Balon oczekiwań
„Jeśli szukasz naprawdę smutnego, przygnębiającego filmu, włącz Manchester by the Sea”. Tak brzmi początek większości recenzji tego filmu. Już przed rozpoczęciem seansu moje oczekiwania były więc rozbudzone. Dodatkowo, w odniesieniu do sezonu oscarowego często spotykałem się ze stwierdzeniem, że coś może być „drugim Manchesterem…” – nieoczywistym filmem, który zachwycił Akademię.
Czy istnieje możliwość, że wszyscy ci ludzie się mylą? Że ten film wcale nie jest tym, czym się wydaje? Że dostajemy złudną obietnicę upadku na dno rozpaczy, a tymczasem nic takiego się nie dzieje? I tak, i nie. Wszystko sprowadza się do słowa „balans” – do równowagi, którą Kenneth Lonergan (scenarzysta i reżyser) próbował znaleźć, stawiając na jednej szali swoje dołujące pomysły, a na drugiej umiejętność ich przekazania widzowi. Niestety, nie udało mu się tego wyważyć.
Jak poradzić sobie ze stratą?
„Manchester by the Sea” zdaje się próbować odpowiedzieć na pytanie, jak przygotować się na stratę bliskiej osoby i czy w ogóle jest to możliwe. Śledzimy losy Lee Chandlera, granego przez Caseya Afflecka, który właśnie stracił ukochanego brata. Kto wpadł na pomysł tego castingu? Affleck przez większość filmu nie unosi ciężaru roli. Jest męczący, nie potrafi przekazać emocji swojej postaci. Jego warsztat aktorski jest ubogi, momentami wręcz groteskowy. A przecież to na nim w 90% opiera się ten film. Jednak nawet jeśli historia jest dobra, można przemęczyć się z Affleckiem.
Tylko czy ta historia naprawdę jest aż tak dobra? Szybko zdajemy sobie sprawę, że ten film tylko częściowo jest o żałobie. Pojawiają się delikatne ujęcia dotyczące tego tematu, ale film jest przeciążony masą innego życiowego bagażu. Patrick, bratanek głównego bohatera, to młody dorosły, nieco zagubiony w swoim świecie – z jednej strony beztroski playboy, z drugiej skrywający głęboko swoje problemy wrażliwiec.
I to by w zasadzie wystarczyło, gdyby film faktycznie skupił się na tym. Ale śmierć brata jest jedynie pretekstem do ukazania czegoś innego. Bo „Manchester…” to nie tylko ludzie, to miejsce, które coś symbolizuje.
Miasto niewybaczające
Lee Chandler ma powody, by nienawidzić swojego rodzinnego miasta, a mieszkańcy Manchesteru nie omieszkają mu o tym przypominać. Tu zaczyna się nowa opowieść – jeszcze bardziej smutna, tragiczna, dołująca. Lee przeszedł w tym mieście przez piekło, stracił wszystko, co materialne, ale tak naprawdę stracił o wiele więcej. Los wymierzył mu najdotkliwszą karę, a potem kazał dalej żyć.
Od tego czasu Lee Chandler staje się ciałem pozbawionym duszy. Nic już na niego nie czeka, nic nie jest w stanie go ucieszyć. A Manchester na zawsze staje się dla niego synonimem prywatnego piekła, kumulacją złych wspomnień, otchłanią, która pożera wszystko, co dobre.
Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać
Ernest Hemingway ukuł kiedyś teorię, że choćby nie wiem ile ciosów miało przygotowane dla ciebie życie, ty i tak wyjdziesz z tej walki co najmniej z remisem. Literacko to się broni, ale w realnym świecie nie do końca. Życie nie stosuje zasady „leżącego się nie bije”. Wręcz przeciwnie – po powaleniu na deski, życie siada na człowieku i rozbija mu głowę ciosami młotkowymi.
Tym właśnie jest podróż przez życie Lee Chandlera. Serią jednostronnych walk, serią niekończących się porażek. To właśnie baza, na której można zbudować film. Fundament tej historii, choć wylany bardzo późno, w końcu pojawia się. Niestety, wszystko to zostaje zaprzepaszczone. Brakuje wypełniaczy, z których można by zbudować dalszą historię. Ona po prostu płynie, odhaczając kolejne punkty.
