Saga Breaking Bad dobiegła końca, wyemitowano ostatni odcinek “Zadzwoń do Saula”, a Peter Gould i Vince Gilligan zarzekają się, że spod ich ręki nie wyjdzie już nic więcej związanego z Walterem Whitem. Po dwunastu latach, 125 odcinkach i jednym filmie doczekaliśmy się el grande finale. Warto było czekać? Czy wybitny serial doczekał się równie wybitnego zakończenia? Chciałbym odpowiedzieć, że tak, ale to nie takie proste. O poprzednich sezonach już pisałem i ostatnie 6 odcinków nie zmieniło ani oceny, ani moich ogólnych odczuć, ale mam kilka refleksji na ich temat, którymi chciałbym się z wami podzielić. Jeżeli jeszcze nie oglądaliście wszystkiego, nie czytajcie dalej. Nie będę się bawił w oznaczanie spoilerów, bo to tekst dla tych, którzy mają już finał za sobą.
Zatem do dzieła. Czy finał Zadzwoń do Saula był dobry? Tak. Czy był wybitny? Nie. Czy był taki, jakiego oczekiwałem? Niezupełnie. A w zasadzie jeszcze inaczej. Finał był dobry, ale droga do niego niezbyt mi się podobała. Wszystko przez ten podział sezonu szóstego na dwie części, który według mnie wygląda na wymyślony w ostatniej chwili i jakoś na przekór twórcom, przez co trzeba było podzielić materiał w dość dziwaczny sposób. O ile dobrze pamiętam, w pierwszej części szóstej serii niemal zrezygnowano z czarno-białych historii. Upakowano tam za to gęstą jak smoła akcję związaną z Nacho i Lalo oraz wielką ściemą Jimmy’ego i Kim, co skończyło się śmiercią tego pierwszego oraz wstrząsającym morderstwem Howarda. Oczekiwania przed ostatnimi odcinkami były więc ogromne, no bo wydawało się, że jeśli do samego końca akcja będzie obfitować w tak dramatyczne wydarzenia, to serial skończy się wybuchem bomby atomowej. Tymczasem wszystko się rozlazło. Lalo zginął szybciutko w dość głupi sposób (też trzymacie na budowach nabitą broń w razie gdyby porwał was psychopatyczny Meksykanin, tak jak Gus?), za moment zniknęła Kim i wydarzyło się to dosłownie w 5 minut, po czym nie słyszeliśmy o niej przez kilka odcinków, Jimmy został Saulem na pełny etat gdzieś między kolejnymi odcinkami, a potem otrzymaliśmy dwa czarno-białe epizody, które chociaż były niezwykle istotne dla zakończenia sagi Jimmy’ego, to jednak powinny być opowiedziane w krótszych fragmentach przez cały sezon, a nie upchnięte na sam koniec, wybijając wszystko z rytmu.
Nie zrozumcie mnie źle, to nadal “Better Call Saul”, brawurowe przekręty, soczyste dialogi i świetnie pokazane postacie, ale gdzieś po drodze zagubiono tę spójność i płynność z wcześniejszych sezonów. Można to było zrobić na przykład tak, żeby z odcinka na odcinek fragmenty czarno-białe zajmowały coraz więcej czasu antenowego, aż do kulminacji w finale. Tymczasem sezon 6B to taki trochę zlepek scenek, niemających w większości startu do potężnej dawki emocji z pierwszej połowy serii. Oczywiście nakręcone jest to znakomicie i chociaż nie uważam, żeby brak kolorów dodawał jakoś mocno walorów artystycznych, to zdjęcia w tym serialu były znakomite. Świetna gra głębią ostrości, nieoczywiste ujęcia, zabawa wieloma planami, czy wreszcie takie smaczki jak kolorowe elementy dotyczące wydarzeń z przeszłości, wkomponowane w czarno-białe kadry. Robota na bardzo wysokim poziomie.
A jak w ogóle się to wszystko zakończyło? Czy historia miała satysfakcjonujący finał? Tu również mam mieszane uczucia. Świetnie rozumiem to, jak pokazano autodestrukcję Jimmy’ego po odejściu Kim. Saul był ucieczką, próbą zanegowania rzeczywistości, która dosłownie złamała McGilla. Dlatego później jako Gene zrobił to, co zrobił. Można powiedzieć, że Saul był uzależniony od krętactw, ale tak naprawdę chyba po prostu chciał dać się złapać. Od początku dążył do samozniszczenia, żeby ukarać się za całe zło, jakie uczynił, jednocześnie udowadniając, że jest lepszy od innych. Że potrafi wywinąć się od wszystkiego, jeśli tylko będzie chciał. To oczywiście kumuluje się w finałowej rozgrywce z wymiarem sprawiedliwości. Jimmy udowodnił, że jest genialnym prawnikiem, sprytniejszym od wszystkich. A mimo to ważniejsze było zrehabilitować się w oczach Kim, która była dla niego wszystkim. Tylko czy musiał to tak wprost powiedzieć na sali sądowej i wygrać (jednocześnie przegrywając) niczym w jakimś sztampowym dramacie sądowym? Przyznam, że poczułem pewien niedosyt, bo tak naprawdę nie widzieliśmy wcześniej oznak przemiany Jimmy’ego. Mogliśmy się jedynie domyślać, że gryzie go ten robak, a tu nagle bach i mamy wyznanie przestępcy, które skazuje go na potępienie i jednocześnie odkupia jako człowieka. Ogólny pomysł jak najbardziej dobry, wykonanie niekoniecznie.
