Między kryminałem a anty-mormonizmem
Dawno nie miałem tak mieszanych uczuć jak po obejrzeniu serialu “Pod Sztandarem Nieba”. Nie chodzi mi nawet o samo wykonanie, bo tutaj będę miał naprawdę sporo uwag, ale o przekaz płynący z tej produkcji. Na wstępie chciałem zaznaczyć, że nie jestem absolutnie żadnym znawcą współczesnych religii. O Mormonach słyszałem niewiele, ale ostrzeżony przed seansem przeczytałem na ich temat kilka artykułów w Internecie.
I właśnie tutaj zaczęło się moje skołowanie. Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich wydaje się być najzwyczajniej w świecie ogromną, liczącą obecnie około 16 mln członków, jedną wielką, bardzo dziwną sektą. I tak też jest przedstawiona w serialu. Całkowicie jednostronnie, z absolutnym potępieniem dla wszystkich zasad tej wiary, z ukazaniem zakłamania i obłudy członków Kościoła.
Tylko czy to wszystko jest takie proste? W tym serialu nawet jak jakiś Mormon wydaje się myśleć i zachowywać racjonalnie, to prędzej czy później wypowie zdanie przekreślające go w moich oczach jako człowieka. Nie wiem, czy tak powinno być. Niemniej serial opiera się na materiale książkowym, który z kolei ma być prawdziwą historią przestępstwa dokonanego przez Mormonów. Tyle tylko, że jak na historię opartą na faktach, jest ona bardzo stronnicza i jednoznacznie osądzająca. Nie poszukuje odpowiedzi na poboczne pytania i nie daje pola do interpretacji. Jest tylko czarne, białe i nic pomiędzy.
Zabawa z historią
Wydawać by się mogło, że ten serial to kryminał z mormońskim tłem. Że opowiada o tym, jak niezwykle religijny detektyw Pyre (Andrew Garfield) rozwiązuje zagadkę makabrycznego morderstwa kobiety i jej kilkumiesięcznej córeczki. Jednak nic bardziej mylnego. Serial tylko udaje, że chodzi o rozwikłanie sprawy. Śledztwo to tylko przykrywka dla powolnego odkrywania historii mormońskiej rodziny Laffertych.
Dodatkowo co i rusz dostajemy obrazki z przeszłości, przedstawiające Josepha Smitha, pierwszego proroka Mormonów. Jego historia w zasadzie jest zgodna z faktami, ale pocięta na kawałki i nie zagłębiająca się w szczegóły. Jest, delikatnie mówiąc, manipulowaniem przekazem i kolejnym przykładem zwykłej zabawy formą, a nie rzetelnym ukazaniem szerszego obrazu.
Zresztą cała narracja w tym serialu mocno leży. Główni bohaterowie (obok detektywa Pyre’a jest jeszcze detektyw Talba o indiańskim pochodzeniu) zdają się jakby wyjęci z innego świata i wsadzeni dość brutalnie do uniwersum serialu. O wszystko muszą pytać, nie pamiętają żadnych wydarzeń, które przecież dzieją się wokół nich. Są zdziwieni i zaskoczeni niemal na każdym kroku, nie szukają dowodów, praktycznie nie sprawdzają żadnych tropów. Zamiast tego przez cały czas szukają odpowiedzi na pytania dotyczące religii Mormonów i toczą ze sobą subtelny religijny spór. W tym serialu jest tak wiele aspektów niezwiązanych ze śledztwem, że ciężko jest to wszystko ogarnąć. Na kanwie wybryków garstki fundamentalistów dostajemy obrazek całego zdegenerowanego społeczeństwa, które nie pamięta wydarzeń sprzed stu lat i daje sobie wmawiać, że to nie ma żadnego wpływu na teraźniejszość.
Bolesna ocena mormonizmu
Z tego serialu wynika, że religia mormońska już u swoich podstaw ma nieskończoną liczbę dziur, na które wierni przymykają oko, byle tylko dostąpić obiecywanego zbawienia. Nic tutaj nie trzyma się kupy, a jednak nikt nie zadaje niewygodnych pytań. Albowiem w tej religii nie rozmawia się o tym, czego się nie rozumie. Jest milion sprzecznych tekstów, milion sprzecznych informacji z teraźniejszości i z nieodległej przeszłości, ale nikt o tym nie rozmawia. Zbiorowe pranie mózgów? Serial tak to przedstawia.
I teraz dwie kwestie, które chciałbym wziąć pod uwagę. Czy autorzy najpierw książki, a później scenariusza na jej podstawie, odrobili swoją pracę rzetelnie? Czy na podstawie tego serialu można jednoznacznie ocenić, czym jest mormonizm? Czy nie ma tutaj skrótów myślowych i prześlizgiwania się po tematach? A zadaję sobie te pytania dlatego, że rzeczywistość pokazana w tym serialu jest wstrząsająca i wstrząsające jest to, że miliony ludzi żyje w najprawdziwszej sekcie, której działalność jest legalna i jak najbardziej akceptowalna na świecie.
