Seriale

Kulawe konie (sezony 1-4)

„Zabawny serial szpiegowski opowiada o dysfunkcyjnej grupie agentów MI5 i ich odrażającym szefie, słynącym ze złej sławy Jacksonie Lambie.” – Tak opisywane są Kulawe Konie, serial od Apple TV, dostarczającego najbardziej jakościowe produkcje. Ile prawdy jest w tym opisie? Całkiem sporo, ale nie wszystko. Każde słowo można bowiem podważyć, o czym napiszę za chwilę. Zapraszam na krótkie podsumowanie czterech dotychczasowych sezonów sezonów „Kulawych Koni” (piąty sezon pojawi się w październiku tego roku).

Sezon 1 – W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości

Zacznijmy od rzeczy najważniejszej. Tak jak w przypadku „Silosu”, tutaj także mamy do czynienia z adaptacją literackiej serii i to naprawdę widać – że była jakaś podstawa, na której scenarzyści mogli zbudować swoją historię. Póki co nie jestem Wam w stanie powiedzieć, jak bardzo serial odbiega od książkowego pierwowzoru, ale mogę zapewnić, że na ekranie nie widać tego głupiego, nowoczesnego trendu spłycania postaci i wypełniania czasu bezsensownymi dialogami. Jest za to brytyjski humor, flegmatyczność służb i on… Gary Oldman, jeden z najwybitniejszych aktorów w historii kina. Kocham tego gościa i to, jak potrafi ożywić każdą scenę, jak realistycznie gra. Ciężko mi nazwać to coś, co wyróżnia go spośród innych aktorów, ta naturalność wysławiania się, jakby na chwilę stawał się graną postacią. To wygląda jak wielka improwizacja, jakby nie miał przygotowanego tekstu, tylko mówił to, co w danym momencie myśli.

A Jackson Lamb grany przez Oldmana myśli naprawdę dużo. Głównie o tym, jak dopieprzyć członkom swojego zespołu, których kocha, ale ta miłość jest doprawdy bardzo szorstka. A skoro już wspomniałem o zespole, to pora przedstawić naszych „superbohaterów”, agentów z meliny, naszą „dysfunkcyjną grupę”, która wcale taka dysfunkcyjna nie jest. Zaczynamy od Rivera Cartwright’a. W pierwszej scenie serialu dowiadujemy się, w jaki sposób trafia „pod opiekę” Lamba, do tak zwanego Slough House, czyśćca dla agentów, z którego jednak nie ma drogi wyjścia. Cartwright jest w tym serialu najważniejszym giermkiem w stajni pełnej Kulawych Koni. Jego postać to typowy agent, który więcej działa niż myśli, robi sporo zamieszania i ostatecznie wychodzi ze swoich misji zwycięsko, ale zdecydowanie brakuje mu finezji, polotu i umiejętności szpiegowskich, choć sam uważa, że wszystkie te cechy posiada.

Nigdy nie mów nigdy

Reszta zespołu jest równie interesująca, choć czasami wkrada się coś, co można uznać za przesadę. Otóż owe Kulawe Konie często wyglądają jak turbodoładowane rumaki. Zwłaszcza na tle prawdziwych szych z MI5. Ten dysonans sprawia mi pewien problem, ale taka jest konwencja serialu. Przecież w „Johnnym Englishu” także bezpieczeństwo premiera zależy od pierdołowatego Rowana Atkinsona, czemu w takim razie bezpieczeństwo narodowe nie ma spoczywać w rękach grupy zesłańców? Nie ma więc co czepiać się tego, iż największe umysły wywiadu nie są w stanie przy użyciu najnowocześniejszego sprzętu zrobić tego, co jeden Ho, komputerowiec–geniusz, dysponujący tylko jednym laptopem. Jest to zamierzone i to właśnie ma być ten „zabawny” element.

Do Kulawych Koni należy jeszcze Sid Baker (Olivia Cooke, znana z roli Alicent w „Rodzie Smoka”), która akurat wypada dość blado. W ogóle mam wrażenie, że pierwszy sezon nie jest idealną wizytówką tego serialu. Wielu ludzi mogło się odbić po tych niezbyt angażujących, prowadzonych w dość wolnym tempie epizodach. Naprawdę warto dać szansę, bo im dalej w las, tym więcej drzew.

