“Saturday Night Live” choć jest w Polsce znany, to nigdy nie dorobił się statusu programu tak kultowego jak “Latający Cyrk Monty Pythona”, na którym w pewnym sensie był wzorowany. Oczywiście wynika to przede wszystkim z faktu, że Pythonów można było u nas oglądać wielokrotnie, a SNL dopiero stosunkowo niedawno pojawił się w oficjalnym obiegu i to głównie jako archiwalne powtórki. Szkoda, że ominął nas tak duży kawałek amerykańskiej kultury, który miał gigantyczny wpływ na całą komediową część Hollywoodu. W nadawanym nieprzerwanie od pół wieku programie występowali, często debiutując przed kamerami, wspaniali komicy, aktorzy i osobowości telewizyjne. I choć ostatnimi czasy jakość produkcji podupadła, to wciąż co tydzień przyciąga przed ekrany kilka milionów widzów. Najnowszy film Jasona Reitmana, zatytułowany po prostu “Saturday Night” to jednocześnie hołd oddany twórcom pierwszej wersji programu, jak i próba pokazania specyficznej atmosfery oraz fermentu twórczego, jakie towarzyszyły jego powstaniu.
Reitman urodził się dwa lata po premierze “Saturday Night Live”, nie może więc pamiętać wydarzeń, o których opowiada. Ale tak naprawdę wychowywał się na SNL i od samego początku był w tym świecie. Jego ojciec – Ivan, odkrył przecież talenty Johna Belushiego i Dana Aykroyda, grali u niego także Bill Murray i Billy Crystal. To było środowisko, które ukształtowało amerykańską komedię w latach 70 i 80, a młody Reitman siłą rzeczy tym wszystkim musiał przesiąknąć. Dodatkowo współpraca z Aykroydem przy nowych “Pogromcach duchów” (niezbyt udana, nie oszukujmy się) skutkowała u niego chyba jakimiś nostalgicznymi wspominkami, skoro zdecydował się wyreżyserować “Saturday Night”. I to chyba dobre miejsce, żeby zaznaczyć ważną rzecz. Wbrew opisowi fabuły, to nie jest rekonstrukcja wydarzeń bezpośrednio poprzedzających emisję pierwszego odcinka SNL. Owszem, tak właśnie wygląda, ale w rzeczywistości stanowi zbiór scen i anegdot zaadaptowanych w taki sposób, żeby dać wrażenie oglądania ich w czasie rzeczywistym na godzinę przed startem. I w żadnym wypadku nie jest to zarzut, bo taka kompozycja ma sens oraz logiczne uzasadnienie. Nie dało się pokazać tak bogatej w detale i postacie historii w jednym filmie, przy zachowaniu historycznej poprawności. Może w formie serialu podobnego do “The Offer”, ale wtedy forma musiałaby być zupełnie inna. Reitman zastosował bowiem konstrukcję żywcem zerżniętą z jednego z moich ulubionych filmów – “Birdmana”. Perypetie ekipy SNL śledzimy za pomocą nieustannie krążącej po studiu kamery, która płynnie przechodzi od scenki do scenki. Co prawda nie pokuszono się o stworzenie iluzji filmu bez cięć montażowych (i bardzo słusznie), ale jest to bardzo podobne do szalonego filmu Inarritu. Ba, w tle ciągle przygrywa jazzowa, pulsująca muzyka, również przypominająca perkusyjne dudnienie z “Birdmana”. “Saturday Night” ma jednak w sobie tyle własnego stylu, że nie można mu postawić zarzutu plagiatorstwa.
Sama fabuła odkrywcza ani zaskakująca nie jest. Śledzimy producenta Lorne’a Michaelsa próbującego zapanować nad nieokiełznanym chaosem. Do emisji pozostały minuty, a nikt, z reżyserem włącznie, nie potrafi określić, co w zasadzie ma zostać pokazane na wizji. Dekoracje ciągle się budują, sprzęt wysiada, realizatorzy rzucają papierami, szychy rządzące stacją grożą i stawiają wymagania, upaleni aktorzy i scenarzyści zachowują się jak banda przedszkolaków, a nad wszystkim unosi się groźne widmo: realizator tylko czeka na sygnał, żeby zamiast “Saturday Night Live” puścić na antenę odcinek talk show Johnny’ego Carsona. Poważniejsza część ekipy – ta odpowiedzialna za realizację – spodziewa się katastrofy. Wykonawcy zaś zdają się świetnie bawić, chociaż sami nie do końca wiedzą, co tworzą. W rzeczywistości widzimy zmontowane w jeden strumień wydarzenia, jakie miały miejsce podczas długich miesięcy przygotowań i prób. Reitmanowi, który jest współscenarzystą, udało się uporządkować różne anegdoty, historyjki i fakty w godzinny taniec z kamerą. Mnie oglądało się to znakomicie, a intensywność i tempo opowiadania w pełni odpowiadają temperamentom głównych bohaterów. A kogo tam nie ma…
