Kwiatuszki i przyjaciółki
Zacznijmy od najgłośniejszej kontrowersji, sposobu w jaki Blake Lively, największa gwiazda tego filmu go promowała. Kwieciste sukienki, szerokie uśmieszki, dobra zabawa i namawianie, by pójść do kina z przyjaciółkami. Wszystko to sprawiało, że „It ends with us” zaczęło wyglądać jak typowa komedia romantyczna. Dodatkowo jeszcze taka niezbyt ambitna, przerysowana, pełna tęczy i unoszących się w powietrzu płatków róż.
Nie czytałem książki Colleen Hoover, ale z tego co znalazłem w Internecie wynika, że pewne rzeczy w filmie delikatnie się rozjeżdżają w stosunku do materiału źródłowego. Miejscami ta produkcja nie wie, w jakie tony chce uderzać, a Blake Lively zwyczajnie nie pomaga widzowi zrozumieć, na jaki obraz właściwie patrzy. Na początku jest skonfundowanie, później zdziwienie. A wreszcie, kiedy morał historii zaczyna już wybrzmiewać, człowiek zaczyna łapać się za głowę, bo tak mocno go niektóre sceny uderzają.
O zmarłych dobrze albo wcale
To jedno z najgłupszych, szeroko zakorzenionych w naszej kulturze zdań, jakie kiedykolwiek słyszałem, nawiązujące do chrześcijańskiej idei przebaczenia. Tylko czy śmierć wymazuje przeszłość? Czy człowiek powinien dawać się nabrać na to, że wybacza dla własnego spokoju, że powinien pójść dalej, że na pokaz zaczyna opowiadać o zmarłym w samych superlatywach?
To jest pierwszy mocny punkt tego filmu. Relacja Lily (Blake Lively) z ojcem – tyranem, brutalem, który znęca się nad potulną, przyjmującą razy matką. Ojcem, który jest powszechnie szanowanym i lubianym burmistrzem miasteczka. Ojcem, który zamienia życie rodzinne w piekło w na ziemi.
Lecz na początku o tym nie wiemy, jest tylko niezobowiązująca scena, kiedy mama prosi córkę o wygłoszenie mowy pogrzebowej i opowiedzenie zebranym o pięciu rzeczach, za które ojca kochała. Domyślacie się już pewnie, że główna bohaterka nie potrafi znaleźć ani jednej takiej rzeczy? A mimo wszystko na nagrobku ojca Lily widnieje napis zaakceptowany przez rodzinę: „Kochający mąż i ojciec”. Komu potrzebna jest ta obłuda, po co te kłamstwa? Czy nie można ujawnić prawdy i zburzyć nieprawdziwy pomnik, który powstał w wyobraźni ludzi nieznających zmarłego od tej gorszej strony?
Jak pisałem, pierwszy mocny punkt i jednocześnie pierwsza rzecz, która zgrzyta, i której twórcy filmu nie potrafią do końca unieść. Oczywiście są sceny wprawiające w osłupienie, są pokazywane rozterki zarówno córki, jak i matki, ale jest też rozczarowujące zakończenie tego wątku. I tak jest niemal ze wszystkim w tym filmie.
Naga prawda pełna niedopowiedzeń
Główna bohaterka jest infantylna, choć z tym mam pewien problem. Według książki Lily ma 23 lata. Bohaterka grana przez Blake na pewno tyle nie ma. I wydaje mi się, że stąd wynika pewna niekonsekwencja w budowaniu postaci. Jedna zmiana burzy pewną spójność. W książce, jak zakładam, istnieje pewien proces, powolne dochodzenie do pewnych rzeczy. Film idzie na skróty, zostawia dużo niedopowiedzeń.
Jednak do rzeczy. Scena na dachu. Długa rozmowa Lily i Rylea, pełna zwrotów i zawiłości, które doprowadzają do wyjawienia pewnych sekretów. Tutaj widzimy, jak dziwnie złożoną postacią jest Lily, niby czegoś chce, ale nie do końca. Jest rozemocjonowana. Usiłuje nad sobą panować, ale co i rusz daje się ponieść. Uczuciowy rollercoaster trwa. Ciężko jest ją polubić, sympatyzować z osobą mającą tak ogromny mętlik w głowie. I gdyby tylko scenarzyści potrafili znaleźć balans (swoją drogą, według plotek Blake bardzo mocno ingerowała w scenariusz i znacząco zmieniała swoją rolę). Niestety powstała w ten sposób postać absolutnie rozedrgana, tylko że to rozedrganie nie ma dla widza większej wartości.