Tylko, że nie jestem pewien, czy tak rzeczywiście jest, bo sprzeczności jest w tym serialu mnóstwo. Jedni powołują się na swoją wiedzę przekazaną przez przodków, inni tę samą sprawę prezentują kompletnie inaczej. Dostajemy miszmasz, który nie stara się pokazać prawdy, a sprzedać fajną, mocno kontrowersyjną narrację. Wszystko, co przedstawiono w serialu, jest wstrząsające, tylko czy wszystko jest w stu procentach prawdziwe?
Gdzie wady?
Nie będę ukrywał, że serial z początku bardzo mnie wciągnął i to mimo faktu, że jak na dzisiejsze standardy odcinki są bardzo długie (każdy co najmniej 60 minut, finał ponad 80 minut). Pierwsze trzy odcinki trzymają w napięciu i obiecują naprawdę dobry kryminał z elementami religii w tle. Im dalej w las, tym jednak gorzej. Wątki przeciągnięte są do granic możliwości, tempo powolne, a wszystko okraszone dużą ilością rozmyślań i niezbyt ciekawych cytatów ze specjalistycznych pism. Plus nic nie wnoszące rozterki bohaterów w tematach niezwiązanych ze śledztwem.
Jednak największą wadą jest zabawa z chronologią, wprowadzająca nieprawdopodobny chaos do historii, która i tak dzieje się na trzech płaszczyznach czasowych. Nie widzimy ciągu przyczynowo-skutkowego, bo nie jesteśmy w stanie określić, co następuje po czym. Jest to na dłuższą metę irytujące i mocno zniechęcające. Zwłaszcza kiedy całe śledztwo nie opiera się na dowodach i poszlakach, a na snutej przez poszczególne osoby historii rodzinnej.
Historii rodzinnej, która sama w sobie mogłaby być ciekawa, ale za dużo w niej niezrozumiałych rzeczy. Za dużo dziur, za dużo dzieje się poza ekranem, gdzie otrzymujemy jedno zdanie wyjaśnienia, że coś się wydarzyło i tyle. Irracjonalne zachowania tłumaczone są religijnym fanatyzmem, a niektóre wątki pojawiają się tylko po to, by potem zupełnie zniknąć, zapomniane przez bohaterów. Lepiej byłoby, gdyby opowiedziano tę historię w miarę liniowo, bo przecież nie ma tam ukrytych tajemnic, ani zaskakujących zwrotów akcji. Od pewnego momentu wiadomo mniej więcej, co się wydarzy, a jednak twórcy wciąż próbują udawać, że mają do odkrycia jeszcze jakieś sekrety.
Aktorstwo
Kolejny twardy orzech do zgryzienia. Bo jest Andrew Garfield, który gra w dość charakterystyczny dla siebie sposób, z miną zbitego psa albo nastolatka, który zaraz ma się rozpłakać. I tak przez przeważającą większość czasu jest to do wytłumaczenia poprzez kryzys wiary, z jakim zmaga się grany przez niego bohater. Tyle tylko, że Garfield przesadza. Nie ma sceny, w której nie znajdowałby się na granicy totalnego rozklejenia. Nie ukrywam, że nie kupowałem tego aktora jako Spider-Mana. Natomiast w “Przełęczy Ocalonych” zachwycił, ale scenariusz był jakby pisany pod jego charakter i sposób gry. W serialu “Pod sztandarem Nieba” jest w nim za dużo tych niepasujących do sytuacji emocji. A jego godny politowania uśmiech niesamowicie irytował.
Zupełnie inaczej sprawa wygląda natomiast z Wyattem Russelem, synem Kurta Russella. Aktor kradnie dla siebie całe to show, każda scena z nim to pokaz pasji i zaangażowania. Jest mroczny, psychodeliczny, niemal demoniczny. Popisowa kreacja, ale tutaj mamy chyba najbardziej dopracowany scenariusz. To znaczy postać grana przez Wyatta, a więc Dan Lafferty, otrzymała najwięcej uwagi. Jego przemiana i późniejsze zachowanie jest jako jedyne w tym serialu przedstawione niemal od początku do końca. Bez niedopowiedzeń i wymuszonych wyjaśnień.
Jest jeszcze Sam Worthington (dla mnie chyba już na zawsze gość z “Avatara”). Nie będę ukrywał, że jestem antyfanem tego aktora. Zwyczajnie nie wydaje mi się, żeby dało się z niego wycisnąć coś więcej niż przeciętną grę. Sam ma moim zdaniem bardzo ograniczone narzędzia aktorskie i zwyczajnie nie daje rady unieść poważniejszych ról. Tutaj sprawa ma się podobnie. Choć w przeciwieństwie do Dana, Ron Lafferty (czyli postać grana właśnie przez Worthingtona) bardzo często znika widzowi z oczu. A kiedy się pojawia, jest za każdym razem odrobinę inną osobą.
