczekał się dwóch kontynuacji, o których mam nadzieję jeszcze będzie okazja popisać. Ale wszystko to, co do tej pory przeczytaliście, nie tłumaczy tak do końca, skąd wziął się ten sukces. Co sprawia, że dzieło Zemeckisa jest dziś stawiane za przykład idealnego filmu rozrywkowego? Myślę, że chodzi tu przede wszystkim o pewną lekkość i bezpretensjonalność. Film ani przez moment nie udaje, że jest czymś poważniejszym niż szaloną przygodą. Postacie nakreślono grubą kreską i ciężko jest poważnie traktować wygłupy Doktora Browna albo bardzo widoczną teatralność w grze Michaela J. Foxa (nie wspominając o tym, co wyprawia przed kamerą Crispin Glover, ten to dopiero potrafił odlecieć). Wreszcie scenariusz obfituje w przedziwne zbiegi okoliczności i mnóstwo slapstickowego humoru, który pewnie w innych produkcjach by mnie raził, ale nie tu. Właśnie dlatego, że nikt nie próbuje wmówić widzowi, że w tym wszystkim chodzi o cokolwiek innego niż o dobrą zabawę i humor, który bawi niezależnie od wieku. Wiadomo, że ludzie z zaawansowaną łysiną będą na “Powrót do przyszłości” patrzeć przez różowe okulary nostalgii, ale to nie załatwia tematu. Oglądaliśmy go niedawno z małoletnim synem i obaj bawiliśmy się znakomicie, bo to film ponadczasowy. Prosty w założeniach, ze świetnie zrealizowanym pomysłem podróży w czasie, wspaniale zaprojektowany, trzymający w napięciu i dostarczający mnóstwa świetnej zabawy. Dzieło przemyślane od początku do końca, w pełni świadome swoich ograniczeń oraz stworzone przez pasjonatów. Jakże kompletnie odmienna jest to sytuacja od dzisiejszych wymuszanych przez wytwórnie dokrętek i zmian, kiedy studio zgadza się zaufać twórcy i pozwala na rozpoczęcie zdjęć od nowa, bo w trakcie produkcji okazuje się, że główny aktor nie pasuje do precyzyjnej wizji reżysera. To wreszcie triumf złotego pokolenia Hollywood, które dało nam fenomen Kina Nowej Przygody. Dla wielu z nas, nałogowych filmożerców, właśnie takie projekty pasjonatów były magnesem, dzięki któremu siedzieliśmy z rozdziawionymi gębami i nosami w ekranach kinowych i telewizyjnych.

Powrót do przyszłości (1985)
  • Ocena Crowleya - 9/10
    9/10

*O historii powstania wszystkich trzech filmów z serii możecie poczytać w znakomitej książce pt. “We Don’t Need Roads: The Making of the Back to the Future Trilogy” autorstwa Caseena Gainesa. Nie była nigdy wydana w Polsce, ale można ją bez problemu kupić na Amazonie zarówno w wydaniu elektronicznym, jak i papierowym. Zapewniam, że warto.

To mi się podoba 13
To mi się nie podoba 0

Crowley

Maruda międzypokoleniowa i mistrz w robieniu wszystkiego na ostatnią chwilę. Straszliwy łasuch pożerający wszystko, co związane z popkulturą. Miłośnik Pratchetta i Clancy'ego, kiedyś nawet Gwiezdnych wojen, a przede wszystkim muzyki starszej niż on sam.

Related Articles

Komentarzy: 6

  1. Wspaniały film, cudowna trylogia. Kino nowej przygody w najlepszym wydaniu. Są bohaterowie, których da się lubić, jest stawka, o którą trzeba zawalczyć.
    Można też wspomnieć o aktorze grającym czarny charakter: Thomas F. Wilson czyli Biff. Napisał on piosenkę o popularności w związku z rolą. Jest kilka wersji w internecie, polecam. To jedna nagrana z Christopherem Lloydem:
    https://www.youtube.com/watch?v=zcLs0LSWM5I

    To mi się podoba 3
    To mi się nie podoba 0
    1. Zabawne jest, że Thomas Wilson wygląda niemal identycznie jak postarzona wersja Biffa z filmów. Charakteryzatorzy wiedzieli, co robią.

      To mi się podoba 1
      To mi się nie podoba 0
  2. Świetna recenzja. Chciałbym, żeby wszystkie były takie. Jednak można było wspomnieć jeszcze o Thomasie F. Wilsonie. Obok Michaela J. Foxa i Christophera Lloyda to jeden z tych członków obsady, gdyby których zmienić, powstałby już zupełnie inny film. Zapewne dużo gorszy.

    To mi się podoba 2
    To mi się nie podoba 0
      1. Może niedługo wprowadzą jakiś nowy kalendarz rewolucyjny i doba będzie miała tyle? 😉

        To mi się podoba 0
        To mi się nie podoba 0
  3. „Oglądaliśmy go niedawno z małoletnim synem i obaj bawiliśmy się znakomicie, bo to film ponadczasowy.”

    Też tak kiedyś zacząłem przygodę ze „starym kinem” z moim dzieckiem. Na końcu tej drogi było „Aliens”, oczywiście gdy już był nastolatkiem. Nostalgia nostalgią ale wiele filmów z tamtego okresu przechodzi bez problemu „test współczesnego dzieciaka/nastolatka”. Filmy mające na karku po 30-40 lat wciąż się podobają. Ile z dzisiejszych produkcji przejdzie taki test za kolejne 30-40 lat? Może „Strażnicy Galaktyki”, bo ta sama formuła, tylko w nowej oprawie. Nic innego nie przychodzi mi do głowy.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Polityka prywatności/Regulamin zamieszczania komentarzy

Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button