Ten tekst powstawał dość długo i jego publikacja była zaplanowana na wcześniejszy termin. Uznaliśmy, że w obliczu tragicznych wydarzeń na południu Polski, recenzowanie filmu o Ziemi zalanej wielką wodą byłoby nie na miejscu. Życie jednak toczy się dalej, więc nie traktujcie niniejszego tekstu jako próby dyskontowania sytuacji i żerowania na ludzkiej tragedii. Mamy nadzieję, że nikt nie poczuje się urażony jego publikacją. Trzymajcie się tam na południu, myślami jesteśmy z Wami.
“Wodny świat” zapisał się w zbiorowej świadomości głównie jako jedna z największych katastrof finansowych w dziejach kina. Trochę niesłusznie, bo chociaż wpływy z biletów kinowych nie były oszałamiające, to historia zna dużo bardziej bolesne porażki. Chodziło bardziej o to, że film kosztujący oszałamiające wtedy 175 milionów dolarów, nakręcony przez “dwóch Kevinów” – Reynoldsa i Costnera, był po prostu skazany na sukces, a mimo to zawiódł. Jak do tego doszło i dlaczego w tytule recenzji pojawia się niejaki Ulisses?
Gwoli dziennikarskiego obowiązku wspomnę w telegraficznym skrócie, że fabuła opowiada historię tajemniczego Żeglarza, przemierzającego bezkresny ocean, jaki zatopił całą Ziemię w wyniku zmian klimatycznych. W niespodziewanych okolicznościach poznaje małą dziewczynkę, Enolę, która ma na plecach wytatuowane tajemnicze symbole, mające rzekomo prowadzić do suchego lądu. Z tego powodu próbują ją porwać pewni bandyci, pod wodzą karykaturalnego szalonego Deacona. Historia w swym zarysie jest sztampowa i przewidywalna do bólu, co nie znaczy, że zła. Do niej jednak wrócę za moment.
Produkcja “Wodnego świata” mogłaby posłużyć za kanwę osobnego filmu. Kiedy pierwszy draft scenariusza trafił na hollywoodzkie biurka, jeden z producentów popukał się w czoło i stwierdził, że takie coś musiałoby kosztować z 5 milionów dolarów, a może i więcej. Universal chciał jednak swojego Mad Maxa, ostatecznie więc udało się do projektu ściągnąć Kevina Costnera, pławiącego się wtedy w świetle chwały po sukcesach “Tańczącego z wilkami”, “Robin Hooda” i “Bodyguarda”. Costner mógł wtedy wszystko, zażądał więc zatrudnienia starego znajomego – Kevina Reynoldsa, który pomagał przy “Tańczącym…” i wyreżyserował “Księcia złodziei”. Studio podobno miało na oku Roberta Zemeckisa, ale Costner był nieugięty i tak dwóch Kevinów dostało angaż. Od samego początku nic nie szło gładko. Scenariusz kilkukrotnie przepisywano (do końca zdjęć powstało 36 jego wersji), a ostatecznie był tworzony niemal na bieżąco w trakcie kręcenia, między innymi z pomocą Jossa Weddona, który swoją pracę określił w jednym z wywiadów jako “siedem tygodni piekła”. Zdjęcia zamiast planowanych 96 trwały zawrotne 166 dni. Na planie doszło do kilku poważnych wypadków, a część dekoracji zniszczył sztorm.