Dialogi są czasami niedorzeczne. Jak na przykład ten, kiedy niesprowokowana Lily wyznaje obcemu człowiekowi, że uprawiała seks z bezdomnym, co oczywiście szybko okazuje się wierutną bzdurą, ale wywołuje efekt „wow”. Pierwsza połowa filmu jest, delikatnie mówiąc, niezbyt atrakcyjna, do tego zbytnio rozciągnięta.
Dobra osoba w okrutnym świecie
O wiele lepiej jest, kiedy na ekranie pojawiają się retrospekcje. Młoda Blake bije swoją starszą wersję na głowę. Jest bardziej zdecydowana, bardziej pewna swoich uczuć, bardziej ludzka, mniej ezoteryczna. No i w tym momencie na upartego można by pomyśleć, że ten dysonans wynika z traum przeżytych przez Lily, z widoku ojca bijącego matkę do nieprzytomności, z widoku swojego przyjaciela pobitego niemal na śmierć. Tyle tylko, że scenariusz znów na tyle nie dojeżdża, że nie daje nam tego odczuć.
Przez to, że nie mamy ukazanej bezpośredniej przyczyny tego, jak bardzo Lili się zmieniła, nie możemy w pełni zrozumieć, o co właściwie jej chodzi. Sam temat przemocy domowej jest tutaj potraktowany mocno po macoszemu. Zaangażowane w nią osoby nie zdradzają w pełni, co tam się właściwie dzieje.
I choć przemoc jest w filmie wszechobecna, to jednak przeważnie tylko w wypowiedziach bohaterów, którzy dodatkowo mocno wszystko spłycają. Znów ktoś nie dźwignął tematu. Komuś wydawało się, że nie można być dosłownym, a widza trzeba chronić. Obstawiam Blake, która być może nie do końca chciała, by film był przez przemoc domową… zdominowany. Może chciała właśnie lekkiej komedii romantycznej, w której książę na białym koniu ratuje księżniczkę przed okrutnym ogrem. Jednak nie dało się pominąć pewnych kwestii z książki i wyszedł mało strawny miszmasz dwóch skrajnych pomysłów.
Różne spojrzenia na przemoc
Ten film wchodzi na poważne tony dość niespodziewanie. W wydawałoby się niegroźnej sytuacji, przez zabawy w kuchni dochodzi do „wypadku”. Mąż Lily, Ryle przypadkowo uderza ją w twarz, a sam kaleczy sobie dłoń. Nie ma wybuchu agresji, krzyków ani złości. Jest autentyczny wypadek. Mężczyzna chce odsunąć rękę od gorącej patelni i niefortunnie trafia swoją żonę.
Dokładnie tak jest to przedstawione, nie ma powodu, by uważać Rylea za przemocowca, choć blizna pod okiem Lily mówi co innego. Rozumiem zabieg scenarzystów, rozumiem intencje. Chcieli pokazać kobietę, która bagatelizuje przemoc. Tyle że jest to dość nieporadne, bo oglądając to z tej perspektywy, każdy widzi ewidentny wypadek, nie ma ani jednej przesłanki, by sądzić inaczej.
Podobnie jest z drugą sytuacją, choć tutaj już jest pole do zastanowienia. Nie wiedzieć czemu widz jest ponownie okłamywany tylko po to, by zaskoczyć go ukazaniem tej samej sytuacji w zupełnie innym świetle. Tanie to i dość naiwne. Nie ma pomysłu na dobre poprowadzenie tego wątku, więc trzeba kombinować. Można było to pokazać tak, że Lily rzeczywiście sprawę bagatelizuje, tymczasem zastosowany zabieg sprawia, że nawet widz jest w stanie przymknąć oko na te przesłanki i potem nie czuje się dobrze z ostatecznym rozstrzygnięciem.
Film, który potrafi przy… przyłożyć
Chwila radości – biznes Lili został doceniony w poczytnej bostońskiej gazecie. Coś, czym główna bohaterka chce się chwalić, spełnienie jej marzeń. Co prawda chodzenie na skróty twórcy mają we krwi, więc sukces był dość niespodziewany, bo ani nie było widać klientów, ani Lily specjalnie nie zajmowała się pracą między kolejnymi wyjściami z mężem.