Bolało mnie zniknięcie Kim bez żadnego wyjaśnienia. Po tylu latach dociekań nad jej losem rozwiązanie zagadki okazało się banalne. Postanowiła ukarać się za popełnione grzechy, żyjąc beznadziejnie nudnym i bezsensownym życiem. W dodatku w brzydkiej peruce. Brakowało mi jej, bo to fantastyczna postać. Wątek przyznania się do winy przed wdową po Howardzie w zasadzie pozostał bez konsekwencji i rozwiązania, a jej rolę sprowadzono do tego, żeby Jimmy mógł dzięki niej odkupić swoją duszę. I owszem, sceny w więzieniu na sam koniec są przepiękne, przejmujące i idealnie zamykają serię. Sceną w autobusie Rhea Seehorn pewnie wygrała sobie niejedną nagrodę, ale ja miałem poczucie dużego niedosytu. Kim zasługiwała na coś większego. ALE przynajmniej nie zaserwowano nam banalnego zniknięcia z pomocą sprzedawcy odkurzaczy.
Szumnie zapowiadane powroty bohaterów Breaking Bad wypadły różnie. Odtworzenie sceny porwania nie wniosło nic. Rozmowa Kim z Jessem potwierdziła to, co wszyscy wiedzieli – że Saul bronił jednego z jego kumpli. Świetnym pomysłem był powrót żony Hanka, idealnie wykorzystany przez Jimmy’ego i pokazujący jego diaboliczny geniusz. No i rozmowa Saula z Walterem, kiedy obaj ukrywali się w piwnicy, jedyne naprawdę kreatywne nawiązanie do Breaking Bad, które rzuciło odrobinę innego światła na postać głównego bohatera. Myślę, że zupełnie niepotrzebnie zrobiono szum przed premierą ostatnich odcinków, że Cranston i Paul wrócą do swoich ról. Można było odnieść wrażenie, że ich pojawienie się będzie miało jakieś znaczenie fabularne, a tymczasem okazali się jedynie mrugnięciem okiem do fanów.
Tak tu narzekam i wybrzydzam, jak przystało na prawdziwego polakowatego grzyba, że mogliście odnieść wrażenie, że ten cały sezon 6.2. to porażka, marność i stracony czas. Otóż nie. Po prostu mając na uwadze całą resztę serialu i jego bardzo wysoki poziom, odniosłem wrażenie, że podział ostatniej serii na dwie części został sztucznie wymuszony przez producentów. Podobno oficjalnie chodziło o to, żeby zgarnąć podwójne nagrody, ale tak naprawdę każdy wie, że Netflix potrzebuje subskrybentów i rozciągnął swoje dwie sztandarowe produkcje (Saula i Stranger Things) tylko po to, żeby zatrzymać widzów na dłużej. W obu przypadkach wygląda to trochę tak, jakby twórcy dowiedzieli się o tym podziale w trakcie kręcenia i musieli mocno się nagimnastykować, żeby nie zgubić po drodze sensu. Wyszło tak sobie, a przerwy narobiły więcej problemów niż dodały dramatyzmu. Nie chodzi o to, że finał był zły, bo nie był. Niósł duży bagaż emocjonalny, a lądowanie dosłownie w śmietniku w idealny sposób podsumowało upadek Jimmy’ego/Saula/Gene’a. Chodzi o to, że pierwsza połowa sezonu była jazdą bez trzymanki, pełną dramatów, brutalności, brawurowej akcji, zakończoną w niesamowicie mocny sposób i wyglądało to tak, jakby po śmierci Howarda zorientowano się, że zostało raptem parę odcinków na połączenie tego z Breaking Bad, wyjaśnienie, co się stało z Kim i zamknięcie czarno-białego wątku Gene’a, więc naprędce sklecono zakończenie nie do końca dobrze połączone z wcześniejszymi wydarzeniami. To wszystko trzeba jednak rozpatrywać w świetle faktu, że Zadzwoń do Saula jest serialem bliskim doskonałości i po prostu pewnym nietaktem ze strony autorów było stworzenie tak niedoskonałego zakończenia. Zabrakło tego błysku geniuszu, cechującego najwybitniejsze dzieła.