No właśnie, dekoracje. Kevinowie i producenci wymyślili sobie, że nie będą się bawić w półśrodki i “Wodny świat” będzie kręcony na oceanie. Jedną z kluczowych lokacji miał być Atol, czyli pływające miasto, będące schronieniem Enoli, jej opiekunki i garstki obdartusów. Nie było to jednak byle jakie miasto, ale gigantyczna i jedyna w swoim rodzaju pływająca konstrukcja o średnicy 400 metrów. Jej budowa kosztowała ponad 20 milionów dolarów, które zainkasowała firma Lockheed, ta od samolotów. Złożona z 9 segmentów, stworzona na wzór okręgu osadniczych wozów z czasów Dzikiego Zachodu, była inżynieryjnym dziełem sztuki. Atol mógł wytrzymać solidny sztorm i bez problemu mieścił specjalny trimaran, jakim poruszał się Żeglarz. Mało kto jednak przewidywał, jakie problemy spowoduje tak oryginalny plan. Po pierwsze trzeba było jakoś zarejestrować konstrukcję, żeby mogła legalnie pływać po hawajskich wodach. Została uznana za jednostkę bezzałogową, więc za każdym razem, gdy holowano ją na miejsce kręcenia, podążał za nią konwój z ekipą filmową, mimo że technicznie bez problemu mogliby znajdować się na Atolu. Po drugie, film kręcono na oceanie, ale w pobliżu lądu. Trzeba więc było obracać konstrukcję między ujęciami, żeby kamery nie uchwyciły wyspy w tle. Oczywiście takie obracanie należało wykonać bez ludzi na pokładzie. Po trzecie wreszcie filmowanie na wodzie jest trudne. Przekonał się o tym Steven Spielberg kręcąc “Szczęki” i to on odradzał ekipie pracę na otwartych wodach. Logistyka przedsięwzięcia była koszmarem. Nie sposób było utrzymać łodzi z ekipą filmową w jednym miejscu. Makijażystki trzeba było dowozić łodziami do aktorów (w tym czasie kamery sobie dryfowały), z powodu obracania Atolu, należało pilnować kierunku padania słońca, żeby nie zaburzyć ciągłości scen. Kręcenie scen kaskaderskich, podczas których nad osadą przeskakują dymiarze na skuterach wodnych, trwało miesiąc. Ostatecznie scena trwa około 10 minut. A do tego dochodził jeszcze hydroplan oraz model zatopionego tankowca Exxon Valdez, robiącego za siedzibę Deacona i jego parszywej gromady. No i oczywiście wspomniany trimaran Marynarza, który prawie zabił Kevin Costnera.
Główny bohater przez dużą część filmu porusza się charakterystyczną trzykadłubową łodzią. Budowę zlecono francuskiej stoczni, a że czas gonił, to gotowe trimarany rozmontowano, zapakowano do samolotów i przewieziono drogą powietrzną na Hawaje, co oczywiście kosztowało majątek. Powstały dwie takie jednostki, każda warta pół miliona dolarów, a jako że akcja częściowo dzieje się właśnie na jej pokładzie, to zadbano, żeby były to prawdziwe, pływające cudeńka. W moim osobistym rankingu trimaran z “Wodnego świata” zajmuje drugie miejsce, za Sokołem Millennium, w kategorii najlepszych pojazdów filmowych. Nie jestem żeglarzem, za łodziami nie przepadam, ale on jest po prostu wspaniały, przepiękny i majestatyczny. Kiedy Costner rusza nim na pełnej prędkości, niemal lecąc nad powierzchnią wody, to aż czuć wiatr we włosach. To całe zautomatyzowane olinowanie, kołowrotki, wysuwane siedziska karmią mojego wewnętrznego dzieciaka za każdym razem, kiedy oglądam ten film. Świetne jest też, że tak jak wspomniany Sokół, trimaran jest brudny i sterany. Dołożono starań, żeby wyglądał autentycznie i prawdziwie, jak rzeczywista jednostka. Dla mnie to jeden z głównych bohaterów, który niestety ginie przedwcześnie, budząc we mnie dojmujący smutek.
A o co chodzi z tym Ulissesem? Kiedy produkcja “Wodnego świata” dobiegała końca, reżyser Kevin Reynolds przygotowywał trwającą 2 godziny 40 minut wersję filmu i zażądał zrobienia dokrętek. Producenci nie byli zachwyceni, ale nie spodobało się to też Costnerowi. Wywiązał się z tego konflikt, w wyniku którego Reynolds rzucił robotę, a drugi Kevin zajął się reżyserowaniem w trakcie ostatnich trzech tygodni zdjęć. Zaczął też montować film od nowa i wywalił autora ścieżki dźwiękowej (która była prawie gotowa). Studiu zależało na krótszym czasie trwania, żeby dało się wcisnąć więcej seansów w każdy kinowy dzień, materiał pochlastano więc niemiłosiernie. Skutek był taki, że “Wodny świat” zebrał bardzo średnie recenzje i zarobił 264 miliony dolarów, czyli nie tak znowu mało, ale przy rozdmuchanym budżecie, dopiero zyski ze sprzedaży kaset wideo pozwoliły studiu coś na nim zarobić. Minęły kolejne dwa lata i telewizja ABC po raz pierwszy pokazała film na małym ekranie. Ale nie był to ten sam film, który w 1995 roku można było obejrzeć w kinie. Po pierwsze został podzielony na dwie części, emitowane dzień po dniu. Po drugie, dołożono 40 minut niepublikowanego wcześniej materiału. Przez lata ta wersja “Wodnego świata” funkcjonowała jako wersja reżyserska, chociaż nie była nią w sensie dosłownym. Owszem, była bliższa wizji Reynoldsa, ale lepiej byłoby ją nazywać “wydaniem rozszerzonym”. Nie była też oficjalnie dostępna w jakiejkolwiek dystrybucji. W 2007 roku banda świrów na jednym z internetowych forów (ci sami, którzy robią despecjalizowane wersje “Gwiezdnych wojen”) postanowiła zrobić coś wspaniałego. Na podstawie wersji kinowej i udostępnionej przez kogoś dwa lata wcześniej kopii wersji telewizyjnej skompilować wszystko w całość i stworzyć ostateczną wersję filmu. Trzeba bowiem dodać, że chociaż w ABC dodano mnóstwo materiału, to wycięto kilka “nieobyczajnych” scen, z których najbardziej znaną jest ta z pośladkami Jeanne Tripplehorn. Poza tym obie wersje miały obraz w różnych proporcjach. Efektem działań internautów była najpełniejsza wersja “Wodnego świata”. Wersja tak dobra, że Universal dał zielone światło firmie Arrow Video na remastering i oficjalne wydanie jej na Blurayu. Wersja ta nosi podtytuł “Ulysses Cut”.