Stawkę Kulawych Koni uzupełniają Louise Guy i Min Harper, którzy póki co nie będą postaciami pierwszoplanowymi, Struan Loy, który wnosi do opowieści tylko bardzo miły dla ucha akcent oraz Catherine Standish, niedoceniana sekretarka, która ma niezwykle lotny umysł i niejeden raz potrafi zaskoczyć swoim zachowaniem dużo bardziej doświadczonych w terenie agentów. To na podstawie jej relacji z Lambem widzimy, jakim człowiekiem jest Jackson. Pod powierzchownym chamstwem i grubiaństwem ukrywa swoje człowieczeństwo i odpowiedzialność za członków zespołu. Długo już opowiadam o tym serialu, a praktycznie nie zahaczyłem jeszcze o główną fabułę. A to dlatego, że ten pierwszy sezon to taka klasyczna pierwsza misja. Prolog mający na celu ekspozycję samej grupy.

Licencja na zabijanie

Rozgrywka, która toczy się w tle jest, pełna zwrotów akcji, ale mam wrażenie, że pod koniec zaczyna delikatnie irytować, bo przesadzono z przeciągnięciem pewnych wątków. Akcja nie ma tempa i trochę nudzi. Niby istnieje jakaś stawka, ale w zasadzie niewielu ona obchodzi. Wyścig z czasem nie dostarcza emocji. Gra szpiegów nagle staje się nielogiczną gonitwą, a to, co miało być zabawne, nie wybrzmiewa przez zbyt poważny ton opowieści. Wychodzi swego rodzaju narracyjny rozgardiasz. Próba połączenia rzeczy z kompletnie różnych parafii.

I to jest poważny problem pierwszego sezonu, który nie jest sezonem złym, ale mocno odstaje poziomem od kolejnych części. Tak jakby twórcy, a być może także autor pierwowzoru, zbytnio się jeszcze hamowali, nie wiedzieli, na ile mogą sobie pozwolić. Tematy są ledwie muśnięte. Garry Oldman stara się jak może, ale dostaje póki co za mało czasu. Mam wrażenie, że ten sezon jest odrobinę robiony na siłę, że musiał powstać, żeby wylać fundament pod kolejne części. Jest to sezon przejściowy, który trzeba „zmęczyć”, żeby czerpać radość w przyszłości. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – to nawet w tym momencie nie jest serial słaby, ale nie dojeżdża póki co wystarczająco. Widzimy przebłyski perfidii brytyjskich służb, widzimy ich pobieżną bezwzględność, ale jest tego zdecydowanie za mało.

Ocena: 7/10

Sezon 2 – Pozdrowienia z Moskwy

Drugi sezon zaczynamy od długiej, ale angażującej sekwencji. Dynamika plus tajemnica i tempo. Ogląda się to na jednym wdechu. Człowiek łapie się na tym, że niemal przestaje oddychać, że skupia się na pokazywanych detalach. Scena zrealizowana w sposób mistrzowski. Kapitalne otwarcie sezonu, który zapowiada się godnie. Stare koszmary powracają, zimna wojna wywiadów wybucha na nowo. Ten sezon wypełniony jest akcją, ukryci agenci zastawiają swoje sidła, rozsypują okruszki tylko po to, by zmylić tych, którzy zamierzają ich śledzić. Zakamuflowane na wielu poziomach intrygi wypełniają czas tego sezonu.

Żadna produkcja szpiegowska nie może się obyć bez wątku rosyjskiego. Jednak jak poprowadzić go tak, by nie być wtórnym i nie zanudzić widza? Trzeba to zrobić z głową, powoli, nie spieszyć się ze zbyt nachalną ekspozycją. Tempo tego sezonu to jest wreszcie ten poziom. Scenariuszowy top, a na dodatek Kulawe Konie otrzymują poważne wzmocnienie.

Szpieg, który mnie kochał

Do ekipy dołączają Marcus i Shirley, mieszanka wybuchowa. On – fajtłapowaty osiłek, hazardzista. Ona – posiadająca totalnie niewyparzoną gębę, mocno angażująca się w działanie zespołu niemalże socjopatka. Dwie kolejne ofiary Lamba. Ich interakcje z szefem Kulawych Koni to jest czyste złoto. Każdy dialog wypełniony sarkazmem przywołuje na usta szeroki uśmiech. Relacje międzyludzkie stają się wreszcie siłą tego serialu. Przeskok, jeśli chodzi o jakość w stosunku do pierwszego sezonu, jest ogromny.