Tutaj następuje najmocniejsza scena filmu i jedna z mocniejszych scen jakie w ogóle widziałem w kinie. Jednak nie przez to, jak jest brutalna, a jak powoli, sukcesywnie buduje napięcie. Każde, pojedyncze słowo jest ważne, każdy wykrzyczany zarzut i każda wypowiedziana obrona. Lili i jej mąż od słowa do słowa przechodzą przez kolejne etapy prowadzące do… sami zobaczycie do czego. Cholernie mocna scena, która nie wybrzmiewa do końca przez braki scenariuszowe. Bo Lily znów nie wie, co właściwie zaszło, to znaczy wie, ale nie do końca to akceptuje.
Cały zabieg miałby szansę się sprawdzić gdyby nie Lively, która nie potrafi przekonująco go zagrać. Widz mógł dostać obraz kobiety niepotrafiącej odejść od swojego przemocowego męża, ale niektóre sceny zwyczajnie nie dają na to szans. Bo musi być cukierkowo, bo nie ma co widza straszyć, bo nie można za ostro, mimo że wcześniejsza scena była okrutnie mocna.
Jest jeszcze kolejna nieangażująca scena w szpitalu, która już chyba niewielu obchodzi. Bez zdradzania zbyt wiele, można było to wszystko zrobić tysiąc razy lepiej.
W życiu zawsze jest happy end
Wreszcie dotaczamy się do trzeciego aktu, najgorszej części historii. Znów, tak jak w przypadku aktu pierwszego, mamy do czynienia z rozwlekaniem scen. Tu dowiadujemy się rzeczy, które trzeba było widzowi powiedzieć wcześniej, i które niewiele zmieniają. Jest scena, z której wynika, że Ryle kompletnie nie panuje nad emocjami, że przeżył rodzinną tragedię, która zamieniła go w ludzką skorupę, człowieka wyzutego z uczuć wyżywającego się na całym świecie za to, kim się stał.
Tylko że niestety tak nie jest. I znów przez słaby scenariusz coś, co powinno być supermocną sceną, zwyczajnie przelatuje bez większego echa. Bo Blake chce, żeby na ten film iść z paczką znajomych, chce kwiatków i jednorożców, chce się uśmiechać, chce być postacią kochaną przez nastolatki i samotne kobiety, chce inspirować, chce być kolorowym ptakiem.
Dlatego właśnie jest ta kompletnie wyprana z emocji scena w szpitalu, dziwny przeskok czasowy i zakończenie w stylu „wszystko dobrze się skończyło”. I jest kwestia ostatecznego przebaczenia ojcu (nie rozumiem, po co?), która znów jest totalnie nieumiejętna. No bo Lili twierdzi, że swojego ojca kochała, lecz nadal nie potrafi powiedzieć za co. Mówi nawet „do zobaczenia”, jakby liczyła na pojednanie gdzieś tam na górze.
Niejednoznaczne podsumowanie
Nie jest to film zły, ale przez to, że nie wie, czym chce być, wprowadza niepotrzebne zamieszanie. Mocne sceny giną wśród tych płytkich. Da się z filmu wyłuskać pewne prawdy, ale tylko jeżeli pójdziecie pod prąd i nie będziecie zgadzać się z Blake w sprawie tego, co widzicie na ekranie.
Przez dziwne ambicje jednej osoby, której ego przerosło film, zmarnowano potencjał na opowiedzenie ważnej historii w sposób, w jaki wypadało to zrobić. Pierwszy i trzeci akt są ciężkostrawne, środek jest solidny, ale nie rewelacyjny.
Szkoda, bo są sceny, które mogą widzem wstrząsnąć, ale brakuje konsekwencji. Brakuje mi chociażby jednej takiej kłótni jak w „Historii Małżeńskiej„, „Anatomii Upadku” czy „Blue Valentine„. Brakuje chemii, ale ponoć aktorzy, którzy grali tutaj małżeństwo, totalnie się nie znoszą, a wersja, jaką ostatecznie zobaczyliśmy na ekranie, została mocno zmieniona bez zgody reżysera. Cóż, nie żałuję, że obejrzałem ten film w kinie, żałuję tylko, że nie był on o wiele lepszy.
It Ends with Us (2024)
-
Ocena kuby - 6/10
6/10