Nadal jednak nie wyjaśniłem, skąd wziął się ten Ulisses. W jednej z dodanych scen, na samym końcu filmu Helen opowiada Żeglarzowi o Odyseuszu, czyli Ulissesie i nadaje mu to imię, co pięknie wieńczy fabułę. To naprawdę ładny moment, wyrzucony z zupełnie niezrozumiałych przyczyn z wersji kinowej. Pozostałe dodane sceny są różnej jakości. Większość z nich wydłuża (może niepotrzebnie) ekspozycję świata. Znacznie dłużej zabawimy na Atolu i zobaczymy jeszcze więcej złośliwości ze strony Żeglarza w stosunku do jego towarzyszek. Mnie się ten film zawsze podobał i nigdy nie nużył, więc dodanie tych kilkudziesięciu niewiele wnoszących do fabuły minut jest ciekawym smaczkiem. Można się było bez tego obejść, część materiału słusznie została usunięta w montażowni, ale film jest dzięki nim jeszcze bardziej immersyjny. Jeśli jednak jesteście z tych, co narzekają na słabe tempo “Wodnego świata”, to musicie wiedzieć, że dodatkowy materiał jeszcze bardziej go spowalnia. Najważniejszą zmianą jest chyba dodana scena ze zdobyciem skutera oraz wyruszeniem na ratunek Enoli. W wersji kinowej następował w tym momencie idiotyczny przeskok czasowy, który psuł przyczynowość. No i jest jeszcze ostatnie ujęcie z pewną tabliczką, ale co na niej jest, musicie sprawdzić sami, bo to znakomity drobiazg (nie mogę, podobnie jak reżyser, uwierzyć, że usunięto tę perełkę z wersji kinowej).
Rozpisałem się o różnych aspektach technicznych, ale prawie słowem nie wspomniałem o swoich wrażeniach. Cóż, nigdy nie rozumiałem, jak można nie lubić “Wodnego świata”. Pierwszy raz oglądałem ten film na wypożyczonej kasecie VHS, w czasie kiedy nałogowo pochłaniałem różne klasyczne filmy i bez wahania stawiam go na tej samej półce co Park Jurajski, Mad Maxa, Indiana Jonesa czy Terminatora. Lata 90 były dla kina rozrywkowego okresem szczytowym pod pewnymi względami. Twórcy, którzy zdobywali szlify w pionierskich dwóch poprzednich dekadach, wyzwoleni z krępujących więzów niedoskonałej technologii i dysponujący ogromnymi budżetami, wreszcie mogli tworzyć niemal bez ograniczeń. Lata 80 to dekada błyskotliwych pomysłów, ale dopiero u schyłku XX wieku udało się je zrealizować z odpowiednim rozmachem. O ile wcześniejsze epokowe dzieła kina popularnego powstawały często metodami “druciarskimi” i tylko dzięki talentowi ich twórców udawało się ukryć różne niedostatki i skróty, to w latach 90-tych ci sami doświadczeni już filmowcy tworzyli filmy kompletne, spełniając swoje marzenia. Takim właśnie filmem jest “Wodny świat”. Owszem, można się zżymać na prostą fabułę, kreskówkowy schwarzcharakter, nielogiczności świata, czy nawet dłużyzny, ale jego siłą jest postapokaliptyczna wizja Ziemi i rozmach produkcji. Monumentalnym wysiłkiem osiągnięto prawdziwy autentyzm, bo wszystko – od kostiumów i opalenizny na twarzach, przez pojazdy, lokacje i wreszcie obsadę – wygląda tak, że widz przenosi się na ten bezkresny ocean od pierwszej minuty. Nic dziwnego, w końcu ten wodny świat faktycznie istniał. Wszystko, co widzimy na ekranie, zbudowano w skali 1:1 (poza siedzibą dymiarzy, tam wykorzystano trik ze skrótem perspektywicznym, bo nie dało się znaleźć odpowiednio wielkiej hali, a kupno używanego tankowca okazało się trochę zbyt kosztowne). Ten film jest biegunowo różny od komputerowo animowanych wydmuszek, jakie zalały świat po premierze „Matrixa”. Jest analogowy i realistyczny. Nakręcenie go kosztowało ogrom wysiłku i wagony pieniędzy, ale warto było. Nawet jeśli fabularnie nie domaga, to jest w stanie zauroczyć, a na pewno zapada w pamięć.