Mając to wszystko na uwadze muszę uczciwie przyznać, że bardzo spokojny i stonowany finał był dla mnie mimo wszystko miłą niespodzianką. Trochę się obawiałem akcji w stylu Breaking Bad i jakichś niepotrzebnych fajerwerków. Co prawda uważam, że przesadzono w drugą stronę i zabrakło chociaż odrobiny brawury, ale ucieszyłem się, widząc Jimmy’ego palącego ostatniego wspólnego papierosa z Kim. Po całej tej szaleńczej historii, pełnej zła, trupów i oszustw, miło było wyciszyć się na koniec i zobaczyć człowieka, który przegrał życie, ale ocalił siebie. To smutne, ale mimo wszystko nieprzygnębiające zakończenie było po prostu satysfakcjonujące i autentyczne. Jimmy pozostał człowiekiem z krwi i kości, pełnym sprzeczności i dobrym pomimo swoich wad. Podobnie Kim i chociaż pewnie nigdy już nie będą razem, to ich związek pozostanie jedną z najbardziej oryginalnych historii miłosnych pokazanych na ekranie, a Zadzwoń do Saula na zawsze będzie zapamiętany jako serial wybitny i kompletny.
A ja mam zupełnie inne odczucia. Te ostatnie epizody były dla mnie doskonałe.
Co do nagłego przeskoku, to według mnie nie było to jakoś na siłę. Kim w zasadzie nic nie trzymało tam oprócz Jimmy’ego i ich numerów. Coś nagle pękło i koniec.
Zresztą, tam był obok śmierci Howarda finał akcji z Sandpiper. Coś co było chyba od pierwszego sezonu? Nic więc już nie trzymało Jimmy’ego przed staniem się Saulem.
Jeden mały minus, to że bez znajomości Breaking Bad się traci na oglądaniu. BB oglądałem prawie 10 lat temu i niektóre rzeczy dopiero zrozumiałem bo czytaniu recenzji odcinków. Nawet nie pamiętałem o tych Emiliach, Combach czy Krazy coś tam. Pojawienie się Waltera aż tak mnie nie podnieciło jak wielu ludzi. Dla mnie to nie był wybitny serial.
Better Caul Saul już na takie miano bardziej zasługuje. Wspaniałe postacie, wspaniali aktorzy, wspaniały scenariusz, scenografia. Na koniec serialu po prostu zbliżyli się do ideału według mnie.
Te ostatnie czarno-białe epizody były naprawdę wspaniałe. Scena z Kim WC autobusie…moc. Dla mnie to była jedna z najmocniejszych rzeczy w całym serialu. Jakie to było mocne, prawdziwe i wymowne. Jedno ujęcie twarzy, które mówiło tysiąc słów. Dlatego ten serial jest tak wspaniały.
Dokładnie tak. Widac tu doskonale na reprezentatywnym przykladzie jak prostymi ludźmi są redaktorzy fsgk
Powiało jakimś grubym kompleksem 😀
Cieszy mnie to, że nie tylko mnie finał rozczarował a konkretnie to droga do niego.
Jasne ostatni odcinek super ale liczyłem, że Lalo zamiesza i zobaczymy przemianę Jmmiego w Saula a nie przeskok czasowy ;( No i ten czarno biały wątek… nie potrzebowałem w Better Call Saul Fargo
Panie Crowley, chyba trzeba zrecenzować zakończenie najwspanialszej trylogii w historii Polski i Netfliksa?
A tak z nowości to „Samarytanin” – ciekawi mnie wasza opinia, dla mnie duży potencjał, średnie (nie bardzo słabe, ale i nie porywające) wykonanie. Fajnie pokazana amerykańska bieda i brud, bardzo plastycznie to wyszło.
„Panie Crowley, chyba trzeba zrecenzować zakończenie najwspanialszej trylogii w historii Polski i Netfliksa?”
No i namówił… 😉 Ale coś czuję, że to nie jest ostatni odcinek.
To jest coś tak beznadziejnego, ale to tak bezrozumnego, że ręce opadają, w tej części nie dzieje się nic. I właśnie takimi produkcjami chwalmy się na cały świat. Jedzie p. Blanka z p. „aktorką” do USA i promują ten film, śmiech na sali. Czekam na recenzję kapitanie.
Choć nie zgadzam się z przemyśleniami autora, szanuje za artykuł, dałbym „lajka”, gdyby istniała taka możliwość.
