Wiedzieliście, że „forever” to po angielsku „w moim sercu”? Znam parę słów w tym języku, ale przyznam, że jestem zaskoczony. Teraz już wiem, że pewien film z Melem Gibsonem (i doskonałą piosenką pod tym samym tytułem) to tak naprawdę „Młody w moim sercu”, a Freddie Mercury śpiewał razem z Queen pytając retorycznie „Kto chce żyć w moim sercu?”. No cóż, człowiek uczy się całe życie, dobrze, że mamy rodzimych tłumaczy.
Dobrze, żarty na bok, bo sprawa jest poważna. Kiedy po oszałamiającym sukcesie „Czarnej Pantery” reżyser Ryan Coogler miał niemal gotowy scenariusz dwójki, stało się nieuniknione. Chorujący na raka okrężnicy Chadwick Boseman opuścił ten łez padół i pozostawił najbliższych, przyjaciół i fanów pogrążonych w olbrzymim smutku. Śmierć ta rzuciła też cień na sequel, bo nie wiadomo było co zrobić z gotowym materiałem. Coogler (razem z drugim scenarzystą, którym był Joe Robert Cole)zdecydował się napisać wszystko od nowa uwzględniając śmierć odtwórcy głównej roli z jedynki. Rozumiem powody, ale uważam, że to był podstawowy błąd, który wpłynął na wszystko inne związane z produkcją.
Król T’Challa umiera poza wzrokiem widzów na tajemniczą i nieznaną chorobę, a na ekranie widać tylko zrozpaczoną Shuri (Letitia Wright), królową Ramondę opłakującą syna (Angela Bassett) i pogrzeb ukochanego władcy Wakandy. Temat potraktowany jest z wyczuciem i hołd dla postaci jak i dla aktora robi wrażenie. Co prawda zostaje zepsuty na koniec filmu, ale nie uprzedzajmy faktów.
„Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu” opowiada o… macie czas? Bo nie wiem nawet od czego zacząć… Mamy Shuri słabo radzącą sobie ze stratą. Jest królowa Ramonda próbująca zapanować nad królestwem i zewnętrznymi próbami wykradzenia virbranium. Jest Okoye, która ma strzec Shuri, ale plan się sypie. Pojawia się nowa bohaterka: Riri Williams (Dominique Thorne). Nastolatka dwa razy genialniejsza niż Stark i Banner razem wzięci. Dopaść Riri i zabić chce Namor czyli vis-a-vis Aquamana z DC – król podwodnego królestwa. Mało? Powraca grany przez Martina Freemana Everett K. Ross, który miota się między lojalnością wobec przyjaciół z Wakandy, a CIA i dziwną szefową, Valentiną Allegra de Fontaine (Julia Louis-Dreyfus). Jest wreszcie Nakia (Lupita Nyong’o), która wraca nie wiadomo po co, bo nie ma w filmie żadnej sensownej funkcji poza sceną po napisach.
Czy z takiego namnożenia wątków, postaci i motywacji da się zrobić spójną opowieść? Być może, ale Cooglerowi się nie udało. Fabuła jest bardzo chaotyczna, zaczyna się śmiercią T’Challi i pogrzebem, a potem następuje totalny chaos. Choćby wspomniana Riri, jej postać wydaje się kluczowa, a potem znika na 2/3 seansu. Podobnie jest z Okoye. Scenariusz próbuje łapać kilka srok za ogon i niespecjalnie się udaje. Najbardziej sensowny wydaje się Namor (Tenoch Huerta) i jego motywacja. Po raz kolejny wraca motyw złego białego kolonizatora w odwiecznym, wielopokoleniowym konflikcie z tubylcami.
Problem w tym – i wiem jak to brzmi – że są pewne granic mojej tolerancji na rzeczy żywcem wzięte z komiksu. Wiele jestem w stanie znieść, wybaczyć i zaakceptować, ale półnagi facet, który lata na małych skrzydełkach (wziętych żywcem z hełmu Asterixa) które wyrastają mu z nóg, na wysokości kostek a’la Hermes… to już za dużo. Tutaj wysiadam i nie jestem w stanie potraktować postaci ani wątku serio. Wiele głupotek przechodzi jak dorzuca się humor. Dwa pierwsze Thory z plastikową zbroją i młotkiem były nieznośne, ale już Ragnarok traktujący siebie jak komedię wypadł idealnie. Problem z Namorem jest taki, że tu dosłownie wszystko jest potraktowane śmiertelnie poważnie, a facet latający na małych skrzydełkach przy kostkach to ma być postać tragiczna i jednocześnie trochę antybohater, a trochę czarny charakter.
