Beetlejuice był jednym z pierwszych filmów Tima Burtona, które otworzyły mi okno na szalony świat tego reżysera. Pokręcony, niesamowity, dziwaczny, wręcz psychodeliczny. Pozostawał niejasny do samego końca. Szokował widza absurdem bijącym z niektórych scen, mieszając mrok z wątkami komediowymi, tworząc dziwną, acz nader strawną mieszankę.
Osoby reżysera raczej nikomu przedstawiać nie trzeba. To specjalista od lekkiego, wręcz komediowego horroru, łączący w swoich filmach wątki groteskowe, dziwaczne, często niepoprawne. Na swoim koncie ma dwie klasyczne ekranizacje o Batmanie (1989 oraz 1992), niezwykle oryginalną Gnijącą pannę młodą, ekscentryczną ekranizację Charliego i fabryki czekolady, makabryczny musical Sweeney Todd, cudaczną Alicję w Krainie Czarów czy wreszcie Osobliwy dom Pani Peregrine. Burton to jeden z moich ulubionych reżyserów, którego cenię za nietuzinkowe, zawsze autorskie podejście do kina.
No dobra, my tu gadu-gadu, a tam zwłoki stygną. Przejdźmy zatem do fabuły.
Adam i Barbara Maitland (Alec Baldwin i Geena Davis) mieszkają razem w domu na wsi. Gdy ich poznajemy, sprawiają wrażenie typowej, całkiem sympatycznej pary, takiej poczciwej, trochę głupiutkiej rodzinki z przedmieść. Są szczęśliwi, wszystko im się układa, tylko pozazdrościć. Właśnie mają wykorzystać długi urlop, by lekko odnowić swoje domostwo. Sielanka pewnego dnia się jednak kończy, i to w dość groteskowy sposób. W drodze na zakupy Maitlandowie mają wypadek samochodowy i giną. Wkrótce potem powracają jako duchy nierozerwalnie związane ze swoim domem, zupełnie nieświadomi zaistniałej sytuacji.
Po śmierci dawnych właścicieli dom trafia na sprzedaż, wkrótce potem wprowadza się do niego nowobogacka rodzina Deetzów z Nowego Jorku (w tych rolach Jeffrey Jones, Catherine O’Hara oraz młoda Winona Ryder). Nowi lokatorzy nie przypadną do gustu dawnym mieszkańcom, którzy postawią sobie za cel wystraszenie intruzów. Niestety Maitlandowie są bardziej nieporadni i zabawni, niż straszni, a nowi właściciele wcale nie przejmują się obecnością duchów starych domowników. Tym bardziej, że i tak nie są w stanie ich zobaczyć. Inaczej ma się sprawa z córką Deetzów. Lydia (w tej roli świetna Winona Ryder) nie dość, że potrafi dostrzec Maitlandów, to udaje jej się z nimi komunikować.
Gdy wszelkie próby straszenia zawodzą, młode małżeństwo duchów decyduje się na bardziej radykalne kroki i postanawia skorzystać z pomocy Betelgeusa, znanego również jako Beetlejuice — bioegzorcysty, upiora specjalizującego się w przepędzaniu ludzi z miejsc należących do duchów (w tej roli fenomenalny Michael Keaton). Jeśli dotychczas było intensywnie, to od tego momentu film zaczyna nabierać szalonego tempa. Beetlejuice nie zna bowiem granic i od razu sięga po ekstremalne środki, nie przejmując się konwenansami.
Nie jestem wielkim fanem kreacji aktorskich Michaela Keatona, i to nie tylko w kwestii tego filmu, ale ogólnie. Moje pierwsze spotkanie z jego aktorstwem nastąpiło w klasycznych burtonowskich Batmanach, w których wydał mi się zbyt patetyczny i sztywny. Choć same filmy były świetne, to właśnie przez tę jego drętwą rolę, potęgowaną szepcącymi dialogami (które chyba miały mu nadawać nieco nuty tajemniczości), zawsze coś mi w nich nie grało. Oglądając Beetlejuice jakiś czas później byłem zdumiony, że tytułową rolę gra ten sam aktor.
Tym bardziej wielka szkoda, że jest go zaskakująco mało na ekranie. Choć tytuł sugeruje, że to właśnie Beetlejuice będzie postacią centralną, film w rzeczywistości skupia się na parze Maitlandów i ich śmieszno-tragicznej historii. Beetlejuice pojawia się jako bohater drugoplanowy, wpada na chwilę, by zasiać chaos, rzucić kilkoma żartami bardzo niskich lotów i równie szybko znika. To nieco rozczarowujące, że komediowy potencjał Keatona nie został w pełni wykorzystany.
A jak film zestarzał się pod względem upływu czasu? Zaskakująco dobrze. Obejrzałem go, chcąc przypomnieć sobie oryginał przed premierą ubiegłorocznego sequela, i bawiłem się nadzwyczaj dobrze. Muszę jednak przyznać, że powtórny seans nieco zweryfikował moje wspomnienia. Film zapamiętałem jako pełen czarnego humoru i błyskotliwych żartów Beetlejuice’a. Niestety dzisiaj ten humor zupełnie do mnie nie trafia. Zdecydowanie bardziej w tej kwestii przemawia do mnie sequel, przy którym kilka razy naprawdę głośno śmiechnąłem.