Wodny świat - Ulysses Cut
-
Ocena Crowleya - 8/10
8/10
Tak to właśnie wygląda, że po premierze są negatywne opinie, a po latach recenzje zmieniają się na lepsze. Jakby ten tekst powstał po premierze to film dostałby tu jakieś 3/10 od kuby czy innego tomka. Tak samo będzie z Jokerem czy Romulusem. Teraz hejt, a za 20 lat nowe kuby będą zachwalać. I koło nostalgii toczyć będzie się dalej. To właśnie odróżnia zawodowych krytyków filmowych od opiniotwórców amatorów.
Z Romulusem raczej tak nie będzie, z Jokerem tym bardziej. Nie mają takiego potencjału, bo z Waterworld właściwie nie wiadomo dlaczego nie pykło.
Ja mam podobnie z filmem „John Carter”. Nie jest to epokowe arcydzieło, ale bardzo fajne widowisko, które niesłusznie zbutowano na premierę i ludzie do kina nie poszli.
SithFrog mnie ubiegł,.ale z Romulusem tak nie będzie. Jeżeli doczeka się jakiejś rehabilitacji, to w dość wąskim gronie. Ten film jest za słaby jednak. Ma dobry start, ale potem wszystko się sypie.
Faktycznie film niedoceniany. Kojarzy mi się z telewizyjnymi emisjami, taki typowy hit telewizyjny. Ale faktycznie rozmach realizacyjny poraża. Szkoda, że nie idzie za tym bardziej wymagająca fabuła. Bardziej niż sceny akcji mnie interesował świat przedstawiony, te niuanse, jak zwyczaje, ustrój, społeczeństwo Atolu czy na Tankowcu. Tego było mało ale był materiał na ciekawy film postapokaliptyczny, a świetne były te wstawki o handlu na morzu czy ustroju na Tankowcu.
I tu wchodzi Kuba, cały na biało i pisze, że film jest pozbawiony wszelkiej logiki, a wydarzenia nie mogły mieć miejsca, więc nie da się go oglądać i zasługuje z górką na ocenę 3/10 🙂 (nie mogłem się powstrzymać).
I ma do tego święte prawo jako indywidualna istota obdarzona własną inteligencją, gustem i zapałem do pisania i dzielenia się subiektywnymi opiniami z resztą świata.
Dla mnie film niemal idealny 🙂 Uwielbiam, oglądałem naprawdę wiele wiele razy.
Bardzo lubię wodny świat, ale film ma mnóstwo mankamentów – pretekstowy scenariusz, średnie aktorstwo, kiepskie tempo. Zakladam, że podobny film da się ogarnąć za miskę ryżu na pustyni w Australii. Film nie jest przełomowy dla filmografii i to jest chyba jego największy grzech, bo mając dobry budżetu, aktorów i reżysera powstał wtórny film, kopiujący Mad Maxa. Rzeczywistość odbiegła srogo od oczekiwań i film za to zapłacił.
Od pierwszego wejrzenia (w kinie), szczególnie na ujęcia z przekształcającym się trimaranem, uwielbiam ten film 😀
Mechanika w tej scenie jest perfekcyjna; jeśli samemu się pływało, można to bardzo docenić i tym bardziej się cieszę, że jeśli nie, to też.