To zresztą kolejny problem: postać grana przez Tenocha Huertę zaczyna ciekawie i jako niejednoznaczny bohater, a kończy jako sześćdziesiąty ósmy nikczemnik z uniwersum MCU, który ciska daremnymi hasłami o zniszczeniu świata na powierzchni i w ogóle zabiciu wszystkich. Wątek z potencjałem, który z każdą chwilą dryfuje bardziej w stronę sztampowej opowieści jakich mamy setki. Aż do finału, który jest beznadziejnie nakręconą „wielką” bitwą pośrodku niczego (dosłownie, środek oceanu) na paskudnie wygenerowanej komputerowo łodzi gdzie znów nie wiadomo co się dzieje, ale jest dużo skakania, machania dzidami i strzelania.
Czy są jakieś pozytywy? Ano są. Początek wątku Namora wydaje się interesujący. Jego historia i motywacja początkowo mogą naprawdę zaciekawić. Poza tym pojawia się przepiękne auto (Plymouth Cuda 440 Six-Pack z 1971 roku), miło zobaczyć na ekranie Lupitę Nyong’o nawet mimo braku sensownej roli. No i M’Baku (Winston Duke), który w końcu może spełnić swoje marzenie!
„Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu” to smutne i bardzo słabe zamknięcie mizernej czwartej fazy MCU, która pozostawia w człowieku przekonanie, że „MCU skończyło się na Endgame”. Co prawda były po drodze dwa świetne Spider-Many i interesujący eksperyment z „Eternals”, ale poza tym wszystko średniej jakości i bardzo nijakie. Nominację do Oscara w kategorii efektów specjalnych traktuję jako nieśmieszny żart, podobnie jak nominację dla Angeli Bassett. Jej teatralne miny i gesty nie zrobiły na mnie wrażenia, a momentami wydawały się przesadzone. Wszyscy fani MCU i tak obejrzą, ale jak nie jesteście wkręceni w ten świat i nie czujecie potrzeby śledzenia losów wszystkich bohaterów – szkoda waszego czasu.
Acha, jeszcze wspomniane wcześniej zakończenie… a w zasadzie scena po napisach. Na wszelki wypadek za spoilerem:
Truizm, ale nie można zjeść ciastka i mieć ciastka o ile nie ma się dwóch ciastek. Coogler przepisał film od nowa, żeby dostosować fabułę do śmierci Bosemana/T’Challi tylko po to, żeby w scenie po napisach wyskoczyć jak Filip z konopi z ukrywanym parę lat synem króla Wakandy? Który w dodatku też nazywa się T’Challa? Serio? Przecież to jest zabieg subtelny jak odnaleziony po latach zły brat bliźniak w telenowelach z południowoamerykańskich oper mydlanych. Miało być chyba wzruszająco i pozytywnie, a wyszło żenująco i z subtelnością słonia w składzie wiadomo czego. Byłem w ciężkim szoku, że na żadnym etapie produkcji ta scena nie wypadła z filmu.
Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu (2022)
-
Ocena SithFroga - 3/10
3/10
Co do tytułu to trochę nie było wyboru jak już w pierwszej części przetłumaczyli okrzyk ,,Wakanda forever” na ,,Wakanda w moim sercu”, co miało sens, ale przy wyeksponowaniu w tytule już wygląda gorzej.
Co do filmu to zgadzam się z recenzją. Może aż tak nie przeszkadzały mi mini skrzydełka, ale natłok CGI już tak. Sama historia jest dość miałka i przez prawie cały seans wiadomo było gdzie to zmierza. W słowie 'prawie’ jest jednak moje największe rozczarowanie [spoiler] kiedy w wizji Shuri pojawił się Killmonger [/spoiler] miałem przebłysk nadziei, że może się odważą i zrobią z nowej pantery postać negatywną. Shuri wybierająca wojnę i zemstę, zabijająca Namora i pacyfikująca siłą to podwodne państwo, to byłoby coś nowego w MCU. Mocne zamknięcie 4 fazy (która miała w końcu koncentrować się na żałobie) i zbudowanie dobrej podstawy pod kolejne filmy. Możliwości byłyby ogromne, oczywiste odkupienie win dla Shuri, konflikt pomiędzy lojalnością a moralnością dla pozostałych postaci, reakcja innych państw i superbohaterów na faszystowską Wakande, nawet Namour mógłby magicznie przeżyć i walczyć o wolność swojego ludu. W każdym razie wydarzenie zaskakujące jak pstryknięcie Thanosa byłoby czymś o czym się mówi i dało podstawę pod kolejne produkcje.
