Historia jednego żartu
Sprostowanie było dziełem, w które zaangażowali się zarówno wielcy aktorzy jak i uznany reżyser. Tamten serial charakteryzował realizacyjny rozmach. Tymczasem w „Douglas is cancelled” mamy do czynienia z minimalizmem i kameralnością. Cztery średniej długości odcinki składają się na skomplikowaną metaforę dzisiejszego świata. Przedstawiają problemy i mechanizmy, które tym światem rządzą. Ukazują stereotypy, ludzkie zachowania, kłamstwa, budowanie relacji. Kondensacja tego wszystkiego w tak małym projekcie jest niesamowita.
Ten mini-serial jest skonstruowany tak, aby widz myślał, że cała historia to opowieść o bezsensownej kulturze cancellowania, że to przejaskrawiona komedia o tym, jak jedno zdanie może zrujnować karierę nawet kogoś zasłużonego i ogromnie doświadczonego. Przez dwa odcinki tak właśnie możemy sobie pomyśleć, że obśmiewamy temat błahy i wyolbrzymiony. Kibicujemy Douglasowi, bo wydaje się, że to wszystko wymysł wszystkich tych, którzy chcą z taką łatwością przekreślać dorobek innych ludzi. Takich, którzy w przeciwieństwie do nich coś w życiu osiągnęli. Bo to jak walka dobrego, pracowitego, dającego z siebie wszystko człowieka z bandą życiowych frustratów.
Przez dwa odcinki widzimy świat, w którym nie istnieje coś takiego jak domniemanie niewinności, w którym można kogoś zniszczyć nie mając żadnych dowodów, w którym każdy w każdym momencie może zostać nagrany, w którym trzeba uważać na każde słowo. Tak dzieje się przez dwa odcinki. I trzeba przyznać, że ogląda się je znakomicie.
Stara dobra telewizja
Na początek coś mocnego. Zachowując pewne proporcje czołówka tego serialu gra na tych samych nutach co intro Sukcesji. A potem, skoro mamy taką obietnicę, to trzeba bardzo się postarać, żeby tego nie popsuć. Ten mini-serial jest jakby produkcją telewizyjną wewnątrz produkcji telewizyjnej. Znów tak samo jak w przypadku „Sprostowania” mamy wrażenie bliskości. Praca kamery, najazdy i odjazdy sprawiają, że czujemy się częścią wydarzeń. Dodatkowo co jakiś czas pojawia się wstawka, jakby przerwa na reklamy z logiem, na którym jest nazwa serialu. Bardzo klimatyczny zabieg.
Najważniejsza sprawa. Ten serial to praktycznie same tylko dialogi, ale za to jakie! Mięsiste, budujące napięcie, meandrujące. Widz nie jest w stanie przewidzieć, co wydarzy się za dziesięć sekund, czy jedno słowo nie obróci nagle wszystkiego o 180 stopni, czy za chwilę nie dostaniemy w łeb takim tekstem, że ciężko będzie się pozbierać. A to cały czas tylko te dwa zdecydowanie spokojniejsze odcinki, w których pojawiają się elementy komediowe i które zdają się wskazywać, że wszystko pójdzie łatwo, lekko i przyjemnie. Mamy więc żenujące żarty speca od komedii i absurdalnie przerysowanego agenta (Simon Russell Beale, czyli Simon Strong z Rodu Smoka), a także córkę głównego bohatera, typową przedstawicielkę młodego pokolenia, która wszędzie widzi mizoginów i rasistów. Aktywistka czystej wody, do której nie docierają żadne argumenty, a próby dyskusji z nią zawsze kończą się fochem.
I choć Douglas miota się próbując jakoś wybrnąć z sytuacji, choć ma, wydaje się, wkoło siebie całą masę przyjaciół, to jednak daje się wplątać w dziwną psychologiczną gierkę. Ostatnia scena drugiego odcinka otwiera wieko szkatułki – równie dziwnej szkatułki jak ta w „Sprostowaniu” – naprawdę te dwie produkcje wiele łączy. No więc po chwili zaczyna się trzeci odcinek, a wraz z nim zaczyna dziać się teatr.