Pomysł na smutny film
Czy tak można stworzyć coś wielkiego? Czy założenie, że film ma być po prostu smutny, wystarczy? Załóżmy, że robimy taki film i wrzucamy do niego wszystko, co nam przyjdzie do głowy. OK, puszczamy wodze fantazji: 16-latka zostaje zgwałcona na imprezie. Dowiaduje się, że jest w ciąży, a jako zagorzała katoliczka postanawia urodzić, mimo że lekarze wykrywają u niej raka. Rodzice ją wspierają, ale potem dochodzi do wypadku, w którym traci wzrok. W szpitalu wariat bierze zakładników, w tym główną bohaterkę, i oblewa jej twarz kwasem. Dziewczyna traci dziecko, obwinia się o to, bo gdyby leżała w domu, nic złego by się nie wydarzyło. Rodzice umierają, a ona staje się bezdomna. Film kończy się ujęciem, jak zmarnowana sześćdziesięciolatka siedzi przy śmietniku i patrzy niewidomymi oczami w dal.
Wszystkie smutne punkty odhaczone, ale co z tym, co dzieje się pomiędzy? Czy coś takiego ma prawo się udać? Raczej nie. Jeśli gotujesz zupę i dodasz do niej szczyptę jednego rodzaju soli, potem drugiego, trzeciego, czwartego i tak dalej, to w końcu przesolisz tę zupę.
Skomplikowana relacja z życia
Taki właśnie jest Manchester by the Sea – smutek dla samego smutku, przeplatany nic nie wnoszącymi scenami. Nieumiejętność rozłożenia akcentów to największa wada tego filmu, obok fatalnie dobranej muzyki. Jakże przeszkadza to zbyt głośne pitolenie w tle, jakże jeszcze bardziej psuje klimat. Podczas robienia notatek wielkimi literami zapisałem sobie: „MUZYKA PRZESZKADZA!!!”
A jednak, kiedy trzeba, Manchester by the Sea potrafi zrobić coś dobrze. Niestety, tych momentów jest za mało. Następuje przesyt złych rzeczy. Widz nie może przyjąć więcej bólu, staje się zobojętniały. Przez to ostatni akt traci swoją moc. Cokolwiek by się nie wydarzyło, to już nie ma znaczenia. Wszystko jest jasne.
Lee Chandler odkrył przed nami wszystkie karty. Twórcy wystrzelali się z asów i nic nam już po królach. Dwie bardzo mocne sceny przechodzą bez echa. Wydawałoby się, że rozmowa Caseya Afflecka z Michelle Williams (byłą żoną Chandlera) powinna być emocjonalnym gwoździem programu, ale daje tak mało emocji.
Jak koncertowo zmarnować potencjał
Postać Randi, czyli byłej żony Lee, jest idealnym przykładem niedoskonałości warsztatu scenarzysty i reżysera. Jak można liczyć na to, że widza będzie obchodziła konfrontacja byłych małżonków, skoro nie zarysowano wcześniej wystarczająco postaci Randi? Nie mamy o niej tak naprawdę zielonego pojęcia. Wychodzi zza kulis i nagle odgrywa swoją niepodbudowaną rolę.
Randi jest tylko kolejnym elementem, narzędziem do uderzenia w emocje widza. Nie jest wartością samą w sobie, ma tylko wejść, uderzyć i zniknąć. Bez przygotowania, bez zapowiedzi, bez racjonalnych podstaw.
Michelle Williams jest wspaniałą aktorką i ze swojego zadania wywiązała się znakomicie, ale jej rola sprowadza się do niepotrzebnego już w tej chwili zmiękczania uczuć widza.
Końcówka filmu w moich oczach kompletnie się nie broni. Co paradoksalnie nie oznacza, że jest słaba. Zwyczajnie Kenneth Lonergan przesadził. Chciał upchnąć zbyt wiele dobrych pomysłów w jednym filmie. To mógł być film o stracie, rozpaczy, próbie radzenia sobie z żałobą. Lub o odkrywaniu w sobie rodzica, którym nigdy się nie było. Albo o ciężkiej walce z własnymi demonami. Ale na Boga, nie o wszystkim naraz.
Manchester by the Sea (2016)
-
Ocena kuby - 6/10
6/10
Naprawdę smutne, przygnębiające filmy których szukasz:
Siedem
Siedem dusz
Gwiazd naszych wina
Droga do zatracenia
Droga do szczęścia
Zakochany bez pamięci
Sierpień w hrabstwie Osage
Blue Jasmine
Stalowy gigant (animacja)
Najlepsze lata naszego życia
Niezapomniany romans
Zielona mila
Filadelfia
Życie jest piękne
Zwyczajni ludzie
Wybór Zofii
To tak pierwsze z brzegu. Wszystko lepsze od Manchesteru City, United, by the Sea. Aczkolwiek to nie jest jakiś zły film, jest trochę zbyt zmitologizowany przez otrzymane nagrody. Ja bym dał punkt wyżej.