Oczywiście Marvel jest dla dzieci i nic z tego nie mogło się zdarzyć. Shuri musi być dobra, zemsta jest zła, a w ogóle kończmy już ten film bo trzeba wprowadzać postacie pod młodych avengersów.
„przebłysk nadziei, że może się odważą i zrobią z nowej pantery postać negatywną. Shuri wybierająca wojnę i zemstę, zabijająca Namora i pacyfikująca siłą to podwodne państwo, to byłoby coś nowego w MCU.”
Nie przyszło mi nawet do głowy, bo – jak sam zauważyłeś – to Marvel, ale Panie! To byłoby coś! Taki obrót spraw w końcu nadałby tej bajce trochę kolorów, których po Endgame brakuje (poza indywidualnymi popisami Pająka).
Oj ciężko się to oglądało, szczerze mówiąc cała historia Namora, zwłaszcza w świetle (i tak słabej) historii z komiksów była beznadziejna, jak już usłyszałem hasło Ku Kul Kan, to oczy wywróciłem tak, że aż do mózgu mi doszły. Scenarzyści, chociaż trochę logiki w tym wszystkim, jeżeli chcecie już historię osadzać w realnym świecie. Nie wspomnę przy tym, że raz mieszkańcy głębin są niezniszczalni, innym razem siekają ich jak chcą. Bzdura pogania bzdurę, a o ile nie przeszkadzała mi kolejna trochę na siłę silna postać kobieca (a właściwie próba kilku takich postaci), o tyle właściwie poza krótkimi scenami z Freemanem żaden aktor nie zagrał nic specjalnego. Nawet nie wiedziałem, że już kończą czwartą fazę, praktycznie każdy film z tej fazy to porażka (tak to jest jak pisze się scenariusze w myśl poprawności politycznej), a zaledwie ze dwa są znośne. Jak tak dalej pójdzie to DC ich w końcu przegoni.
Wydaje mi się, że to nie tyle problem z poprawnością polityczną co zmęczenie materiału. Tyle filmów już powstało, ciężko utrzymać formę. Dodatkowo mam wrażenie, że został zachwiany balans między robieniem filmów, które są jakąś tam całością i zwartą opowieścią, a przy okazji rozwijają MCU i budują fundamenty pod kolejne wielkie starcie. Kiedyś to było w lepszych proporcjach, a teraz – np. w Quantumanii – mam wrażenie, że film jest głównie po to, żeby położyć podwaliny pod Kanga i jego drogę, a Ant-man i ekipa są, bo musi być jakiś bohater.
Dwa punkciki za dużo. Jakim cudem najpotężniejsze państwo świata z przeogromnym potężnym arsenałem i przekozacką technologia zostaje zniszczone przez gości z bombami wypełnionymi wodą? To późniejsze wypłynięcie tym wielkim statkiem to totalny śmiech na sali. Iron-women to nieśmieszny żart, killmonger kompletnie nie wiadomo po co. Film gorszy od pierwszych Thorów. Najgorsza produkcja MCU nie widzę żadnych plusów. Oglądając pierwszy raz z braćmi zasnąłem na dobre 20 minut. Oglądając drugi raz okazało się że nic nie straciłem.
Powinieneś dostać jakiś medal za drugą próbę po tym co zobaczyłeś przy pierwszej zanim zasnąłeś 😀
trzeba być masochistą, by porywac się na oglądanie takiej szmiry, ale co kto lubi xD
Nie powiem, gdzieś w 2/3 zapadłem na refleksję „co ja robię ze swoim życiem?” 😛
Obejrzałem, bo jest na Disney+, prawie usnąłem z nudów, ale na szczęście co jakiś czas pojawiała się scena tak żenująca, że otwierałem oczy szeroko ze zdumienia. Poza historią Namora i jego ludu nie znalazłem żadnej zalety drugiej Pantery.