Wątek rosyjski wiąże się z większą aktywnością pary Lousie – Min. I jest to strzał w dziesiątkę, strzał, który wprowadza znów pewną dwutorowość. Pewien rozdźwięk między humorem, a powagą, tym co zabawne, a tym co poważne. Bo trzeba przyznać, że pod płaszczykiem komedii serial jest cholernie poważny i krwawy. W tym wątku dzieje się dużo, ale przy okazji nie ma wielkich odstępstw od logiki czy dziur fabularnych, a plot twisty czają się wszędzie.

Diamenty są wieczne

Ostateczne rozwiązania tym razem nie pełzną, nie ma efektu zmęczenia. Napięcie jest utrzymane wzorcowo. Jakiś scenariuszowy fachura wziął do ręki metronom i wszystko dokładnie rozpisał za pomocą matematycznych wzorów. Nie ma jednej fałszywej nuty. Wszyscy są w ruchu, wszyscy mają zadanie do wykonania. Fabuła gna jak szalona na złamanie karku. Nie ma się do czego przyczepić.

Może poza konfrontacją mistrza marionetek z Lambem. Tutaj wychodzi minimalna przesada, pewien plot armor, który Jackson nosi na sobie nieprzerwanie. Mamy więc do czynienia z klasyczną spowiedzią antagonisty, wyjawieniem wszystkich sekretów, tyle tylko, że nie ma ku temu żadnych podstaw, nie ma podbudowy pod tego typu scenę. Nie ma logicznego wytłumaczenia, dlaczego arcywróg tłumaczy się ze swojego zachowania. To jest ten jeden zgrzyt.

Może znajdę też jeszcze jeden. Wrogowie głównych bohaterów mają bowiem tę wadę, że ich plany są perfekcyjne do momentu, w którym trzeba się zawinąć. Wtedy wszystko bierze w łeb, w ostatnim decydującym momencie brakuje im pewnej inwencji, przewidywania zachowań. Kradzież diamentów jest widowiskowa, ale jak można było nie doprowadzić jej do końca w tak newralgicznym punkcie, jakim jest ewakuacja? Tutaj są delikatne braki, ale nie bądźmy zbytnio czepialscy. Drugi sezon to kawał doskonałej historii.

Ocena: 9/10

Sezon 3 – Tylko dla twoich oczu

Kolejny sezon, kolejna sprawa. Zaczynamy niemal identycznie jak poprzednio. Ktoś kogoś śledzi, a raczej goni, jest trup, rozpoczyna się gra wywiadów. Podkładamy świnie i czekamy, bo oto nadchodzi najlepsza z dotychczasowych części produkcji o Kulawych Koniach. Zapnijcie pasy, bo tu już naprawdę będzie samo gęste. Zapomnijcie o półśrodkach. Kule świszczą ponad głowami, trup ściele się gęsto, a w wywiadzie każdy wyczekuje roszad, a może nawet osobiście chce je wywołać.

Antagoniści tego sezonu są tutaj najmniej ważni. W zasadzie tak naprawdę ciężko ich zidentyfikować, sytuacja zmienia się tak szybko, że nie sposób się zorientować, kto stoi po czyjej stronie. Znów jest humor wpleciony w poważną rozgrywkę, Gary Oldman zupełnie odpina wrotki, już nic go nie hamuje, bezwzględny w dialogach mistrz ciętej riposty daje popis za popisem.

A w tle kino szpiegowskie najwyższej próby. Krew leje się strumieniami, kilka głów zostaje odstrzelonych lub rozbitych gołymi pięściami. Tortury, nieczyste zagrywki, szantaże. Tym wszystkim wypełniony jest trzeci sezon. Nie można się nudzić, nie można też narzekać na fabularne braki.

Skyfall

I tylko ta nieszczęsna zabawa w „Kevina samego w domu”, zastosowana również w pewnej produkcji z Jamesem Bondem, nieco psuje doskonały obraz. Co prawda dzieje się ona w tym samym czasie, co nieprawdopodobna rozróba o ogromnej skali i jest zwieńczeniem pewnej sekwencji zdarzeń i zdrad, ale akurat to rozwiązanie fabularne do końca mnie nie przekonało.

