Jak myślicie, skąd George Lucas i Steven Spielberg czerpali inspirację podczas prac nad czwartą częścią przygód Indiany Jonesa? No dobrze, nie twierdzę, że polsko-radziecka Klątwa Doliny Węży z 1987 roku to tak naprawdę źródło pomysłów hollywoodzkich magnatów pracujących nad Królestwem Kryształowej Czaszki. Ale na serio mogłoby nim być, bo podobieństw jest co niemiara.
Pozwólcie jednak, że zaczniemy od fabuły. Film rozpoczyna się w latach 50., gdzieś w Wietnamie. Francuski helikopter wojskowy ląduje awaryjnie na skraju dżungli. Jego pilot Bernard Traven – w tej roli Roman Wilhelmi – próbując znaleźć wodę, dociera do starożytnej buddyjskiej świątyni, w której po wymianie paru rasistowskich przytyków wobec mnichów, kradnie cenny artefakt. Następnie przenosimy się do Francji w latach 80. Już nieco posiwiały Traven przychodzi na wykład polskiego specjalisty od starożytnych, azjatyckich manuskryptów – Jana Tarnasa (w tej roli Krzysztof Kolberger). Zaskakuje naukowca podrzucając mu zdjęcie artefaktu do klisz, z których naukowiec korzysta na wykładzie, a następnie werbuje go do pomocy w rozszyfrowaniu manuskryptu, jaki wykradł z buddyjskiej świątyni. Na miejscu, w posiadłości Travena, zaczynają się dziać rzeczy dziwne. Najpierw wysiada światło, potem pojawiające się znienacka węże atakują elektryka. Wraz z policją, do domu Travena trafia też wścibska dziennikarka Christine Jaubert (Ewa Sałacka). Niebawem cała trójka znów znajdzie się w Wietnamie. Jak się bowiem okazuje, manuskrypt wskazuje na położenie tajemniczej Doliny Tysiąca Węży. Wspomina też o nadzwyczajnej broni, która może przeważyć szalę w wyścigu mocarstw.
Nakreśliłem rzecz z grubsza, i być może już niejedną osobę tym opisem zainteresowałem, ale wypada jednak powiedzieć też wprost – to nie jest dobry film. Pod wieloma względami nie jest dobry. Nie chodzi nawet o efekty specjalne, które wyglądają jakby pochodziły z początku lat 70. Rzecz w tym, że fabularnie wiele rzeczy się tu po prostu nie trzyma kupy, bohaterowie gadają głupoty, ich motywacje nie mają sensu, kolejne wydarzenia nie do końca wynikają jedno z drugiego, w postaciach z drugiego planu trudno się rozeznać, itd… A jednak ma ten film również swój niezaprzeczalny czar. Wilhelmi, nawet gdy robi taką chałturkę, pozostaje aktorem z niesamowitą charyzmą i obecnością ekranową. Kolberger jako ciapowaty odpowiednik doktora Jonesa też daje się polubić. Ewa Sałecka… no, poza paradowaniem po dżungli z trwałą ondulacją, występuje też w scenie prysznicowej, co niejedna osoba uzna za przewagę naszej rodzimej produkcji nad filmami Spielberga. Do tego Leon Niemczyk robi za hitmana. Powtarzam – Leon Niemczyk mordercą. To trzeba zobaczyć.
W ogóle cały film, będąc niewiarygodnie głupim, ma też fantastyczną atmosferę. Owszem to jest zlepek scen bez ładu i składu, ale trudno się odlepić od ekranu. Bo raz, że jest Wilhelmi, który swoim niesamowitym głosem deklamuje kretyńskie monologi. Dwa, że historyjka jest równie porąbana, co wciągająca. Trzy, że czeka się z wypiekami na twarzy, by zobaczyć co znów zostanie skopane – czy potwór będzie pacynką, czy scenarzyści przemycą jakiś z dzisiejszej perspektywy mocno rasistowski wtręt… I naprawdę, te wszystkie czynniki sprawiają, że zwyczajnie ten film polubiłem. Anglosasi nazywają to chyba „guilty pleasure”.
Nie miejcie przy tym żadnych złudzeń dlaczego film ów powstał. Raczej nikt tu nie rzucił się do realizowania wybitnego scenariusza. Po części była to – jak sądzę – swoista „nagroda” dla Wiesława Górnickiego, PRL-owskiego propagandzisty i autora większości przemówień Wojciecha Jaruzelskiego, który był autorem krótkiego opowiadania „Hobby doktora Travena” na którym oparto fabułę filmu. Myślę też, że wszyscy zaangażowani w projekt chcieli sobie zrobić egzotyczne wakacje, a Wietnam znajdował się po „właściwej” stronie Żelaznej Kurtyny. No i w końcu publiczność w demoludach była spragniona filmów przygodowych. W większości państw bloku wschodniego Indiana Jones się w kinach nie pojawił. I choć rezultat pracy polskich filmowców (z małym wsparciem Sowietów) nie był dziełem o wielkich walorach artystycznych (Ba! Od tego tytułu wzięła się polska nagroda dla najgorszych filmów – Węże), to wciąż sądzę, że warto dać szansę Klątwie Doliny Węży. Jeśli lubicie kino klasy B (a właściwie to tak na granicy klasy B i Z), to film… może się nie spodoba, ale dostarczy rozrywki.