A już najlepsze jest to, że chcąc znowu pokazać „girl power”, scenarzyści osiągnęli skutek odwrotny do zamierzonego. Panie w tym filmie krzyczą albo płaczą, wydają chaotyczne rozkazy, a potem wykazują niesubordynację, nie potrafią się z nikim dogadać i ogólnie odebrałem to jako film mocno antyfeministyczny. Pomijam w ogóle fakt, że w kraju (nawet tak światłym jak Wakanda), gdzie po imieniu tradycyjnie dodaje się syn/córka , nagle w ciągu kilku lat całą (CAŁĄ) władzę sprawują panie. Na dworze królewskim nie było chyba ani jednego chłopa, pochowali się w górach. To po prostu głupie.
Dla mnie 2/10.
Racja, to trochę jak z Ghostbusters 2016 (ha tfu!). Ma być girl power, ale poszczególne sceny pokazując coś dokładnie odwrotnego. Niekompetencję, poddawanie się emocjom, łamanie zasad, deus ex machina, a na koniec wygrana bardziej fartem niż planem.
Największy błąd to brak re-castingu T`Challi lub sprowadzenie z mulitversum Killmongera.
Bez tego Czarna Pantera nie mogła się udać.
Killmonger niby jest przez parę sekund i to właściwie potwierdza Twój argument. Facet pojawia się na chwilę i ten moment to chyba najlepsza scena w filmie.
Mój ulubiony film z Batmanem to „Batman w moim sercu”.
James Bond i „Diamenty w moim sercu” jest jeszcze „Nobody lives forever” – czyli powinno być „Nikt nie żyje w moim sercu”(?)
Jak na coś co powstawało tak długo, scenariusz jest zaskakująco słaby. I ja rozumiem, że tragiczna śmierć Bosemana wywróciła wszystko do góry nogami, ale odnoszę wrażenie, że poza poza pogrzebem T’Challi nic nie było przemyślane :/ Ba, reszta filmu sprawiała wrażenie napisanej przez formuły w Excelu. Dajmy jeszcze większy nacisk na silne kobiety, bo taki jest teraz uzus w branży. No i upieczmy tyle pieczeni na jednym ogniu ile tylko się da. Nie-Atlantyda, Ironheart, nowe pokolenie i zajawka mutantów. Zupełnie jakby twórcy w ogóle nie mieli ambicji opowiedzieć historii samej w sobie i tylko odfajkowywali checklistę dostarczoną im przez producentów :/
Teraz część szczegółowa, którą nie wiem od czego zacząć. Może od obsady? Nominację do Oscara za rolę Ramondy uważam za jakiś żart. Angela przez cały film miała dosłownie jedną minę. Letitia Wright z kolei sprawdziła się w roli drugoplanowej Mary Sue, ale nijak nie miała warsztatu by podołać awansowi na protagonistkę. Zwłaszcza, że scenariusz wymagał niemałego zaangażowania emocjonalnego. Przez co Shuri wyglądała dosłownie jak wkurzone drewno. Riri też szału nie robiła. Ot archetyp nastolatki tak genialnego, że ze śmieci buduje coś do czego dorośli dysponujący nieograniczonym budżetem dochodzili latami. No i oczywiście znanie swojej wartości zostało tak zagrane, że była zarozumiała nie do zniesienia. Chociaż pod tym względem akurat się nie wyróżniała. W tym filmie chyba nikt nie wzbudzał sympatii. Najbliżej było chyba Lupicie, ale jej postać była ewidentnie na doczepkę. Zupełnie jak Ironheart, Bilbo czy Founde. Na serio, jak nie umiesz wymyślić dobry wątek dla występu gościnnego to może jednak lepiej zrezygnować z tego cameo albo chociaż okroić go do minimum?
Z wracającej obsady mamy jeszcze Okoye, której rola jest absurdalna. Została zdegradowana tylko po to, by Shuri przywróciła ją na stanowisko jakieś 5-10 minut później XD Chociaż nie, ona nawet ją awansowała i dała najbrzydszy kostium w MCU. Czego twórcy zdaje się, że byli świadomi, bo ustami bohaterów powtarzali, że ten design staje się coraz brzydszy. Fajnie, ale autoironia niczego nie zmienia.