Nie zmienia to jednak faktu, że ten sezon ogląda się kapitalnie i nie chce się przerywać seansu. Kolejne odcinki wchodzą gładko jeden po drugim. Naprawdę, poziom osiągnięty w tej części jest czymś ciężkim do powtórzenia. Zwyklacy kontra zwyklacy z perfidnymi politykami za plecami, chcącymi po trupach osiągnąć zamierzony cel. A to wszystko skupione na niewielkiej przestrzeni. Obłędna akcja. Szkoda tylko, że plot armor przechodzi także na Rivera Cartwrighta, no ale jeśli ma zostać duchowym spadkobiercą spuścizny Lamba, to musi swoje przeżyć. Oceniam ten sezon bardzo wysoko (właściwie wyżej się nie da), bo nie dostrzegłem w nim większych błędów, a kulminacyjne sceny dostarczają dużo więcej rozrywki i wrażeń niż poprzedni sezon. A Oldman jako Lamb osiąga swój szczyt, a przynajmniej tak się wydaje. Jeśli ktoś jeszcze miał wątpliwości, czy „Kulawe Konie” są produkcją wartą uwagi, to teraz powinny zostać one całkowicie rozwiane.

Ocena: 10/10

Sezon 4 – Żyje się tylko dwa razy

Zaczynamy sezon, który jako pierwszy skupia się w zasadzie wyłącznie na historii jednego członka załogi Slough House. Jest to zabieg, który może nawet mógłby się udać, gdyby nie pewne nieprzychylne fakty. Mianowicie początkową zagadkę psują informacje pokazane w zwiastunie sezonu, a ta późniejsza tajemnica jest niestety cholernie łatwa do rozszyfrowania. Tożsamość antagonisty tej części nie była dla mnie żadnym zaskoczeniem. Tutaj zabrakło umiejętności mylenia tropów. Zamiast tego niemal od razu wiadomo, jak ta historia się skończy. Lepsze niż intrygi są w tym sezonie sceny akcji. Oj, dzieje się naprawdę dużo, a jeden z żołnierzy wroga naprawdę przypomina T-1000 z drugiej części „Terminatora„.

Lamb wciąż trzyma poziom, nowi członkowie ekipy póki co nie robią zbyt wiele, ale jest szansa, że w przyszłości dość mocno namieszają. Coe już teraz ma przebłyski, choć przez większą część swojego czasu na ekranie raczej irytuje. Męczący jest także wątek demencji pewnej ważnej postaci. Rozumiem zamysł, ale męczyłem się strasznie oglądając niektóre sceny ze „starą gwardią”.

Operacja Piorun

Na brawa zasługuje Hugo Weaving jako przywódca pewnej ciekawej i skomplikowanej pseudo organizacjo-sekty. Jego pewność siebie plus niemal absolutna bezwzględność połączone z wyrachowaniem dają mieszankę wybuchową. I choć tempo tego sezonu przypomina mocno to z pierwszego, to jednak ostatni odcinek absolutnie oddaje i przechyla szalę tej serii z przeciętnej na bardzo dobrą. Jest delikatny, choć zauważalny zjazd formy, ale też nie ma co ogłaszać alarmu. To wciąż produkcja z najwyższej półki.

Mogę z czystym sercem polecić wszystkie cztery sezony „Kulawych Koni”. Nawet pierwszy, mimo największej liczby wad, broni się pod wieloma względami. Nie ma też co oceniać całości przez pryzmat tego, co tu dużo mówić, przedłużonego wstępu. Pierwszy sezon służył przedstawieniu sytuacji i nakreśleniu postaci. Owszem, zajęło to twórcom może nieco zbyt dużo czasu, może nieco zagubili się w ekspozycji, przez co uciekło sedno tematu, ale zdecydowanie zrehabilitowali się w dalszych sezonach. Ten czwarty jest tego najlepszym przykładem. Bo kiedy wydawało się, że dostaniemy marną powtórkę z nudną gonitwą i mało satysfakcjonującym finałem, twórcy pokazują, że uczą się na swoich błędach. Jazda bez trzymanki na koniec rekompensuje wcześniejsze potknięcia.

Ocena: 9/10

Podsumowanie

Jeśli kino szpiegowskie, to właśnie takie. Brytyjczycy przeważnie nie zawodzą w tego typu kwestiach. Co innego Amerykanie, a już zwłaszcza kiedy bierze się za to Amazon (tak, o tobie mówię „Cytadelo”). W „Kulawych Koniach” mamy połączenie doskonałego Apple TV, które, jak pokazuje historia, nie powierza swoich produkcji byle komu, plus najwyraźniej solidna brytyjska literatura, plus aktor–geniusz ciągnący cały projekt. Wyszło cudownie. Już nie mogę doczekać się piątego sezonu. Dajcie szansę „Kulawym Koniom”, bo wydaje mi się, że jeśli przebrniecie przez pierwszy sezon i zaczniecie oglądać drugi, szansa, że się rozczarujecie, jest niewielka.