Podoba mi się też, że nie ma nadmiaru słów. I niedopowiedzenia fabularne, nawet jeśli nie były planowane, traktuję jako część wizji 😉
Spróbuję jednak za jakiś czas obejrzeć tę wersję Ulysses Cut 🙂 Mam nadzieję że nie dodaje zbyt wielu słów 😛
Czytam te komentarze i nie mogę się powstrzymać, chociaż miałem się powstrzymać 😉
Wszyscy mają trochę racji. Bo prawda jest trochę większa niż jeden bit. Rozkłada się na więcej kwestii.
Prawda jest że film dostal po czapce w głównej mierze poprzez rozdmuchane oczekiwania. Czyli prawda jest, że został niesłusznie zmieszany z błotem przez większość krytyków.
Prawda jest też, że saga powstawania tego filmu wespół z ogromną kampania marketingowa rozdmuchały te oczekiwania do niebotycznych rozmiarów. Costner miał być nowym Orsonem Wellesem, był raptem parę lat po obsypaniu Oscarami za Tańczącego z Wilkami. Piekło produkcyjne przedstawiano jako dopieszczanie arcydzieła, a film miał być uberfilmem wszechczasów. Czyli prawda jest, że ówczesna widownia, rowni z krytycy, mieli prawo poczuć się rozczarowani.
Prawda jest wreszcie, że ten film jest niezły, dla niektórych nawet lepszy niż niezły, jednak daleko mu do ideału. Jest niedopracowany, a postprodukcja wykastrowała go tyle razy, że praktycznie nie wiadomo czym on miał być. Ale jednocześnie jest dość przyjemny w odbiorze i prezentuje przeważnie przyzwoity poziom (aktorstwo, muzyka), momentami mniej (scenariusz) lub bardziej (scenografia, zdjęcia), ale jednak przyzwoity.
Prawda jest też, że kuba ma prawo do swojego zdania i niepotrzebnie zbiera tu szyderę. Cóż, mam nadzieję że chociaż wyciągnie z tego wartościowe wnioski.
A dla mnie nawet ten cut niewiele zmienia, nadal uważam że solidne 6+/10 i może wjeżdżać w niedzielę do kotleta.
Zgadzam się. Dodam tylko, że wersję kinową oceniam oczko niżej. Bardzo lubię ten film oglądać, ale nie sposób nie dostrzegać jego wad.
Lockhead, a nie Lokhead 😉
Lockheed.
😀
Już, już… 😛
Uwielbiam ten film od pierwszj wizyty w kinie. Dla mnie ma on klimat starych filmów fantastyczno-przygodowych z lat 80-tych, świetną muzykę, bohatera, katamaran, arcyłotra, Smokersów, wieżyczkę ogonową z bombowca i śliczną Jane Tripplehorn. Zaraz sobie odpalam Escaping the Smokers 🙂 Panie, teraz już takich filmów nie robio 😀
Całkowicie zgadzam się z autorem recenzji. I też nie rozumiem, jak można nie lubić tego filmu? Nie jest to może coś przełomowego, jak Gwiezdne Wojny, Obcy czy wspomniane choćby Szczęki, ale na pewno jeden z lepszych filmów SF i najlepszych filmów postapo.
Przy okazji dzięki, Crowley. Nawet nie wiedziałem, że istnieje taka wersja. Już zaczynam szukać. 🙂
Bluray można znaleźć na Amazonie: https://amzn.eu/d/b7bedSi (raczej bez polskiej wersji językowej). A mniej oficjalnych źródeł jest sporo, bo przez długi czas tylko tak można było tę wersję zdobyć. 🙂
Dzięki, znalazłem już z tych „mniej oficjalnych źródeł”. 🙂
No i to jest recenzja 🙂
Ciekawi mnie co szanowni mają do opowiedzenia o filmie „wiatr”? Bodajże „wind” ?
Heh, nigdy nie obejrzałem tego filmu w całości, zawsze jakoś jak gdzieś szedł, to trafiałem na środek.
Nigdy się nie zastanawiałem nad kwestiami produkcyjnymi jego powstania, super to opisałeś.
Swoją drogą, skoro to było takie skomplikowane produkcyjnie, co to musiało się dziać przy kręceniu w kosmosie Gwiezdnych Wojen…
Albo przy Ukrytym wymiarze… Kto wie, ten wie.
😀
Nie wiedziałem nawet, że to klapa finansowa :v
Z rodzicami za dzieciaka oglądałem i raz na 3 czy 4 lata odświeżę.
Dla mnie film był rewelacyjny, jak na tamte czasy coś innego i mocno zapadł w pamięć. Dobre filmy wtedy kręcili, teraz to raz na 10 lat wyjdzie jakiś kozak jak Top Gun.