Co jeszcze? Namor jak dla mnie to był śmiech na sali, ale po kolei. Rozumiem, że musieli odciąć się od Atlantydy, bo DC ich wyprzedził, ale dlaczego wymyślali nową krainę? Przecież we wierzeniach Ameryki Prekolumbijskiej istniało coś takiego jak Aztlán. Nie mogli go zaadaptować? No, ale to wymagałoby researchu a go się nie da zrobić jeśli nie ma chęci, których ewidentnie twórcom brakowało.
Dalej, Namor to gorsza wersja Killmongera, który wcale nie był tak wybitną postacią jak go hajp maluje. Motywacja znowu kręci się wokół złych kolonizatorów z Europy a origin nie-Atlantydy to kopiuj-wklej Wakandy. Nawet mieli swoją odmianę niebieskiego kwiata i kolców. Wow… i to powstawało tyle lat? Bo osobiście odnoszę wrażenie, że scenariusz był pisany na kolanie przed spotkaniem z producentami.
Niemniej to dlaczego Namor był gorszy nie sprowadza się tylko do wtórności. Bowiem charyzmy na pewno ma mniej od Michaela B. Jordana a jego motywacja i plan działania nie istnieją. Powierzchnia jest na tropie podwodnego wibranu, co jest mu nie w sos, więc zleca Wakandzie znalezienie naukowca (czyli Riri), który stworzył detektor. Bo on z jakiegoś powodu nie umie go znaleźć. Potem się okazuje, że jednak umie i przejmują Ironheart z Shuri kilka godzin po tym jak się spotkały XD Jeszcze po drodze mieliśmy pościg CIA, który nie wiadomo po co chciał rozwiązać sprawę siłową. Scenariusz potrzebował sceny akcji, więc nikt się nie pytał czy ma ona sens. Ale wracając do Namora to otrzymał sensowną propozycję, by Williams nie zabijać, tylko trzymać we Wakandzie. Nie zgodził się, bo nie i wymyślił, że teraz to on chce podbić całą powierzchnie i albo Shuri mu pomoże albo zaatakuje jej ojczyznę. Aż mam flashbacki z Batman v Superman, gdzie postacie też nakręcały się z losowych powodów, bo tego wymagał skrypt.
I teraz atak na Wakandę, Namor miał szansę zakończyć to tu i teraz, ale stwierdził, że nie i odleciał dając Shuri szansę na kontrę i przygotowanie zemsty za śmierć matki, która… poświęciła życie by ratować randomkę ze Stanów, którą pierwsze co widziała? Można i tak. Na tym etapie już nic mnie nie zdziwi. Nawet to, że fakt wybicia przez matkę Namora przylaszczki wibranowej będąc w ciąży z jakiegoś powodu dało mu dodatkowo elfie uszy, skrzydełka na kostkach i możliwość oddychania powietrzem atmosferycznym przez skórę.
A na koniec kilka przemyśleń jak było można uczynić ten film lepszym. Po pierwsze darowałbym sobie większość występów gościnnych. Albo chociaż lepiej je wpasował. Po drugie pokazanie śmierci T’Challi z perspektywy Shuri siedzącej w laboratorium było, jak dla mnie, słabe. Zarówno jako zawiązanie nowego status quo jak i pożegnanie z Bosemanem. Jego postać nie pojawia się ani na sekundę i umiera w pokoju obok na nie wiadomo co. Przecież Czarna Pantera jest całkowicie zamaskowana, więc nie byłoby problemu nagrać scenę albo dwa z dublerem. Na przykład zacząć od tej misji na morskiej placówce badawczej szukającej wibranu. Widziałbym to tak, że T’Challa bierze w niej udział i ginie. Jego rodacy myślą, że to sprawka Amerykanów, ale w toku fabuły okazuje się to zasadzką Namora, który chciał wmanewrować Wakandę w wojnę z powierzchnią.
PS. Po namyśle stwierdzam, że była jedna lubialna postać, M’Baku.
PPS. W ogóle jak wygląda dziedziczenie we Wakandzie, że to Ramonda odziedziczyła tron po T’Challi?
Myślę że w Marvelu mogli nawet się zastanawiać nad recastingiem Pantery albo odtworzeniem cyfrowym Bosemana, ale wpadli we własną pułapkę. Bo jak prawie wyświęcili go na jednego z najlepszych aktorów w historii MCU, to każde takie działanie spotkałoby się z oskarżeniami o brak szacunku dla jego pamięci.