Co najmniej dwa z nich uważam za gorsze od Manchesteru, a nie widziałem chyba tylko czterech z nich
Ja bardzo lubię subtelność Manchester by the Sea. Tej subtelności zupełnie nie ma w Siedem dusz i Gwiazd naszych wina.
Coś w tym jest. Wszystkie to wyciskacze łez i posmutniacze, a wymienione przez ciebie faktycznie są mniej subtelne i jeszcze bardziej wprost grające na emocjach. A mimo to podobały mi się bardziej od Manchesteru.
Miałem dopisać swój głos, bo nie podobał mi się ten film, ale w zasadzie powieliłbym uwagi Kuby, tylko obniżył ocenę. Zresztą oglądałem go tylko raz, krótko po premierze i może niewiele pamiętam?
Panie, jest tu sporo wyciskaczy z absolutnego topu, ale Siedem dusz? Serio? To ten krapiszon ze Smithem rozdającym organy? Ten film jest tak słaby i sztuczny, że zęby bolą. Najtańszy zestaw sztuczek i jeszcze w takim ujęciu, że nóż się w kieszeni otwiera, a rower sam jeździ po piwnicy. Scenariusz napisała 12-latka emo słuchając My Chemical Romance 😛 Film 10x słabszy i mniej subtelny niż Manchester…, a także nieporównywalnie słabszy niż każda następna pozycja na Twojej (skądinąd naprawdę dobrej i ciekawej) liście.
Chyba, że pomyliłem filmy, to sorry 😀
Ja od siebie dodałbym Źródło, ale ono chyba zależy od własnych doświadczeń i albo siądzie, albo nie. U mnie trafiło (niestety) w sam środek tarczy, ale jak mówię – kwestia traumy związanej z tematem filmu.
Może jestem dziwny, ale dla mnie naprawdę smutnym niemal łamiacym serce filmem zawsze był „Most do Terabithii”.
Podoba mi się argumentacja w tej recenzji. A zwłaszcza porównanie z przesileniem zupy. Nie zgadzam się zbytnio, bo jak dla mnie film-depresja w pigułce też jest ok, ale rozumiem o co kubie chodzi.
Nie do końca się zgadzam, mam wrażenie, że po prostu film rozminął się z Twoimi oczekiwaniami, chciałeś więcej, ale nie dostałeś.
„„Manchester by the Sea” zdaje się próbować odpowiedzieć na pytanie, jak przygotować się na stratę bliskiej osoby i czy w ogóle jest to możliwe. ”
A z tym nie zgadzam się wcale, ani troszeczkę nawet. Dla mnie to film o tym, że zdarzają się tragedię, z których się nie podnosi. Czas wcale nie leczy ran, a przynajmniej nie wszystkie. Casey to aktor o bardzo ograniczonym warsztacie, ale tu napisano rolę po prostu pod niego. On dla mnie nie jest groteskowy. On jest skorupą człowieka, pusty, wydrążony w środku, żywy trup. Zombie ze świadomością. I taką osobę zagrał naprawdę dobrze. Dla mnie Lee to typ, który nie ma już siły, odwagi ani emocji, żeby się znów targnąć na życie więc godzi się z tym, że żyć będzie, ba, nawet traktuje to jako karę za swój grzech, ale ogranicza swoją życiową aktywność do minimum. Wstaje, myje się, je, pije, pracuje, idzie spać. A w między czasie cierpi. Bo zasłużył, a jego „zbrodnia” jest nieodwracalna. Tak jak jego rezygnacja.
No widzisz, a jest tam słowo „zdaje się”, bo przez pierwsze dużo dużo minut filmu nie wiemy o tej tragedii, która spotkała głównego bohatera i wtedy jest to film o śmierci brata i o trudnych relacjach z bratankiem. Dopiero później ten film uderza widza poniżej pasa pokazując czym była ta tragedia. Gdyby tylko skupiono się bardziej na jednej rzeczy a nie rozdrobniono historii na wiele niedopracowanych wątków. Zgadzam się z Tobą w stu procentach, ten film jest również o tym o czym piszesz. Jednak to tylko jeden z elementów. Wyciągnąłeś z tego filmu to co Cię zachwyciło, wzruszyło, pokazało ludzki upadek, ale trzeba pamiętać, że jest jeszcze reszta tego film, który nudzi, jest bez pomysłu. No i z fatalnie napisanymi dialogami.
Czy chciałem więcej? Chyba wręcz przeciwnie, chciałem mniej, ale intensywniej.
Ja bym dodał do listy jeszcze Biutiful, choć nie do końca jest o stracie kogoś, ale Wybór Zofii? Serio? Takich amerykanizmow trywializujacych trudne wybory w fatalnych czasach to tylko anglosasi potrafią zrobić.