O moim niezbyt ciepłym stosunku do niemal wszystkich disneyowskich „Gwiezdnych wojen” pisałem już przy wielu okazjach. Z niewielkimi wyjątkami są to produkcje mierne, źle zrobione i niegodne legendarnej marki. Mając to na uwadze i patrząc na sytuację związaną z „Załogą rozbitków” odnoszę wrażenie, że Disneyem kieruje chat GPT. W przeciwieństwie do „Akolity” czy „Ahsoki” serial nie był szeroko promowany i sporo widzów mogło w ogóle przegapić jego premierę na Disney+. Sam w pewnym momencie o nim zapomniałem, chociaż zwiastun wydał mi się całkiem obiecujący. Najwyraźniej nikt tam za oceanem się nie zorientował, że dysponuje czymś, co faktycznie może tchnąć nieco życia w gwiezdnowojennego trupa. Oczywiście nie sposób ferować wyroków po ledwie dwóch z ośmiu planowanych odcinków, ale… to naprawdę może się udać.
Załoga rozbitków to kosmiczna wariacja na temat „Goonies” i innych filmów o dzieciakach przeżywających niewiarygodne przygody, jakich sporo nakręcono pod koniec lat osiemdziesiątych. Bohaterami jest czwórka małolatów z planety At Attin, która przypadkowo odnajduje zakopany statek kosmiczny i jeszcze bardziej przypadkowo leci nim w kosmos. At Attin jest dziwną planetą, z wyglądu bardziej przypominającą futurystyczną wersję amerykańskich przedmieść niż cokolwiek w odległej galaktyce. Nie wdając się w szczegóły, żeby nie psuć nikomu zabawy, zdradzę jedynie, że świat ten nie bez powodu wygląda inaczej niż wszystkie pozostałe, a to, czym naprawdę jest, stanowi najwyraźniej sedno zagadki będącej osią fabuły.
Pierwszy odcinek jest dość powolny i skupia się na przedstawieniu czwórki bohaterów oraz ich szkolnych perypetii. Niestety dwójka z nich to największy, a w zasadzie jedyny jak dotąd poważny zgrzyt „Załogi rozbitków”. Wim i Fern tworzą niesamowicie irytującą parę – flejtuchowaty chłopak i przemądrzała dziewczyna wzbudzili we mnie jedynie antypatię. Na szczęście równoważy ich pozostała dwójka. Nieco ciamajdowaty, choć sympatyczny słoniolud i koleżanka Fern przyodziana w cybernetyczny wizjer odhaczają obowiązkowe archetypy w tego typu produkcjach, ale mają w sobie dużo dziecięcego uroku. Jest jeszcze Jod Na Nawood grany przez Jude’a Lawa, ale on pojawia się dopiero w trakcie zabawy i nie wiadomo, kim jest (choć można snuć pewne przypuszczenia) oraz obowiązkowy, nieco zwariowany android, któremu głosu użycza Nick Frost.
Po nieco rozwleczonym wstępie ekipa rusza w kosmos, a „Załoga rozbitków” okazuje się w rzeczywistości być filmem o piratach. Takich niby kosmicznych, ale tak naprawdę to takich z Karaibów, tylko przebranych dla niepoznaki. Może to i głupkowata, a nawet przesadzona stylizacja, ale gwiezdna Tortuga, do której zawijają bohaterowie wygląda fantastycznie. Siedlisko typów spod ciemnej gwiazdy przycupnięte na jakiejś asteroidzie i otoczone kadłubami statków powiązanymi ze sobą to coś, czego jeszcze w „Gwiezdnych wojnach” nie było, a do tego wygląda po prostu znakomicie. Zwłaszcza tłumy ludzi (i kosmitów) sprawiają, że lokacje wyglądają autentycznie i żywo, a nie jak tandetne dekoracje w „Akolicie”. Po prostu ten serial korzysta z technologii StageCraft, tej samej co Mandalorianin i to widać w każdej niemal sekundzie.
Niestety dużo gorzej wyglądają sceny typowego CGI, które mocno niedomaga. Razi to zwłaszcza w otwierającej scenie abordażu. Mam nadzieję, że tego typu atrakcji nie będzie zbyt wiele, bo animacje są po prostu słabe i całość wygląda mocno nierówno, przeplatając ze sobą momenty śliczne i paskudne. Nie da się za to powiedzieć nic złego o muzyce. Ba, powiem wręcz, że to jak na razie najlepsza ścieżka dźwiękowa w gwiezdnowojennym serialu. Oczywiście czerpie garściami z klasyków gatunku, ale taka właśnie powinna być: wesoła, dynamiczna, kiedy trzeba dramatyczna i przede wszystkim słyszalna. „Star Warsy” powinny być zilustrowane porządną muzyką, bo ten świat jej potrzebuje.
Nie wiem, jakie zakończenie przewidzieli scenarzyści dla tej historii, ale po dwóch odcinkach jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. „Załoga rozbitków” wygląda na serial zrobiony przez kompetentnych ludzi, którzy wiedzą, co chcą osiągnąć. Szefem projektu nie jest żadna nawiedzona osoba reżyserska, tylko Jon Watts – reżyser ostatnich „Spider-Manów”. Wśród reżyserów poszczególnych odcinków znaleźli się Danielowie (Kwan i Scheinert, ci od „Człowieka scyzoryka” i „Wszystko, wszędzie, na raz”) oraz Bryce Dallas Howard, która sprawdziła się już przy produkcji „Mandalorianina„. Mało tego. Z emerytury ściągnięto speców od kukiełek, makiet i dorysówek (obrazów malowanych na szkle, robiących za tła w niektórych scenach), którzy pracowali przy oryginalnych filmach. Nareszcie też dialogi w „Gwiezdnych wojnach” nie polegają na tym, że ludzie (lub kosmici) stoją naprzeciw siebie i wygłaszają kolejno jakieś banały. Tu jest dużo autentycznego grania i dynamiki, co może uwypukla niedostatki młodych aktorów, ale za to wygląda jak film, a nie teatr kukiełkowy. Jeśli fabuła będzie w miarę zamknięta i niepowiązana z innymi produkcjami, a tajemnica i intryga w miarę sensowne, to „Załoga rozbitków” ma szansę być czymś naprawdę sympatycznym. Nie spodziewam się, że powali mnie czymkolwiek, ale miło by było zobaczyć w końcu coś, od czego nie odwraca się wzroku z odrazą. Trzymam kciuki i zachęcam do oglądania.
Mam bardzo podobne odczucia. Faktycznje przyponima troche filmy przygodowe, ktore sie ogladalo za dzieciaka.
Trzeci odcinek trzyma poziom. Fajne to!