Beetlejuice to film, który mimo upływu lat nadal potrafi bawić i zachwycać kreacją świata, grą aktorską oraz podejściem do opowiadania historii, łącząc w sobie elementy grozy i czarnego humoru, ale nie popadając przy tym w przesadną groteskę. Film, który stał się klasykiem gatunku, wymykając się wszelkim ówczesnym standardom i oferując nietuzinkowe podejście w kwestii kreacji świata. Chociaż brakuje mu emocjonalnej głębi znanej z innych filmów Burtona, jego lekkie, komediowe podejście do fabuły i unikalny styl wizualny sprawiają, że Beetlejuice nadal, pomimo upływu ponad 30 lat od premiery, pozostaje niezapomnianym doświadczeniem filmowym, stanowiąc bez wątpienia jeden z najciekawszych filmów w dorobku reżysera.
Słowo od Crowleya:
Pozwolę sobie wtrącić kilka zdań, bo w przerwie świątecznej postanowiłem nadrobić zaległości i obejrzeć obie części Beetlejuice. Obie po raz pierwszy, bo chociaż lubię filmy Burtona, to jakoś nigdy nie było okazji, żeby zobaczyć ten, po którym reżyser stał się swojego czasu jedną z najjaśniejszych gwiazd Hollywood. Jestem zdziwiony, jak mocno zestarzało się aktorstwo w tym filmie. Ale najbardziej zadziwiła mnie, tym razem pozytywnie, jakość efektów specjalnych – to dla nich tak naprawdę warto odświeżyć sobie pamięć.
Co do aktorów, to cały czas miałem wrażenie, że oglądam głupią telewizyjną komedię z lat osiemdziesiątych. Davis i Baldwin wydawali mi się cały czas nie wiedzieć, w jakim filmie grają. Może o to właśnie chodziło, bo mieli w nim być jedynymi normalnymi osobami, ale efekt jest dziwny. Ta normalność to raczej w tonie niskobudżetowego sitcomu, niż kultowej hollywoodzkiej produkcji. Jedynie Winona Rider i Catherine O’Hara zdają się wiedzieć, w co grają i znakomicie odnalazły się w burtonowskim wariactwie. Owszem, są przeszarżowane, ale właśnie o to chodziło. O Keatonie nie będę się rozpisywał, bo on akurat kupił mnie w każdej sekundzie swoją obleśną, rubaszną bezczelnością. W zasadzie, chociaż jest go ledwie kilkanaście minut na ekranie, to dźwiga film na swoich barkach (i wnętrznościach). Beetlejuice trwa zresztą półtorej godziny (łącznie z napisami!), więc wcale więcej go nie potrzeba, a seans mija błyskawicznie.
O ile aktorsko jest bardzo różnie, to efekty specjalne wyrwały mnie z kapci. Nie spodziewałem się, że poklatkowo animowane stwory i masa praktycznych rekwizytów, kostiumów i masek będzie wyglądać po tylu latach aż tak dobrze. Wizyta Maitlandów w zaświatach, które okazują się urzędniczym piekłem to prawdziwy majstersztyk, a scenę, w której bohaterowie rozciągają sobie twarze, żeby sprawiać upiorne wrażenie na Deetzach, mógł wymyślić tylko taki wariat jak Burton. Warto obejrzeć Beetlejuice’a choćby dla tej wizualnej uczty. Nic dziwnego, że producenci go pokochali. W śmiesznym budżecie zrobił jedyny w swoim rodzaju film, który zarobił krocie. Powinniśmy być też dozgonnie wdzięczni za dzieło, dzięki któremu rozkwitły kariery Michaela Keatona i Danny’ego Elfmana. Ten drugi być może musiałby do końca życia grać w Oingo Boingo (kto nie zna, niech nadrobi), żeby zarobić na chleb.
-
Ocena kr4wca - 6.5/10
6.5/10
-
Ocena Crowleya - 7/10
7/10
BONUS: Betlegeuse / Beetlejuice – etymologia imienia
Jednym z kluczowych szczegółów, który nigdy nie został wyjaśniony w filmie, jest pochodzenie imienia Beetlejuice’a. Nawet druga część z 2024 roku, uchylająca rąbka tajemnicy w kwestii życia (także pośmiertnego) tej postaci, nie ujawnia znaczenia jego prawdziwego imienia.