PS. Wiedziałem, że o czymś zapomniałem. Musze wspomnieć jeszcze o czołówce a’la „Peaky Blinders”. Dość podobny motyw muzyczny buduje klimat. Przyjemny szczegół, który robi robotę.

Kulawe konie (sezony 1-4)
  • Sezon 1 - 7/10
    7/10
  • Sezon 2 - 9/10
    9/10
  • Sezon 3 - 10/10
    10/10
  • Sezon 4 - 9/10
    9/10
To mi się podoba 4
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 8

  1. Ja chcę tylko dodać kilka słów odnośnie Jacksona Lamba, genialnie zagranego przez Oldmana. Jest to postać cudownie obleśna i odrażająca, stanowiąca przeciwieństwo agentów wywiadu zazwyczaj kojarzących się z nienaganną prezencją, i jednocześnie obrazująca czym jest jednostka ochrzczona mianem Kulawych Koni. Już samo obserwowanie Lamba, tego, jak je, jego przetłuszczonych włosów, pomiętych koszul, dziurawych skarpet to pewien rodzaj przyjemności. Również postacie z którymi wchodzi w interakcje nie są na to wszystko obojętne i reagują a to patrząc nań z lekkim obrzydzeniem, a to zachowując odpowiedni dystans. To moim zdaniem jeden z najmocniejszych punktów tego programu.

    To mi się podoba 4
    To mi się nie podoba 0
  2. Kurczę, to może wrócę jednak, bo obejrzałem pierwszy sezon i po nijakim finale zupełnie straciłem ochotę na więcej…

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  3. Co ma wspólnego lanie się krwi strumieniami do najwyższej próby kina szpiegowskiego chciałbym się najbardziej dowiedzieć.

    To mi się podoba 1
    To mi się nie podoba 2
      1. Kino szpiegowskie ma tyle wspólnego z krwią lejącą się strumieniami, co Rambo z Jeziorem Łabędzi 😀

        SPOILER
        To, o czym piszesz to był właśnie moment, w którym wszystkie te agencyjne gierki wzięły w łeb, nastąpiło kompletne zesranie się planu szefowej MI5, zaczął się rwać w szwach plan jej zastępczyni. Kilkadziesiąt osób zginęło w strzelaninach wewnątrz agencji kontrwywiadu.

        Szpiegowska robota to właśnie to, co reprezentuje postać grana przez Oldmana, antyBond, a nie młodociani aktorzy filmów akcji.

        To mi się podoba 0
        To mi się nie podoba 1
        1. A nie przypadkiem w wyniku agencyjnych gierek doszło do konfrontacji? Zginęli ludzie bo panie na górze prowadziły między sobą grę. Poświęcają pionki żeby nawzajem się szachować. A krew pojawia się także w wątku Oldmana, przy strzałach w tył głowy także się ona wylewa.

          To mi się podoba 1
          To mi się nie podoba 0
          1. To był wynik porażki prób ukrycia dowodów w sprawie, co kosztowało szefową stanowisko, a kilka zastępów agentów położyło głowy.

            Kino szpiegowskie to Tinker, Tailor, Soldier, Spy, albo The Good Shepherd. I w tym stylu elementy też tam są, ale akurat nie wtedy.

            Jak umiera w 30 minut w strzelaninach 50 osób, to jest to kino akcji.

            To mi się podoba 1
            To mi się nie podoba 0
  4. Widziałem 3 sezony (nie wiedziałem że jest już 4, muszę nadrobić), i mnie najmniej przypadł do gustu finał 3 sezonu (strzelanka SWAT vs kulawe konie). Zdecydowanie wolałem zakończenia rozgrywane po cichu przez Lamba, niż tę dziwną naparzankę (SWAT powinno roznieść bez problemu swoich przeciwników, a dostają tęgie baty). Dziwne że sezon 3 dostał najlepszą ocenę, ale to kwestia subiektywna.

    To mi się podoba 2
    To mi się nie podoba 0

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Polityka prywatności/Regulamin zamieszczania komentarzy

Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button