Mormońskie kobiety
Jedna z najważniejszych serialowych kwestii to rola kobiet w społeczeństwie, gdzie każdy mężczyzna jest nazywany Świętym i każdy „dzierży kapłaństwo”. Jest w tym serialu mnóstwo scen dających do myślenia i wiele wątków, które ledwie mieszczą się w głowie, a dotyczących konfliktu na linii żona-mąż z kościelnymi zasadami w tle. Wielokrotnie podczas oglądania tego serialu łapałem się za głowę, bo niemal w każdej wymianie zdań padało coś, co w normalnym, racjonalnym świecie nie powinno było paść.
Aktorki Daisy Edgar-Jones, Chloe Pirrie, ale przede wszystkim Denise Gough (znana z serialu “Andor”) wywiązały się ze swoich ról znakomicie. Nieco gorzej wypadła Adelaide Clemens, a raczej jej postać, czyli żona głównego bohatera. Tutaj po raz kolejny zabrakło konsekwencji w scenariuszu, bo charakter kobiety zmienia się diametralnie na przestrzeni kolejnych epizodów. Tak jakby nie zdawała sobie najmniejszej sprawy z otaczającego ją świata.
Podsumowanie
Nadal nie wiem, czy polecam ten serial, czy jednak nie. Jest to mimo wszystko ciekawe studium ludzkiej psychiki. Tego, do czego może prowadzić fanatyzm i chora ambicja. Jednak mimo wszystko twórcy odlecieli daleko od głównego tematu i zaczęli wykorzystywać czas, jaki mieli, na osobiste rozliczenia z religią Mormonów. Jak wspomniałem, już w samym sposobie opowiadania historii jest wiele nieścisłości, a treść też w dużej mierze nie dowozi. Coś, co po trzech godzinnych odcinkach nazwałbym serialem bardzo dobrym, później staje się rozczarowaniem. Za dużo w nim osobistego manifestu, a za mało przestrzeni dla widza, by mógł cieszyć się dobrym, wciągającym kryminałem z nie do końca oczywistym zakończeniem. W późniejszym etapie serial staje się przewidywalny i ciągnięty zdecydowanie na siłę.
Jedno jest pewne, wypadałoby przed obejrzeniem serialu zapoznać się chociaż trochę z religią Mormonów, z jej najważniejszymi założeniami. Dodatkowo trzeba mieć do tego serialu dużą cierpliwość i wytrwałość (odcinki są naprawdę okropnie długie). Ja nie żałuję, że po ten serial sięgnąłem, niemniej jednak nie będę wspominał go jakoś wyjątkowo dobrze.
Pod Sztandarem Nieba (miniserial)
-
Ocena kuby - 5/10
5/10
Nie wiedziałem aż do dzisiaj, że istnieje serialowa „adaptacja” książki Krakauera o tym samym tytule. Czytałem książkę(z której niewiele już pamiętam a czytałem nie tak dawno, bo z rok temu), ale z przeczytanych przeze mnie książek tego autora ta nadaje się na ekranizacje najsłabiej. Może co najwyżej jako quasi-dokument, lecz nie serial fabularny. W poszukiwaniu odpowiedzi na przyczyny zbrodni dokonanej przez działania rodzinki Laffertych, którzy zresztą byli wyznawcami jednego z (nieuznawanych) odłamów LDS, Krakaurer też wielokrotnie w książce przechodzi do historii kościoła LDS, wyjaśniając powstanie, rozwój, doktryny, strukturę, obyczaje i rozłam na poszczególne mniejsze odłamy. Odpowiedzi szuka też w psychice i naturze człowieka.
Nie wiem czy w ogóle sięgnąć po serial po takiej recenzji. Może po ponownej lekturze aby porównać sobie oryginał i „adaptacje”?
Ja oglądałem ten serial i nie był najgorszy, ale dla mnie przedstawienie religii (de facto każdej) jako sekty w żaden sposób nie odbiega od prawdy. Ot średni serial kryminalny takie 6/10, chociaż widziałem dość dawno. Aczkolwiek zdanie: „Natomiast w “Przełęczy Ocalonych” zachwycił, ale scenariusz był jakby pisany pod jego charakter i sposób gry.” to dla mnie jakieś nieporozumienie. To był jeden z najgłupszych filmów jaki widziałem, do którego wpompowano tyle patosu, ze nie dało się tego oglądać, a rola Garfielda w tym filmie mnie odrzuciła.
Można powiedzieć, że Breaveheart też jest przepełniony patosem, a jednak w sztafażu historycznym jakoś łatwiej to zaakceptować 🙂 Oczywiście Waleczne Serce stoi wiele półek wyżej aczkolwiek Przełęcz Ocalonych to wciąż według mnie bardzo udany film.
A wracając do seriali chodzi o to, że ten serial jest trochę mało kryminalny. Trochę mało w nim „kto zabił i dlaczego?” a za dużo „o co właściwie tym Mormonom chodzi?”.
Dziwna recenzja jak dla mnie serial ladnie zrobiony i fajna to adaptacja
Dziwna bo?