„Bad Boys for Life„, trzecia odsłona serii, nie była szczególnie udanym filmem. Mimo to, niezły wynik finansowy sprawił, że reżyserski duet Adil El Arbi i Bilall Fallah postanowił po raz kolejny zabrać nas na przejażdżkę po Miami. Tym razem Mike (Will Smith) i Marcus (Martin Lawrence) muszą stawić czoła bezwzględnym kartelom, które próbują oczernić świętej pamięci kapitana Howarda (Joe Pantoliano). Fabuła jest bezpośrednią kontynuacją trzeciej części, więc na ekranie pojawiają się: bękarci syn Mike’a, Armando, policyjne młode wilki Kelly i Dorn, a także córka Howarda, pałająca żądzą zemsty za śmierć ojca.
O ile przy poprzedniej odsłonie z 2020 roku można było spekulować, w którą stronę zmierza seria, teraz nie ma już żadnych wątpliwości. Scenarzyści (Chris Bremner, Will Beall) oraz reżyserzy najwyraźniej są wielkimi fanami serii „Szybcy i wściekli„, ponieważ „Bad Boys: Ride or Die” to bezwstydna kopia franczyzy Vina Diesela. Jeśli ktoś chciałby się uprzeć, mógłby znaleźć tyle elementów wspólnych, że zasługiwałyby one na solidny pozew. Niestety, twórcy nie dostrzegli dwóch istotnych problemów. Po pierwsze, wspomniana seria z Toretto zaliczyła ostatnio spory spadek formy, a specyficzna formuła filmów akcji w niej obecna już się nieco wyczerpała. Po drugie, autorzy czwartej odsłony „Bad Boys” nie są świadomi swoich własnych ograniczeń artystycznych. W rezultacie, film przypomina mem:
– Mamo, chcę „Szybkich i wściekłych”!
– Mamy „Szybkich i wściekłych” w domu.
„Szybcy i wściekli” w domu: Tak właśnie wygląda „Bad Boys: Ride or Die”.
Porównania są nieuniknione. Akcja jest tu znacznie wolniejsza i mniej zróżnicowana, intryga słaba, a żarty w większości przypadków są mało zabawne i nietrafione. Montaż scen, w których mamy do czynienia ze strzelaninami, walką wręcz czy spadającym śmigłowcem, to jeden wielki koszmar i potencjalny wyzwalacz epilepsji. Chaotyczne ujęcia, szybkie cięcia, klatki trwające ćwierć sekundy, wiecznie fruwająca kamera – widać, że coś się dzieje, ale trudno powiedzieć, co dokładnie, kto kogo bije i kto wygrywa. W finałowej sekwencji dorzucono jeszcze dziwne przejścia i… kamerę rodem z gier FPS. Efekt jest groteskowy, jak tylko można sobie wyobrazić.
Rodzinne zawirowania budzą politowanie, dialogi w poważnych scenach są tak drewniane, że „Moda na sukces” mogłaby się przy nich zawstydzić, a poziom gry aktorskiej przywołuje na myśl kino klasy Z. Jedynym, co ratuje ten film, jest dwójka aktorów w tytułowych rolach. Źli chłopcy – Smith i Lawrence – nadal mają specyficzną chemię, i zawsze miło zobaczyć ich razem, gdy wygłupiają się, przerzucają żartami, obelgami i pretensjami. Pewna scena w sklepie jest szczególnie udana.
Niestety, jest tego za mało, bo mamy tu aż osiem postaci drugoplanowych, którym trzeba było dać coś do roboty, oraz czarny charakter, który jest bardziej nijaki i niegodny zapamiętania niż większość złoczyńców z filmów Marvela. Desperacja twórców była tak duża, że ponownie umieścili na ekranie Michaela Baya (jego cameo w trzeciej części było zabawne, ale ile można?) oraz… Khaby’ego Lame’a. Tak, ktoś uznał, że będzie zabawne wsadzenie do filmu akcji człowieka-mema, który (oczywiście!) rozkłada ręce w swoim słynnym geście i… nic więcej. A już wątek z zaświatów (tak, jest i taki) przyprawiał mnie o ciarki żenady. Pojawia się rzadko, wygląda na napisany na kolanie już w trakcie zdjęć i bawi mniej więcej tak, jak dowolna stypa.
Pierwsza odsłona to do dziś wzorzec filmu akcji swoich czasów – prosta historia, charyzmatyczni i zabawni bohaterowie, spora stawka i mnóstwo pościgów, strzelanin oraz walki wręcz. Teraz mamy przesadnie skomplikowaną fabułę, nieudolną imitację innej znanej serii, wciąż niezłych i zabawnych bohaterów, dramatycznie źle nakręcone sceny akcji oraz ludzi z memów w epizodycznych rolach. Coś tu poszło bardzo nie tak. Twórcy próbują robić wiele rzeczy naraz, ale prawie nic im nie wychodzi. W czasach „Johna Wicka”, „Kaskadera” czy nowych „Mad Maxów”, „Bad Boys: Ride or Die” to nudny, niezbyt zabawny i brzydki potworek. Spośród czterech dotychczasowych odsłon serii, mamy tylko półtora dobrego filmu, na co składają się jedynka i połowa dwójki. Trójka i – niestety – czwórka to już równia pochyła. Jeśli miałbym wybrać, czy ta seria powinna „ride” czy raczej „die” – zdecydowanie zalecam to drugie.
Bad Boys: Ride or Die (2024)
-
Ocena SithFroga - 3/10
3/10
W tych reanimacjach starych marek ( w tym roku także nowy Gliniarz z Beverly Hills) najbardziej przeszkadza mi wiek bohaterów/grających ich aktorów. Tzn. dokładnie to, że ich wygląd i „kanciastość” na ekranie daje mi do myślenia na temat mojego własnego wieku 😀
Kanciastość w sensie, że obłość? 😀
Plastikowe jak cały cuckold Łil Szmit