Samozwańczy bio-egzorcysta grany przez Michaela Keatona w filmie znany jest jako „Beetlejuice”, ale nie jest to jego prawdziwe imię. Można to zauważyć w scenach, w których Adam Maitland trzyma ulotkę z ofertą upiora oraz tej na cmentarzu w modelowym miasteczku, gdzie na nagrobku widnieje tablica z napisem: „Tu leży Betelgeuse”. Imię to w filmie jest wymawiane jako „Beetlejuice”, co sugeruje użycie uproszczonej, zanglicyzowanej pisowni, bardziej zrozumiałej dla przeciętnego widza. „Betelgeuse” może być wymawiane na kilka różnych sposobów, więc uproszczenie do „Beetlejuice” było korzystne, chociażby z marketingowego punktu widzenia, nawet jeśli zostało użyte niepoprawnie. Taką wymowę zasugerował też sam bohater podczas zabawy w kalambury z Lydią. Scenariusz nie rozwiewa wątpliwości, bo stosuje trzy różne wersje: Betelgeuse, Beetlejuice, Beetle Juice – stąd w Polsce film ukazał się pod tytułem Sok z żuka, a późniejsza kreskówka jako Żukosoczek.
Według Encyclopedia Britannica, Betelgeuse (po polsku Betelgeza) to czerwony olbrzym, druga najjaśniejsza gwiazda w konstelacji Oriona. Nazwa pochodzi od arabskiego terminu oznaczającego „ramię olbrzyma”, co odpowiada jej pozycji w konstelacji Oriona. Betelgeuse to jedna z najjaśniejszych gwiazd nocnego nieba widzianego z Ziemi.
Można znaleźć w sieci teorię, że gwiazda ta stanowić ma wskazówkę do poznania prawdziwego znaczenia imienia Betelgeusa. Gwiazda jest bowiem częścią większej całości konstelacji. Analogicznie upiór również może stanowić część większej całości – upiorów? Nieumarłych? Kosmitów? Symbolika kosmiczna występuje również w momencie wypadnięcia bohaterów z domu do krainy piaskowego robala, która znajduje się gdzieś w pobliżu Saturna. Film „Beetlejuice Beetlejuice” nie potwierdza tego założenia i nie daje żadnych innych wskazówek. Możliwe jednak, że odpowiedź poznamy po kasowym sukcesie sequela, w trzeciej części.
I przy okazji, Betelgeza jest też gwiazdą-celebrytką, której spektakularnego wybuchu wyczekują wszyscy, którzy choć trochę weszli w świat astronomii. A może wystarczy powiedzieć Betelgeuse Betelgeuse, żeby wybuchła…
Lubię kino Tima Burtona, choć ten film akurat dość średnio (na ten nowy raczej się nie wybiorę). Jednak zdecydowanie nie mogę się zgodzić, że Michael Keaton był kiepskim Batmanem. Dla mnie to najlepszy Batman forever (może Affleck lepszy? 😛 ) i każdy kto twierdzi inaczej zasługuje na cios batarangiem w cymbał. 😉
Ja tam też go lubię i chyba beż najbardziej ze wszystkich. Ale ja w ogóle bardzo lubię Keatona. I lubię Batman Forever. 😛
Nie no, to „forever” było w sensie dosłownym, a nie tytułu filmu. 🙂 Tam o ile pamiętam grał Val Kilmer.
Nie zapominajmy, że według najnowszego tłumaczenia ten film powinien się nazywać „Batman w moim sercu”. I tam rzeczywiście grał Val.
Wiem, miał być taki żarcik. 😀
Wiem, ale wolałem sprostować. Jeszcze by ktoś pomyślał, że lubię tego Batmana. 😀
Z tego co wiem Ben Affleck nigdy nie zagrał Batmana. Pewnie wyszła by totalna klapa, ale tego się raczej nie dowiemy, bo raczej nikt go w takiej roli nie obsadzi.
Zagrał i to w pięciu filmach. „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” (2016), „Legion samobójców” (2016), „Liga Sprawiedliwości” (2017), „Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera” (2021) oraz „Flash” (2023).
Musiałem jakoś to przegapić. Dziwna sprawa, naprawdę dziwna. Dzięki za tę informację będę musiał to sprawdzić.
Spoko. 😉
Tak naprawdę troszeczkę żartuje, bo o Afflecku w roli Batmana nie można inaczej. Gość jest chodzącą tragedią, a jego wersja Człowieka Nietoperza to jest koszmar, który chciałbym wyrzucić z pamięci.
Co do Burtona to on jest totalnie niepowtarzalny. Jego filmy często są pokazywane w TV w biały dzień, choć nigdy nie powinno się to zdarzyć. „Charlie i Fabryka Czekolady” to film niemal „świąteczny”, „Osobliwy dom Pani Peregrine” też przecież w teorii wydaje się takim filmem pół-familijnym a jest totalnie „popaprany”.
Moim ulubionym filmem Burtona jest „Jeździec bez głowy” – ten film ma niesamowity, ciężki do opisania klimat. Za to jego wersji „Planety Małp” zwyczajnie nie da się oglądać.
Moim ulubionym też jest „Jeździec bez głowy”. Zajebisty klimat starej Ameryki. Pisałem zresztą o tym jakiś czas temu.
Pod Hellboyem
Dokładnie. Miło że ktoś to czyta i pamięta. 🙂