Moim zdaniem, ostatnie odcinki są rewelacyjne. Nie tracą tempa. Brak strzelanin, śmierci, pościgów, czy milionów dolarów, zupełnie nie wpływa na stawkę. Przypominam, że na koniec gra toczy się o duszę Jimmiego.
Podział sezonu z tego co wiem wziął się z kłopotów zdrowotnych pana Boba. Nie mniej wyszedł zaskakująco dobrze.
Mało kto wspomina o ostatniej scenie Gustavo Fringa. Facet, pomimo wielkiego sukcesu (pokonał Lalo) nie może pozwolić sobie chociażby na chwilę luzu ( kelner, do którego najwyraźniej czuję mięte). Jakże trafne zakończenie wątku.
Wracając do ostatnich odcinków: pełno w nich pojedynczych scen, których jakość techniczno – warsztatowa miażdży większość współczesnych produkcji filmowych. Nie mówiąc już o bogatej treści, zaskakującej wielowymiarową symboliką. Proszę o przykład produkcji o lepszych zdjęciach, kadrach, czy grze światłem z ostatnich lat.
Postać Kim to nie tylko najlepiej napisana, co najlepiej zagrana silna rola kobieca od nawet nie wiem kiedy. Na tle bezpłciowych (artystycznie i dosłownie) bohaterek współczesnych seriali / filmów błyszczy niczym wojskowa „pizda anioła”
Co więcej, BCS robi wiele rzeczy po cichu. Potrafi zgrabnie skrytykować system prawny, przedstawić w krzywym zwierciadle amerykańską klasę średnią, czy wyśmiać kryjącą się na każdym kroku powierzchowność.
Na koniec wspomnę jeszcze o montażu i postaciach trzecioplanowych. Sekwencja zjadania darmowego ciasteczka przez ochroniarza to trzymający w napięciu mały film w filmie.
Dla mnie 10/10.
„Moim zdaniem, ostatnie odcinki są rewelacyjne. Nie tracą tempa. Brak strzelanin, śmierci, pościgów, czy milionów dolarów, zupełnie nie wpływa na stawkę. Przypominam, że na koniec gra toczy się o duszę Jimmiego. ”
Zgodziłbym się, gdyby pierwsza część sezonu nie była tak wybuchowa. Cały wątek Nacho, Lalo i Gusa plus brawurowe wrabianie Howarda były naprawdę dynamiczne. Nie mówię, że lepsze! Po prostu trochę mi zabrakło balansu między niemal sensacyjną częścią pierwszą, a stonowaną końcówką.
„Podział sezonu z tego co wiem wziął się z kłopotów zdrowotnych pana Boba.”
O tym zapomniałem. Faktycznie mogło tak być i może to też tłumaczyć wolniejsze tempo.
„Mało kto wspomina o ostatniej scenie Gustavo Fringa. Facet, pomimo wielkiego sukcesu (pokonał Lalo) nie może pozwolić sobie chociażby na chwilę luzu ( kelner, do którego najwyraźniej czuję mięte). Jakże trafne zakończenie wątku.”
To była sztuka zakończyć wątek w taki sposób, żeby jednocześnie go domknąć w satysfakcjonujący sposób, ale nie dać wrażenia, że to koniec historii Gusa. Przecież wiadomo, ile jeszcze przed nim wyzwań i przygód z Walterem.
„Wracając do ostatnich odcinków: pełno w nich pojedynczych scen, których jakość techniczno – warsztatowa miażdży większość współczesnych produkcji filmowych. ”
Warto sobie porównać sposób kręcenia późniejszych sezonów BCS z Breaking Bad, który początkowo wyglądał bardzo biednie (może raczej poprawnie i bez fajerwerków). Zwróciłem na to uwagę, bo wszystko obejrzałem praktycznie jednym ciągiem w dość krótkim czasie. Saul pod każdym względem był już robiony na poziomie profesjonalnego wysokobudżetowego filmu, bez żadnego chodzenia na skróty.
„Co więcej, BCS robi wiele rzeczy po cichu. Potrafi zgrabnie skrytykować system prawny, przedstawić w krzywym zwierciadle amerykańską klasę średnią, czy wyśmiać kryjącą się na każdym kroku powierzchowność. ”
Na tym polega dobry scenariusz. Jednym z głównych grzechów dzisiejszego kina jest mania łopatologicznego tłumaczenia wszystkiego wszystkim. W BCS dialogi były bardzo naturalne, bo nikt w nich nie tłumaczył rzeczy, których nie trzeba byłoby tłumaczyć postaciom. Tak się tworzy iluzję prawdziwego świata. 100% przeciwieństwo potworków w stylu ostatnich produkcji Marvela, czy filmów Nolana (wpycham kij w mrowisko?), gdzie jedyną funkcją dialogów jest ekspozycja, ekspozycja i jeszcze raz ekspozycja.