Z pewnością na pierwszy plan wybijają się Cory Michael Smith, czyli Chevy Chase, oraz Matt Wood jako John Belushi. Ich wybuchowy temperament, bezczelność i niewyparzony język to prawdziwy materiał wybuchowy, powodujący chaos, gdziekolwiek się znajdą. Dylan O’Brien wcielający się w Dana Aykroyda pojawia się co jakiś czas na chwilę i kradnie dla siebie scenę. Cudowne są Ella Hunt i Rachel Sennott. Pierwsza jako wybuchowa, legendarna Gilda Radner (szkoda, że jest jej tak mało!), druga jako partnerka (wtedy jeszcze żona) Lorne’a – Rosie Shuster. Od wszystkich (poza Belushim, on żyje w swoim świecie) bije inteligencja, głupie żarty cięte riposty fruwają pod sufitem, ale są też uczucia, animozje, romanse. Gdzieś w epizodach pojawia się i Jim Henson (twórca Muppetów), i genialnie odjechany Andy Kaufman, i Milton Berle uganiający się za kobietami z prąciem w ręku (dosłownie), czy wreszcie budzący strach i respekt David Tebet grany przez Willema Dafoe. Wszyscy (prawie, ale o tym za chwilę) są obsadzeni IDEALNIE. Czasami podobieństwo aktorów do postaci historycznych jest powalające i to świetnie buduje immersję. Każdy kojarzy Dana Aykroyda i Chevyego Chase’a, więc kiedy na ekranie ktoś powtarza ich maniery, ruchy i miny, ma się niemal wrażenie oglądania dokumentu. Pod względem realizacyjnym i aktorskim “Saturday Night” jest filmem wspaniałym. Musi nim być jeszcze bardziej dla kogoś, kto będzie potrafił wychwycić dziesiątki, jeśli nie setki, drobnych nawiązań, mrugnięć okiem i pochowanych symboli.
Na tym znakomitym obrazie jest jednak kilka rys. Na tle pozostałych dość blado wypada Gabriel LaBelle, w roli Michaelsa. Jest jakiś zagubiony, niezdecydowany i nijaki. Nie uwierzyłem, że ktoś tak mało charyzmatyczny mógłby pokierować zespołem szalenie błyskotliwych artystów i stworzyć z nimi arcydzieło komedii. Ponadto druga część filmu ma problemy z tempem. Po szalonym otwarciu i nieuniknionym kryzysie następuje moment zgapiony od wspomnianego już Inarritu. Zrezygnowany Michaels ucieka przed chaosem studia do pobliskiego baru i jeszcze odnajduje w nim przyszłego scenarzystę. Nie dość, że jest to kompletną bujdą, to jeszcze razi swoją niedorzecznością i rujnuje rytm historii. Zwłaszcza że po niej następuje jeszcze równie powolne przekonywanie Belushiego do powrotu na scenę. Cały ten fragment to niewypał. Można się oczywiście w ogóle czepiać zgodności z faktami. Wiele z pokazywanych dosłownie w ostatnich minutach przed premierą zmian miało miejsce znacznie wcześniej. Ostatnia godzina nie była aż takim chaosem. Nikt nie został prawie zabity spadającym reflektorem, i tak dalej, i tak dalej. Ale dla mnie te przekłamania nie mają znaczenia, zresztą Reitman wcale się nie kryje z tym, że mocno podkolorował rzeczywistość. Tak naprawdę te zmiany służą przede wszystkim przyspieszeniu narracji i pokazaniu tego twórczego chaosu, jaki panował na planie. Według mnie się udało. Gorzej, że brakuje jednak w tym wszystkim jakiejś lepiej zarysowanej głównej osi fabularnej. “Saturday Night” momentami niebezpiecznie zbliża się do bycia zlepkiem przypadkowych skeczy. Jeśli kogoś interesuje szersza historia i zna choć trochę losy pierwszej ekipy SNL, wiele sobie dopowie i wszystko powinno mieć sens. Myślę jednak, że jest to film dość hermetyczny, a “przypadkowy widz” może się w nim nieco pogubić, i bardzo dużo go ominie. Na szczęście Reitmanowi udało się uniknąć największej pułapki, jaka na niego czyhała. Wyciągnął wnioski ze swoich „Pogromców duchów” i nie zrobił prostej wyliczanki kultowych tekstów lub momentów. Chwała niech będzie temu, kto nie wpadł na pomysł zrobienia kolejnego „Bohemian Rhapsody„, czyli filmu nie dość że naginającego fakty, to sprowadzającego historię do odhaczania kolejnych znanych faktów i walącego widza w twarz kolejnymi bezrefleksyjnymi nawiązaniami.
Nawet mając na uwadze te niedociągnięcia i uwagi, zdecydowanie warto obejrzeć najnowszy film Jasona Reitmana. To zdecydowanie powrót do formy, a facet potrafi kręcić dobre historie i przede wszystkim wyciągać z aktorów pełnię ich talentu. “Saturday Night” jest brawurowym, dynamicznym, pełnym kapitalnych dialogów, bardzo zabawnym filmem. Jednocześnie trochę brakuje mu własnej tożsamości oraz “mięcha” w fabule. Dla fanów historii kina i telewizji pozycja obowiązkowa, dla pozostałych po prostu znakomicie obsadzona komedia.
Saturday Night (2024)
-
Ocena Crowleya - 7/10
7/10