PS A tak zupełnie na marginesie, to warto wspomnieć, że w Wietnamie Klątwę wyświetlano potajemnie, z pirackich kopii. Okazuje się, że dziecko polskiej i radzieckiej kinematografii miało według tamtejszych cenzorów nazbyt zachodni charakter.
Klątwa Doliny Węży
-
Ocena DaeLa - 5/10
5/10
A będzie coś o Obietnicy Szybkiej Śmierci w Dolinie Węży? 😀
A tak poważniej, zastanawiam się, skąd to się brało, że gdy za PRL-u próbowano zrobić jakiś film wyłącznie dla rozrywki oraz kasy to nieodmiennie wychodził im kompletny kaszan budzący dziś co najwyżej uśmiech politowania. Z głupiej maniery małpowania Amerykanów? Przy jednoczesnym braku ich środków, doświadczenia i po prostu talentu? Bo przecież nie z braku demokracji. Kraje autorytarne, jak Rosja czy Chiny, trzaskają dziś całkiem niezłe kino rozrywkowe.
Nam w ogóle słabo wychodzą filmy nie poważne. Nie licząc komedii do początku lat 2000. Chyba Ranczo było ostatnią dobra komedią. Po prostu u nas film, literatura, MUSI mówić o wartościach wyższych, filozofii. Najlepiej wychodzą nam filmy których akacja dzieje się na wsi lub bohaterowie są biedni. Np. komedie dziejące się w miastach lub wśród elit zazwyczaj są słabe.
To nie jest kino klasy Z, tylko klasy Ż :D. Ale po recenzji Mietczyńskiego i tak oglądałem z wypiekami na twarzy. Jeśli ktoś jest świadomy jakie g**no kryje się pod tym tytułem i nastawi się na wyśmiewanie wszystkich absurdów w tym filmie, to czeka go wesoły wieczór. Polecam, najlepiej z jakimś 4-pakiem pod ręką :D.
Piękny to był film, nie zapomnę go nigdy 😀 Miło byłoby zobaczyć więcej recenzji klasyki polskiego kina b… Od siebie polecam obie „Wilczyce” – o ile pierwsza część da się jeszcze jakoś oglądać (uczciwie przyznam, że to jeden z moich ulubionych filmów rozrywkowych), tak już druga jest chyba nawet gorsza niż recenzowany powyżej tytuł xD
Oo, Wilczyca to do dziś najlepszy polski horror. Było parę niezłych teatrów telewizji, ale w kategorii filmu kinowego praktycznie nie ma konkurencji.
Polskich horrorów rzeczywiście powstało tyle co kot napłakał, na dodatek prawie same kaszany. Ja jednak wskazałbym „Medium” jako najlepszy. Tak na poważnie, nie że tak żałosny że aż zabawny.
Nie wiem czy nowe ,,W lesie dziś …” nie jest jednak lepszym filmem. Wilczyca jest dziś już filmem trochę archaicznym, a co najwyżej średnim. Gdyby nie brak konkurencji, to przepadła by w odmętach historii
Mnie „Medium” jakoś nie zachwycił. A przynajmniej nie zachwycił jako horror, bo ogólnie to dobry film. Jednak „Wilczyca” to horror klasyczny (z jumpscare’ami itp. chwytami z arsenału klasycznego horroru), a „Medium” to raczej thriller psychologiczny. Ciekawy, ale momentami nudny i przeintelektualizowany. Nie da się porównywać tych filmów. Oba są dobre, ale na swój sposób.
O tak, „Medium” to naprawdę dobry film, broni się nawet w porównaniu do dzisiejszych horrorów. Nieźle wypadł też „Lokis”, choć to bardziej film kostiumowy, grozy tam niewiele.
Kojarzycie może jakieś dobre horrory z byłych demoludów? Bo ja kontakt miałem tylko z radzieckim „Wijem”…
„Wij” zestarzał się okrutnie ale jego remake daje radę.
Całkiem niezła jest „Tragedia na przełęczy Diatłowa”, to taki film ćwierćrosyjski ale osadzony w Rosji.
Do tego mogę jeszcze dopisać „Ładunek 200” chociaż ciężko nazwać go horrorem. To raczej film „zbyt dziwny by przypisać go do konkretnego gatunku”.
Wuuuuunsz !!!