Coś w tym jest, nawet w What if… był odcinek, w którym wykreowali jego Panterę na Kosmicznego Jezusa. I z jednej strony rozumiem, BP spotkało się z olbrzymim (acz niezasłużonym) hajpem ze względu na reprezentację i Boseman siłą rzeczy stał w jego centrum a teraz ze względu na jego tragiczną śmierć, należało podejść z ostrożnością do tematu. Niemniej jeśli mam być szczery to według mnie większym brakiem szacunku jest śmierć z perspektywy Shuri siedzącej w pokoju obok niż recast pozwalający wpleść jego stratę w fabułę. Zwłaszcza, że jak pisałem, T’Challa działał w pełnym kostiumie i nawet oczu nie było widać, więc nie stanowiłoby to żadnego wyzwania.
„Jak na coś co powstawało tak długo, scenariusz jest zaskakująco słaby.”
Boseman zmarł w sierpniu 2020, a premiera filmu była 11 listopada 2022. To niewiarygodnie mało czasu na przepisanie filmu od zera i nakręcenie. Nawet jeśli założymy, że przewidywali jego śmierć z jakimś wyprzedzeniem.
„W tym filmie chyba nikt nie wzbudzał sympatii. Najbliżej było chyba Lupicie, ale jej postać była ewidentnie na doczepkę.”
W punkt. Jedyna postać wzbudzająca sympatię kręci się po ekranie bez sensu, bo ktoś zdecydował, że musi być.
„dała najbrzydszy kostium w MCU”
Veto! Ta anime-pokraka na końcu, którą przywdziewa Riri, była gorsza 😛
„Dalej, Namor to gorsza wersja Killmongera, który wcale nie był tak wybitną postacią jak go hajp maluje.”
Znów veto, Killmonger był napisany średnio, ale Michael B. Jordan wyciągnął z tej roli 150% i dlatego tak dobrze został przyjęty. Dla mnie chyba najlepszy złol w MCU po Thanosie i może po Ego.
„Boseman zmarł w sierpniu 2020, a premiera filmu była 11 listopada 2022. To niewiarygodnie mało czasu na przepisanie filmu od zera i nakręcenie. Nawet jeśli założymy, że przewidywali jego śmierć z jakimś wyprzedzeniem.”
A dlaczego przepisanie od zera? Kwestie takie jak motywacja Namora czy rola Bilbo i Founde powinny być niezależne od tego kto i w której minucie przywdzieje maskę Czarnej Pantery. Oczywiście wiele rzeczy należało przearanżować, by umieścić Shuri w centrum akcji, but still. Zresztą, o problemach ze scenariuszem słyszeliśmy jak jeszcze Boseman żył, więc zgaduję, że gdyby nie umarł to fabuła wcale nie byłaby wielce lepsza. Zwłaszcza, że skrypty w MCU leżą od Endgame’u. No i niezależnie od tego ile czasu mieli na jego przepisanie to fabuła sprawiała wrażenie jakby nawet nie próbowała. Namor najpierw prosi Shuri o pomoc w odnalezieniu Riri jakby sam nie mógł tego zrobić… a potem sam to robi i zmienia zdanie, już nie chce zabijać Ironheart, tylko podbić Powierzchnię. Ja czytałem lepsze historie na Wattpadzie a na pewno wymyślono je w jeszcze krótszym czasie 😛
„W punkt. Jedyna postać wzbudzająca sympatię kręci się po ekranie bez sensu, bo ktoś zdecydował, że musi być.”
Ogólnie wszystkie role epizodyczne sprawiają wrażenie wciśniętych na siłę, bo producent spytał „a gdzie hrabina, przecież to taka fascynująca postać” XD
„Veto! Ta anime-pokraka na końcu, którą przywdziewa Riri, była gorsza”
Riri byłaby znośna jakby dali dłużej renderować się jej CGI, Okoye już nic by nie pomogło 😛
„Znów veto, Killmonger był napisany średnio, ale Michael B. Jordan wyciągnął z tej roli 150% i dlatego tak dobrze został przyjęty. Dla mnie chyba najlepszy złol w MCU po Thanosie i może po Ego.”