Zamknięci w sobie – ze sobą
Wchodzimy na poziom powieści klaustrofobicznej. Trzeci odcinek praktycznie nie wychodzi poza jeden hotelowy pokój, który z każdą chwilą robi się coraz ciaśniejszy. Dopiero w tym momencie wspominam o głównej gwieździe serialu, bo dopiero teraz rozbłyska ona w pełni. Karen Gillan, co mocno mnie zdziwiło, praktycznie w niczym nie przypomina siebie z filmów o „Jumanji” albo „Strażników Galaktyki”. Ciężko mi to opisać, ale przez długi czas zastanawiałem się, czy to naprawdę ona. Najlepsza rola w karierze? Póki co zdecydowanie tak (chyba, że coś przegapiłem, ale nie wydaje mi się).
Wracając do fabuły, zbudować tak nieprawdopodobnie angażującą historię, mając do dyspozycji tylko trójkę aktorów i małe pomieszczenie, to wielka sztuka. Ten odcinek to około czterdziestu minut wciąż narastającego napięcia, gdzie każdy gest, każda sekunda może coś znaczyć. Ogląda się to z zapartym tchem, nie można oderwać wzroku. Tempo jest nierówne, ale jest to robione z premedytacją. Momenty spokojniejsze przygotowują na kolejna falę damsko-męskiego ping-ponga. Chaos, rozgardiasz. Każdy manipuluje, każdy gra, psychologia zaczyna odgrywać tutaj najważniejszą rolę. Kto kogo przekona, kto komu robi świństwo, a kto wyświadcza przysługę? Kto jest tym złym, a kto dobrym? A w tle kwestie męskiego świata i tego, jak ma odnaleźć się w nim kobieta. Wojna płci, dyskretna dyskryminacja, „januszowanie” w gronie znajomych, dwie twarze telewizyjnych idoli. Turbo poważne kwestie zamknięte wewnątrz pokoju i doskonale napisanych dialogach.
Grande finale – douce vengeance
A kiedy już wszystkie karty zostają odkryte, twórcy wpadają na pomysł, jak to wszystko zakończyć. No to może kolejne zamknięte pomieszczenie, tylko z minimalnie większą liczbą osób? Z narracją, która będzie zmieniać się jeszcze szybciej. Wsadźmy naszych bohaterów na kolejkę górską i patrzmy na ich emocje.
Prawie nie wspominam w tej recenzji o Douglasie. Wiecie dlaczego? Bo to nie jest serial o nim. Bo to, co na początku miało być fundamentem historii, nie ma żadnego znaczenia. To nie jest historia kresu czyjejś kariery przez wypowiedzenie jednego zdania za dużo. To historia bierności wobec ludzkiej krzywdy, to historia tego, że człowiek jest jednocześnie uwielbiany przez niemal cały świat, a w środku jest zwyczajnie mały, parszywy, niewidzący nic poza czubkiem własnego nosa.
Świat nie ma najmniejszych powodów by cancellować Douglasa, ale ja uważam, że na końcu spotkało go dokładnie to, na co zasłużył. W czwartym odcinku padają bardzo mocne słowa, przy niektórych zdaniach naprawdę nie mogłem uwierzyć, że naprawdę ktoś wypowiedział takie stwierdzenia. Intensywność tego serialu wchodzi na najwyższy możliwy poziom. Kamera przestaje nadążać za dialogami i zmianą wyrazu twarzy poszczególnych postaci. Gniew, emocje. Znów totalny chaos. A po wszystkim głęboki oddech. Jakbyśmy zrzucali z pleców ogromny ciężar. I ta Karen Gillen grająca na poziomie największych aktorek Hollywood. Balansująca na granicy szaleństwa, a jednocześnie chłodno kontrolująca swój obłęd. Przeskakująca między głęboką depresją a spokojem godnym tybetańskiego mnicha. Doświadczenie psychofizyczne.
Kino zemsty przeprowadzonej na chłodno, z wyrachowaniem i chirurgiczną precyzją, kino feministyczne, ale nie epatujące nim przesadnie, kino starego stylu, w którym emocje buduje się dialogami i pracą kamery. Wreszcie na sam koniec kino, w którym jak w lustrze odbijają się ludzie je oglądający. I to jest wielkość tego serialu. Człowiek nie może uwierzyć, że tak bardzo mógł się pomylić, że tak bardzo pewne kwestie bagatelizował. Serial, który sprawia, że ludzie czują się minimalnie gorzej sami ze sobą. Ja takie rzeczy w filmach i serialach uwielbiam.
Dlaczego traktuję te seriale jako jedno?
„Sprostowanie” jest serialem o tym, jak łatwo przychodzi nam skreślenie kogoś, jeśli wszystkie elementy układanki są tym, czym chcemy, żeby były. Natomiast „Douglas is Cancelled” pokazuje nam, że będziemy bagatelizować jakąś sprawę tak długo, aż dostaniemy nią wreszcie w twarz. Jeśli fakty akurat nie są zgodne z naszym postrzeganiem świata, wtedy możemy je zignorować i nie dociekać. W obydwu przypadkach chodzi o to samo. O nie zwracanie uwagi na szczegóły, o brak szukania głębi, o zapalczywość w głoszeniu swoich poglądów.
Różnica jest taka, że „Sprostowanie” zrobiono z artystyczną pompą, a w „Douglasie” postawiono na do bólu kameralny minimalizm. Jednak przekaz jest ten sam, problem prawie taki sam. I tak jak w „Sprostowaniu” jest jedno zdanie skierowane do Roberta, męża Cath, które nie daje o sobie zapomnieć, tak samo tutaj jedno zdanie wypowiedziane przez Douglasa rezonuje w głowie na długo po skończeniu seansu.
Dla mnie te seriale doskonale się uzupełniają, choć z początku to wcale nie jest takie oczywiste.
Podsumowanie
„Douglas is cancelled” może nie robi takiego wrażenia audiowizualnego, może nie jest najpiękniejszym obrazem w muzeum, ale przekaz, jaki ze sobą niesie, jest wart więcej niż tylko to, co widzimy. To krótka czteroodcinkowa podróż, podczas której czeka Was naprawdę wiele zaskoczeń, ręczę za to.
Dajcie temu mini-serialowi szansę. Miejcie do niego odrobinkę cierpliwości. Mam nadzieję, że nie uznacie tego czasu za stracony, nawet jeśli nie zachwycicie się nim tak mocno jak ja. Polecam zarówno trudniejsze w odbiorze „Sprostowanie” jak i bardziej przystępny „Douglas is Cancelled”. Dwie produkcje z 2024 roku, które zapamiętam na długo.
Douglas is Cancelled (miniserial)
-
Ocena kuby - 10/10
10/10
A skoro łączy te seriale tak dużo w sposobie prowadzenia narracji, to ciekawi mnie, co je łączy od strony produkcyjnej. Konkretnie, czy pracowali przy nich ci sami twórcy / czy zatwierdzali ich produkcję ci sami ludzie. To może być nieco trudne do sprawdzenia, ale może warto dociec.
To są zupełnie oddzielne projekty. Powiązania są czysto subiektywne. Oba skupiają się na cancell culture tylko że oba robią to na swój sposób. Sprostowanie to moloch jeśli chodzi o osoby w to zaangażowane. Douglas to malutki projekt.
Zdążyłem już przeczytać opisy fabuły i z nich wynikałoby dla mnie, że koncentrują się na zemście za rzeczywiste zdarzenia oraz ocenie tych zdarzeń.