Jak się tak zastanowić to masz rację, ale akurat w MCU trafić do TOP 3 złoli to żadne osiągnięcie. Od samego początku mieli problem z antagonistami i dosłownie kilku nie było kartonowo płaskich. Niemniej tak, Jordan wyciągnął 150% z tej postaci, ale to nadal nadal półrandom, który stawił się na Lwiej Skale, wygrał królestwo w solówie i chwilę potem zginął 😛 Hmm, zawsze mogło być gorzej, zawsze mógł być Kangiem XD
„A dlaczego przepisanie od zera? Kwestie takie jak motywacja Namora czy rola Bilbo i Founde powinny być niezależne od tego kto i w której minucie przywdzieje maskę Czarnej Pantery.”
To chyba nie jest takie proste, jak masz główną postać w filmie, wokół której wszystko się kręci i potem nagle ona znika to musisz przepisać praktycznie od zera, żeby to miało ręce i nogi. Chociaż na pewno racja w temacie Bilbo – niezależnie od wersji scenariusza, było to kompletnie zbędne.
„Ogólnie wszystkie role epizodyczne sprawiają wrażenie wciśniętych na siłę, bo producent spytał “a gdzie hrabina, przecież to taka fascynująca postać” XD”
Ano, jak się M’Baku pojawił to z jednej strony się cieszyłem, a z drugiej tez pomyślałem, że taka scena, że chyba ktoś krzyknął w trakcie produkcji: hej, a gdzie M’Baku? Jeszcze jego trzeba dać!
„Jak się tak zastanowić to masz rację, ale akurat w MCU trafić do TOP 3 złoli to żadne osiągnięcie.”
Pomyślałem o tym chwilę po wysłaniu odpowiedzi, bo zacząłem się zastanawiać kto byłby w top 5 i brakowało mi nagle dwóch nazwisk 😀
„Hmm, zawsze mogło być gorzej, zawsze mógł być Kangiem XD”
Kyrieelejson! Nawet tak nie pisz 😀
„To chyba nie jest takie proste, jak masz główną postać w filmie, wokół której wszystko się kręci i potem nagle ona znika to musisz przepisać praktycznie od zera, żeby to miało ręce i nogi.”
Możliwe, co nie zmienia faktu, że pomimo przepisania scenariusz nie miał sensu. Jak pisałem na początku, pogrzeb T’Challi sprawiał wrażenie jedynego przemyślanego momentu w filmie i rozumiem, że pisali pod presją czasu, ale że nie udało im się wymyślić ani jednego, fajnego momentu?
„Ano, jak się M’Baku pojawił to z jednej strony się cieszyłem, a z drugiej tez pomyślałem, że taka scena, że chyba ktoś krzyknął w trakcie produkcji: hej, a gdzie M’Baku? Jeszcze jego trzeba dać!”
Jedyne sensowne cameo to Michael B. Jordan, cała reszta wyglądała tak jak mówisz 😛
„Pomyślałem o tym chwilę po wysłaniu odpowiedzi, bo zacząłem się zastanawiać kto byłby w top 5 i brakowało mi nagle dwóch nazwisk”
Red Skull został całkiem fajnie zagrany, ale nadal był stereotypowy do bólu. Kaecilius to samo i w jego przypadku aż musiałem sprawdzić jak on się tak dokładnie zwie 😛 A jak Twój antagonista ma problem tego typu to wiedz, że popełniłeś błąd i to spory. Scrolluję listę filmów i Buckiego bym dał jeśli się kwalifikuje. Może Zemo? Postać dobra, ale brakowało mi charyzmy i miał bardzo mały czas antenowy. No jest problem…
„Kyrieelejson! Nawet tak nie pisz”
Aż sobie przypomniałem przedpremierowe zapowiedzi. Porównań do Thanosa było więcej niż wariantów Kanga w Ant-Manie 3. A co z tego wyszło? Ta…
“co nie zmienia faktu, że pomimo przepisania scenariusz nie miał sensu”
Ale właśnie o tym mówiłem, może miał sens przed przepisaniem, a potem zdecydowali nie zmieniać aktora i na chybcika trzeba pisać od zera. Przy czym trzeba oceniać co jest, a nie co mogło być, a jest, no… słabieńko.
„Kaecilius to samo i w jego przypadku aż musiałem sprawdzić jak on się tak dokładnie zwie 😛”
A ja musiałem sprawdzić kto to w ogóle jest 😀 Zapomniałem, że on tam grał, to już lepszy był ten czarnoskóry, bo zapamiętałem.
„Scrolluję listę filmów i Buckiego bym dał jeśli się kwalifikuje.”
Można, ale wtedy na pewno wskoczy też Loki, bo mimo, że przeszedł na jasną stronę i tak jako złol był jednym z ciekawszych.
„Może Zemo? Postać dobra, ale brakowało mi charyzmy i miał bardzo mały czas antenowy.”
No właśnie. Moim zdaniem ewidentny kandydat na top tylko (za) mało go było.
„Zapomniałem, że on tam grał, to już lepszy był ten czarnoskóry, bo zapamiętałem.”
Który czarnoskóry? Mordo? On się klasyfikuje?
„Można, ale wtedy na pewno wskoczy też Loki, bo mimo, że przeszedł na jasną stronę i tak jako złol był jednym z ciekawszych.”
Loki antagonistą był beznadziejnym, ciekawy stał się dopiero po „nawróceniu”.
„No właśnie. Moim zdaniem ewidentny kandydat na top tylko (za) mało go było.”
I to by było na tyle przeciwników, którzy coś sobą reprezentowali…
Offtop a propos Creed III. Właśnie obejrzałem. Co za totalny gniot. Wiem, że po tego typu filmach nie ma co spodziewać się zaskoczeń, ale tu wszystko poszło tak beznadziejnie sztampowo. Logiki zero, akcji zero, sama ostatnia walka też do bólu słaba. Pierwszy Creed jest świetny, drugi też daje rade, ale ten produkt filmopodobny to nieśmieszny żart, szkoda czasu. Na koniec pytanie, czy tylko mnie tak cholernie wkurwia gra aktorska Majorsa? Ant mana jeszcze nie oglądałem, ale tutaj gość jest tak drewniano-nieprzyjemnie irytujący, że masakra.
No i zapomniałem wspomnieć, że kompletnie z dupy robią podbudowę pod kolejne pokolenie Creed, film o niesłyszącej, czarnej bokserce, ale to będzie hit!
Ant man obejrzany, i jakby nie zapowiedzi co do Kanga byłoby spoko, ale jeśli tak rozbudzili oczekiwania to totalnie schrzanili te postac, najlepsze podsumowanie tego filmu jest wypowiedz w scenie po napisach.
Serio? Dla mnie film doskonale nijaki. Kang słabiutki, ale całość bardzo na siłę, morał na siłę, córka nudna i nijaka, kilka momentów gdzie Reed chciał bardzo nawiązać do klimatów Ragnaroka i GotG, ale słabo to wyszło. Po godzinie zapomniałem o czym to było. Piszę recenzję trzeci tydzień i skończyć nie mogę tak bardzo nie ma o czym pisać…
Chodziło mi, że spoko odbył się, w sensie ani na minus ani na plus taki średniak z niższej póki MCU, nie obraziłbym się gdyby Kanga już w MCU nie było. Kompletnie nie ma żadnego, nawet najmniejszego pomysłu na tę postać. Ostatnio dostaliśmy cztery naprawdę słabe filmy od MCU: DS 2, TL&T, CP 2 i teraz Ant-man, żadnego z tych filmów nie wspominam dobrze, 4 mniejsze lub większe porażki, Ant-mana postawiłbym minimalnie wyżej od Drugiej pantery, ale to wciąż TOP 5 najgorszych filmów MCU.
Ja jeszcze dwójki nie widziałem. Jedynka była spoko, za dwójkę też lepiej się nie brać?
Jeśli chodzi o Creeda pierwszy jest naprawdę świetny , czuć klimat Rockiego, dwójka naprawdę daje rade, ale III to jest gniot 2/10 serio. W filmach o Rockym naprawdę nie ma za wiele logiki, ale to aż tak nie przeszkadza, tutaj schrzanili sprawę całkowicie, to jest niemożliwe, że tylko Sylwek potrafi wczuć się w ten klimat i wie w jakie struny uderzać. Creed II to jest Rocky 4 (2.0) i ogląda się to z dużą przyjemnością. Tutaj przyjemność zabili, a ostatnia walka to jest komedia i dramat w jednym coś nie do opisania słowami.
W zasadzie to chyba cała czarna pantera powinna być zbanowana za propagowanie rasizmu.